Są dobre i lepsze chwile. Bywają też
gorsze, kiedy czuję się bezsilna i bezwolna, jakby nic nie zależało
ode mnie. Wtedy staram się skupić na tej jednej myśli, którą
powtarzam sobie od samego początku „JESTEM ZDROWA”. I wtedy
zderzam się swoim pełnym marzeń i wiary łbem z naszym cudownym
systemem, który nie ma nic wspólnego ze zdrowiem ani leczeniem. I
wtedy ogarnia mnie wielki, obrzydliwie spasiony potwór o jakże
słodkim imieniu WKURW. Rośnie i pasie się dzięki naszej kochanej
służbie zdrowia.
W środę 19.11. miałam kolejną dawkę
magicznej many. Tym razem obyło się bez przedłużającej się
szpitalnej wizyty, za to zaczęło się od fall startu.
Byłam przekonana, że do szpitala mam
przyjechać 18.11 i właśnie w tym dniu tam się wybraliśmy – o 7
rano, spakowana, wystrojona (dla poprawy humoru i podniesienia
morale) oraz pełna lęku w sercu, ze znowu mnie zatrzymają i będą
dręczyć. Weszłam pewnym krokiem na izbę przyjęć, a tam...nie ma
mnie na liście. Okazało się, że mam być przyjęta 19.11. Nie
wiem już sama czy zakręcona doktórka podała mi zły dzień czy
zakręcona ja sobie go ubzdurałam w tej łysej główce, w każdym
razie musiałam wrócić dnia następnego.
Motyle (ale nie takie jak przy
zakochaniu) latały mi w brzuchu i wierciły dziurę aż do rana.
Mało spałam, dużo się niepokoiłam i na oddział dotarłam
dziewiętnastego o 7.05. Przyjęto mnie, ale łóżka znowu zabrakło.
Do „mojej” sali przyjęto jeszcze 3 kobiety, dla których łózek
brakło. Powiedziano mi, ze mam czekać na lekarza i jak mnie
przebada to potem poszukają mi innej sali. Usiadłam więc pokornie
na stołeczku i zaczęłam gadać ze współchorymi. Tym razem los
był łaskawy i zesłał mi Baśkę – wesołą kobietę w wieku
mojej mamy, ale bardzo młodą duchem. Jak się okazało też miała
raka piersi, tylko, że prawej, więc we dwie miałyśmy obustronnego
raka co strasznie nas bawiło, choć nikt inny się nie śmiał.
Baśka okazała się świetną kompanką w pokonywaniu nudy i rutyny
szpitalnej. Czekając na wyniki badań i chemię usadowiłyśmy się
w szpitalnym korytarzu przy stoliku i gawędziłyśmy sobie wesoło.
Dołączyła do nas potem jeszcze jedna Baśka, równolatka swojej
imienniczki z takimże samym humorem i pogodą ducha. Dostałam bonus
do dobrego humoru +300.
Gdyby ktoś wszedł wtedy na oddział
pomyślałby, że to wariatkowo a nie miejsce leczenia ludzi z
rakiem. Śmiech może pomóc we wszystkim.
Cóż, Baśki pozwoliły mi jakoś
przetrwać ten czas oczekiwania na łóżko i chemię, a czekać
musiałam do 17. Przydzielono mnie do sali, w której leżała jedna
kobitka od kilku już dni i druga, która jak ja przyszła na podanie
chemii. Pogadałyśmy. I humor mi zrzedł. Jedna miała ciężkiego
raka jelit, druga raka trzustki. Sama nie wiem czy pisać wam
szczegóły. Powiem wam tylko, że kobitka z chorą trzustką,
chodziła z rakiem, którego uznano za „guza zapalnego” i
powiedziano jej, że „sam się wchłonie” przez 7 miesięcy, póki
ów guz nie zaczął naciekać na inne narządy i stwierdzono, że
teraz jest „za późno”...Dziewczyna jest gdzieś w moim wieku,
może trochę starsza... od roku przyjeżdża co tydzień na chemię,
która ma przedłużyć jej życie...Nie wiem czy łzy czy krzyk
ciśnie się na zewnątrz, ale takie historie po prostu bolą.
I rodzi się zwątpienie, czy aby na
pewno mnie uleczą? Czy mi pomogą? Czy się nie mylą?
Wieczorem na szczęście byłam już w
domu i zasnęłam w swojej pościeli, szczęśliwa, że nie muszę
zostawać TAM.
Ta trzecia chemia jest dla mnie
wyjątkowo nieprzyjemna. Mój żołądek ciężko ją zniósł i mimo
leków przeciwwymiotnych cztery dni spędziłam trzymając w
objęciach muszlę i to nie taką znad morza. Ale to nie było
najgorsze, najgorsza była wizyta w przychodni onkologicznej, gdzie
miałam spotkać się z moim chirurgiem – doktorem T. Zadzwoniłam,
dowiedziałam się, że będzie 21.11 czyli dwa dni po chemii –
trudno – mówię, dam radę. Tym, którzy nie znają tej historii
ani przychodni Onko przy DCO Wrocław, wyjaśnię pokrótce zasady:
Jeżeli chcemy zarejestrować się
na wizytę musimy czekać jakieś 2-3 miesiące
Jeśli chcemy, żeby wizyta była
szybciej to rano są dodatkowe „numerki”, żeby je zdobyć
należy przybyć do przychodni ok. 6 rano i stać w kolejce po
zdobycie miejsca (może się również okazać, ze już go nie ma)
Dotarłam do przychodni w piątek o
6.15. Nie mogłam spać całą noc bo było mi niedobrze, ale jakoś
udało mi się wstać. Okazało się, że jednak nieco za późno-
kolejka liczyła już jakieś 30-40 osób i zawijała się jak muszla
ślimaka na korytarzu, żeby wszyscy się zmieścili.
Stanęłam i postanowiłam przeczekać
swoje. O siódmej otwierają rejestrację. Od dziewiątej przychodzą
lekarze. Dam radę, dam radę – pozostało mi tylko powtarzanie
sobie tego. Na szczęście w kolejce poznałam cudowną istotę, jak
się okazało moją imienniczkę, z którą czas minął jakoś
szybko i przyjemnie. I znowu bonus! Anka popilnowała mi kolejki
kiedy pobiegłam do kibla obrzygać pół kabiny (bo przecież wc
jest na pierwszym piętrze a pacjent po chemii na pewno zdąży tam
dobiec nim wyrzuci z siebie wnętrzności) Potem dzielnie
podtrzymywała mnie na duchu, kiedy prawie się przewracałam...W
końcu o 7.20 doszłam do okienka i czego się dowiedziałam? Że
dzisiaj dr T nie ma i nie ma już również „numerków” do
gabinetu 108. Dr ma być za tydzień. Super, cudownie, to może
chociaż wydadzą mi wyniki rezonansu (pójdę sobie do niego
prywatnie, ale potrzebuję wyników!). Pani w okienku powiedziała,
że może mi je wydadzą, ale raczej bez wizyty nie. Nie pytajcie
mnie dlaczego. Nie mam pojęcia o co chodzi, ale poszłam do gabinetu
gdzie była pielęgniarka, żeby poprosić o ten pieprzony wynik
rezonansu, ale usłyszałam, że nie ma takiej opcji. Gdybym była w
lepszym stanie fizycznym nie dałabym sobie w kaszę dmuchać, ale
nie miałam siły. I tak straciłam blisko 2h życia i wyszłam z
niczym. No nie do końca z niczym – wyszłam z nową znajomością.
Wymieniłyśmy się nr telefonu, namiarami na fejsa i czekam, aż
Anka mnie odwiedzi w końcu (mam nadzieję, że to czyta;))
Ten dzień, chociaż dla mnie fizycznie
bardzo ciężki, umiliłam sobie wizyta u Martyny, z którą
zrobiłyśmy sobie „mroczną sesję”:) Nie ma tego złego jak
widać, a makijaż może zamaskować największe wory pod oczami:)
Minął tydzień, którego streszczenia
wam oszczędzę i znowu nadszedł piątek – dzień wizyty u
lekarza. Tym razem wstałam o 5 i o 5.45 byłam już pod rejestracją
– i tu niespodzianka – byłam w kolejce jedynie 12.
Jest nadzieja.
Udało mi się zapisać do lekarza, ale
okazało się, że nie ma znaczenia kolejka bo lekarz i tak wyczytuje
pacjentów. Ok, nie spieszy mi się (znając realia nie planowałam
nic do późnego popołudnia). Znów minęły trzy godziny mojego
życia i tym razem nie było tam nikogo fajnego do umilenia czasu
rozmową. Było za to wyjątkowo irytujące małżeństwo, tacy
nowobogaccy koło 50-tki w drogich ciuchach, co to wszystko im się
należy, dużo mówią, nie słuchają innych i mają gorzej od
innych. Cała przychodnia poznała ich historię. Szkoda mi miejsca
na tę historię:)
O 9 przyszedł dr T. Przeprosił
wszystkich pacjentów i powiedział, że musi iść robić operację
i będzie po 11, ale w zastępstwie przyjdzie inny dr. Jak ktoś
chce, może na niego zaczekać.
Siła wyższa, ktoś potrzebował go
bardziej. Stwierdziłam, ze poczekam, w końcu to on mam mnie
operować za kilka miesięcy.
Poczekałam, jak się okazało do 12.
Przy okazji od innych pacjentów dowiedziałam się, ze w DCO był
strajk lekarzy i wszyscy (prawie) chirurdzy złożyli wypowiedzenia,
łącznie z „moim” dr T.
Załamka. Kto mnie zoperuje? - 100 pkt
do motywacji.
Potem przyszli pacjenci, którzy na
wizytę czekali od kilku miesięcy – większość przyszła
SPECJALNIE do dr T, więc w poczekalni zrobiło się tłoczno i
czekaliśmy do 12. Normalnie najpierw, między 9-10 są przyjmowani
pacjenci z tego samego dnia a ok 10-11 przychodzą Ci wcześniej
umówieni. Wszystko niestety przesunęło się w czasie i Ci poranni
(m.in. ja) spadają na koniec kolejki. +100 do straty czasu.
W końcu o 13.45 przyszła pora na mnie
i weszłam do gabinetu. Wizyta trwała dosłownie 5 minut, bo
chodziło tylko o odebranie wyników rezonansu, który będzie
potrzebny dopiero przy operacji. Jedyne co dobre, to dowiedziałam
się, że dr T zoperuje mnie w Legnicy jeśli tutaj nic się nie
zmieni (tego dnia miały być rozmowy z dyrekcją na temat
polepszenia warunków lekarzom).
Osiem godzin. Dzień pracy. Wiecie jaką
dostałam „zapłatę”? Przeziębienie. - 100 do zdrowia, - 100 do
motywacji, +100 do poirytowania.
Zapomniałabym wspomnieć – nfz
wymyślił, że od listopada tego roku trzeba mieć skierowanie od
lekarza pierwszego kontaktu do CHIRURGA ONKOLOGA.
Nie wiem jak mam się powstrzymać od
przeklinania.
Co ma wspólnego internista z
onkologiem? Długą kolejkę pod gabinetem, od listopada jeszcze
dłuższą u internisty. I co powinnam napisać Może, że PACJENCI
ONKOLOGICZNI PRZEPRASZAJĄ CHORYCH LUDZI CZEKAJĄCYCH W KOLEJCE DO
INTERNISTY, ZA NIEPOTRZEBNE ZAJMOWANIE MIEJSCA, ZA NIEPOTRZEBNE
WYDŁUŻANIE KOLEJEK – ale nie za siebie przepraszamy, za pieprzone
NFZ, które pogrążą nas i was w chorobach, które nie dba o nikogo
tylko o swoje kieszenie.
I jak człowiek ma wyzdrowieć? Jak mam
powtarzać sobie, że wszystko będzie dobrze?
Powiem wam – inaczej się nie da,
więc mimo przeciwności losu, mimo wielkiego WKURWU, mimo cieknącego
kataru z nosa, mimo załzawionych oczu, mimo chorego systemu –
wstaję rano i mówię sobie „JESTEM ZDROWA” i staram się
uśmiechać i się nie bać.
I od razu jest mi lepiej.
Chociaż DCO, NFZ i całego systemu
nienawidzę.
Bądźcie zdrowi kochani i pełni
wiary, bo trzeba być zdrowym, żeby chorować w tym kraju!
Łysy Anuk