wtorek, 23 grudnia 2014

Święta!!!

Witajcie Kochani!
Nadchodzą nietypowe dni, więc przygotowałam dla was nietypowy wpis:)
Dzisiaj nie będzie narzekania na służbę zdrowia, opowiadania o kolejnych levelach ani refleksji nad śmiercią i życiem:)
Dzisiaj będę ja - ja przemawiająca do was:) Nie mam super dykcji, nie mam twarzy modelki, ale mam dla Was życzenia:) 



\
I jeszcze moja choinka - bombki ze starych kluczy, upleciony w piórek łańcuch i gwiazda z nakrętek 12mm (z takich strzelamy w klubie PROCOHOLIKA;))



I mój renifer:



Czytamy się po świętach!

Anuk

środa, 10 grudnia 2014

Gra w grze

Rodzimy się z wyrokiem śmierci. Brniemy przez życie mając nadzieję na długi czas, intensywny, szczęśliwy. W trakcie tych lat zdobywamy kolejne levele – roczek, pasowanie na ucznia, komunia, bierzmowanie, matura – nieskończenie wiele leveli o różnych nazwach i wielorakim przebiegu. Misja za misją brniemy przez nie raz zdobywając bonusowe punkty, a niekiedy cofając się o krok i powtarzając któryś poziom. Niektórzy skupiają się na zdobywaniu potrzebnych umiejętności by przetrwać. Inni chcą swoją grę tworzyć świadomie. Są tacy, którzy traktują każdy level jak swój ostatni. To gracze chcący urwać jak najwięcej, czuć najintensywniej i tacy, którzy dostali wyrok śmierci w zawieszeniu.

Kiedyś bardzo bałam się tematu śmierci. Kiedyś? Jeszcze trzy miesiące temu na samo słowo dostawałam białej gorączki – bo po co kusić los? Tak jakby samo słowo mogło ją przywołać. Nie chciałam o niej myśleć, nie chciałam mieć z nią nic wspólnego. Chciałam być nieśmiertelna. Byłam nieśmiertelna. Chyba każdy tak ma. Aż tu nagle – BUM! Kostucha z kosą staje za naszymi plecami i czujemy jej oddech na karku (nie wiem jak kostucha może oddychać, ale uwierzcie mi, chucha w plecy jak szalona!) I nagle nadchodzi albo jeszcze większy strach albo...oswojenie?

<<„Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”.>> (lis do Małego Księcia, w odpowiedzi na pytanie, co to znaczy „oswoić”. )

Coś w tym jest. Ja ze swoja kostuchą zawarłam umowę – nie wchodzimy sobie w drogę, szanujemy się, ale nie gadamy ze sobą, czasami szydzimy, ironizujemy i podchodzimy do siebie z pełnym cynizmem. Na pewno nigdy nie zostaniemy przyjaciółkami. Tyle, że zrozumiałam, iż dalsze ignorowanie jej nie zmieni faktu, że istnieje na dodatek przeprowadziła się jakoś bliżej mnie. Czuję, że czasami mnie obserwuje, staram się tym nie przejmować. 
Można powiedzieć, że stworzyłyśmy jakąś więź. Oswoiłyśmy się ze sobą.

Gorzej jest z innymi, tymi obok mnie bliższymi i dalszymi. Nie rozumieją, że jak mówię „Nie obrażaj się na mnie z byle powodu, bo jak umrę to będziesz sobie to wyrzucał i będziesz smutny” nie jest szantażem emocjonalnym tylko najprawdziwszą prawdą. To nie groźba, to fakt. Jak zmarła moja babcia, żałowałam, że nie miałam czasu jej odwiedzić, że więcej nie rozmawiałyśmy. Pewnie gdyby mi wtedy tak powiedziała jak ja dzisiaj, poczułabym się dziwnie. Tylko, że nagle te słowa nabierają innego sensu. Dziś jest inaczej. Nie mam czasu, żeby być delikatną. 
Nie mam pretensji jak ktoś nie zrozumie.
„Zawiasy” zmieniają ogląd na życie. Nie chcę tracić dni na niepotrzebne emocje. Mam w dupie te pierdoły – brudne naczynia, spóźnienia, zapominalstwo. Kiedyś żądło wysuwało mi się na samą myśl o niektórych przewinieniach. Dziś mogę wam powiedzieć jedno – zdobyłam umiejętność „WDUPIEMAMIZM” +100. Nie mylić z obojętnością. I nie mam czasu na NIEMANIECZASU. I na obrażanie się.



Gra w BURAKA to gra w grze – trzeba ją przejść, żeby móc kontynuować poprzednią – ŻYWOT. Jak zaliczymy grę w BURAKA i nie stracimy życia, kontynuujemy zaczętą wcześniej z wyższym poziomem, ale i z kosą wiszącą nad głową. Co zrobić, żeby nie (kolokwialnie i brzydko mówiąc) uje*ała nam łba za szybko?

Myślę, że scenariusz nigdy nie jest określony, my go tworzymy jeśli nie wrzucamy „auto gry” i nie zwalamy wszystkiego na los, przypadek i siły wyższe (oj, jak ja to kiedyś lubiłam:) Postanowiłam sama ustanawiać zasady, łamać schematy, nie poddawać się ograniczeniom (że niby nie można wyjść poza planszę? Pfff...)
Trochę jest jak w tym kawale gdzie przychodzi baba z żabą na głowie, lekarz pyta „co Pani jest?” a żaba na to „coś mi się przykleiło do dupy”. Ja jestem tym przyklejonym babskiem do dupy kostuchy – to ja decyduję dokąd idziemy.

POWODZENIA!

P.S. Ależ wywaliłam patetyczny wpis, choć miało być z humorem i przymrużeniem oka:) Ta chemia rzuca mi się na mózg i przynosi na bloga takie wpisy dziwne, póki co muszę to tolerować. Jakby nie patrzeć to część gry. 
Jutro wybywam na kolejną magiczną manę. Jeszcze nie wiem czy ją dostanę bo nadal jestem przeziębiona. 
Ale, ale! Są i dobre wieści – odwołano dyrektora Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego, gdzie się leczę:) Może coś się zmieni na lepsze i może usuną ten głupi zapis o skierowaniu do onkologa. I może mój dr T powróci i będzie mógł mnie operować...Tyle pytań, noc taka krótka, ja taka śpiąca...DOBRANOC moi mili.

Trzymajcie kciuki. Już niedługo kolejna relacja z twierdzy onkologicznej!

Ps. Zróbcie dzisiaj coś fajnego i napiszcie mi co to było, nie traćcie dnia, ok?:)


Anuk

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Level IV- chapters 1 & 2 - Fucking NFZ

Są dobre i lepsze chwile. Bywają też gorsze, kiedy czuję się bezsilna i bezwolna, jakby nic nie zależało ode mnie. Wtedy staram się skupić na tej jednej myśli, którą powtarzam sobie od samego początku „JESTEM ZDROWA”. I wtedy zderzam się swoim pełnym marzeń i wiary łbem z naszym cudownym systemem, który nie ma nic wspólnego ze zdrowiem ani leczeniem. I wtedy ogarnia mnie wielki, obrzydliwie spasiony potwór o jakże słodkim imieniu WKURW. Rośnie i pasie się dzięki naszej kochanej służbie zdrowia.


W środę 19.11. miałam kolejną dawkę magicznej many. Tym razem obyło się bez przedłużającej się szpitalnej wizyty, za to zaczęło się od fall startu.
Byłam przekonana, że do szpitala mam przyjechać 18.11 i właśnie w tym dniu tam się wybraliśmy – o 7 rano, spakowana, wystrojona (dla poprawy humoru i podniesienia morale) oraz pełna lęku w sercu, ze znowu mnie zatrzymają i będą dręczyć. Weszłam pewnym krokiem na izbę przyjęć, a tam...nie ma mnie na liście. Okazało się, że mam być przyjęta 19.11. Nie wiem już sama czy zakręcona doktórka podała mi zły dzień czy zakręcona ja sobie go ubzdurałam w tej łysej główce, w każdym razie musiałam wrócić dnia następnego.
Motyle (ale nie takie jak przy zakochaniu) latały mi w brzuchu i wierciły dziurę aż do rana. Mało spałam, dużo się niepokoiłam i na oddział dotarłam dziewiętnastego o 7.05. Przyjęto mnie, ale łóżka znowu zabrakło. Do „mojej” sali przyjęto jeszcze 3 kobiety, dla których łózek brakło. Powiedziano mi, ze mam czekać na lekarza i jak mnie przebada to potem poszukają mi innej sali. Usiadłam więc pokornie na stołeczku i zaczęłam gadać ze współchorymi. Tym razem los był łaskawy i zesłał mi Baśkę – wesołą kobietę w wieku mojej mamy, ale bardzo młodą duchem. Jak się okazało też miała raka piersi, tylko, że prawej, więc we dwie miałyśmy obustronnego raka co strasznie nas bawiło, choć nikt inny się nie śmiał. Baśka okazała się świetną kompanką w pokonywaniu nudy i rutyny szpitalnej. Czekając na wyniki badań i chemię usadowiłyśmy się w szpitalnym korytarzu przy stoliku i gawędziłyśmy sobie wesoło. Dołączyła do nas potem jeszcze jedna Baśka, równolatka swojej imienniczki z takimże samym humorem i pogodą ducha. Dostałam bonus do dobrego humoru +300.
Gdyby ktoś wszedł wtedy na oddział pomyślałby, że to wariatkowo a nie miejsce leczenia ludzi z rakiem. Śmiech może pomóc we wszystkim.
Cóż, Baśki pozwoliły mi jakoś przetrwać ten czas oczekiwania na łóżko i chemię, a czekać musiałam do 17. Przydzielono mnie do sali, w której leżała jedna kobitka od kilku już dni i druga, która jak ja przyszła na podanie chemii. Pogadałyśmy. I humor mi zrzedł. Jedna miała ciężkiego raka jelit, druga raka trzustki. Sama nie wiem czy pisać wam szczegóły. Powiem wam tylko, że kobitka z chorą trzustką, chodziła z rakiem, którego uznano za „guza zapalnego” i powiedziano jej, że „sam się wchłonie” przez 7 miesięcy, póki ów guz nie zaczął naciekać na inne narządy i stwierdzono, że teraz jest „za późno”...Dziewczyna jest gdzieś w moim wieku, może trochę starsza... od roku przyjeżdża co tydzień na chemię, która ma przedłużyć jej życie...Nie wiem czy łzy czy krzyk ciśnie się na zewnątrz, ale takie historie po prostu bolą.
I rodzi się zwątpienie, czy aby na pewno mnie uleczą? Czy mi pomogą? Czy się nie mylą?
Wieczorem na szczęście byłam już w domu i zasnęłam w swojej pościeli, szczęśliwa, że nie muszę zostawać TAM.

Ta trzecia chemia jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemna. Mój żołądek ciężko ją zniósł i mimo leków przeciwwymiotnych cztery dni spędziłam trzymając w objęciach muszlę i to nie taką znad morza. Ale to nie było najgorsze, najgorsza była wizyta w przychodni onkologicznej, gdzie miałam spotkać się z moim chirurgiem – doktorem T. Zadzwoniłam, dowiedziałam się, że będzie 21.11 czyli dwa dni po chemii – trudno – mówię, dam radę. Tym, którzy nie znają tej historii ani przychodni Onko przy DCO Wrocław, wyjaśnię pokrótce zasady:
  1. Jeżeli chcemy zarejestrować się na wizytę musimy czekać jakieś 2-3 miesiące
  2. Jeśli chcemy, żeby wizyta była szybciej to rano są dodatkowe „numerki”, żeby je zdobyć należy przybyć do przychodni ok. 6 rano i stać w kolejce po zdobycie miejsca (może się również okazać, ze już go nie ma)
Dotarłam do przychodni w piątek o 6.15. Nie mogłam spać całą noc bo było mi niedobrze, ale jakoś udało mi się wstać. Okazało się, że jednak nieco za późno- kolejka liczyła już jakieś 30-40 osób i zawijała się jak muszla ślimaka na korytarzu, żeby wszyscy się zmieścili.
Stanęłam i postanowiłam przeczekać swoje. O siódmej otwierają rejestrację. Od dziewiątej przychodzą lekarze. Dam radę, dam radę – pozostało mi tylko powtarzanie sobie tego. Na szczęście w kolejce poznałam cudowną istotę, jak się okazało moją imienniczkę, z którą czas minął jakoś szybko i przyjemnie. I znowu bonus! Anka popilnowała mi kolejki kiedy pobiegłam do kibla obrzygać pół kabiny (bo przecież wc jest na pierwszym piętrze a pacjent po chemii na pewno zdąży tam dobiec nim wyrzuci z siebie wnętrzności) Potem dzielnie podtrzymywała mnie na duchu, kiedy prawie się przewracałam...W końcu o 7.20 doszłam do okienka i czego się dowiedziałam? Że dzisiaj dr T nie ma i nie ma już również „numerków” do gabinetu 108. Dr ma być za tydzień. Super, cudownie, to może chociaż wydadzą mi wyniki rezonansu (pójdę sobie do niego prywatnie, ale potrzebuję wyników!). Pani w okienku powiedziała, że może mi je wydadzą, ale raczej bez wizyty nie. Nie pytajcie mnie dlaczego. Nie mam pojęcia o co chodzi, ale poszłam do gabinetu gdzie była pielęgniarka, żeby poprosić o ten pieprzony wynik rezonansu, ale usłyszałam, że nie ma takiej opcji. Gdybym była w lepszym stanie fizycznym nie dałabym sobie w kaszę dmuchać, ale nie miałam siły. I tak straciłam blisko 2h życia i wyszłam z niczym. No nie do końca z niczym – wyszłam z nową znajomością. Wymieniłyśmy się nr telefonu, namiarami na fejsa i czekam, aż Anka mnie odwiedzi w końcu (mam nadzieję, że to czyta;))
Ten dzień, chociaż dla mnie fizycznie bardzo ciężki, umiliłam sobie wizyta u Martyny, z którą zrobiłyśmy sobie „mroczną sesję”:) Nie ma tego złego jak widać, a makijaż może zamaskować największe wory pod oczami:)





Minął tydzień, którego streszczenia wam oszczędzę i znowu nadszedł piątek – dzień wizyty u lekarza. Tym razem wstałam o 5 i o 5.45 byłam już pod rejestracją – i tu niespodzianka – byłam w kolejce jedynie 12.
Jest nadzieja.
Udało mi się zapisać do lekarza, ale okazało się, że nie ma znaczenia kolejka bo lekarz i tak wyczytuje pacjentów. Ok, nie spieszy mi się (znając realia nie planowałam nic do późnego popołudnia). Znów minęły trzy godziny mojego życia i tym razem nie było tam nikogo fajnego do umilenia czasu rozmową. Było za to wyjątkowo irytujące małżeństwo, tacy nowobogaccy koło 50-tki w drogich ciuchach, co to wszystko im się należy, dużo mówią, nie słuchają innych i mają gorzej od innych. Cała przychodnia poznała ich historię. Szkoda mi miejsca na tę historię:)
O 9 przyszedł dr T. Przeprosił wszystkich pacjentów i powiedział, że musi iść robić operację i będzie po 11, ale w zastępstwie przyjdzie inny dr. Jak ktoś chce, może na niego zaczekać.
Siła wyższa, ktoś potrzebował go bardziej. Stwierdziłam, ze poczekam, w końcu to on mam mnie operować za kilka miesięcy.
Poczekałam, jak się okazało do 12. Przy okazji od innych pacjentów dowiedziałam się, ze w DCO był strajk lekarzy i wszyscy (prawie) chirurdzy złożyli wypowiedzenia, łącznie z „moim” dr T.
Załamka. Kto mnie zoperuje? - 100 pkt do motywacji.
Potem przyszli pacjenci, którzy na wizytę czekali od kilku miesięcy – większość przyszła SPECJALNIE do dr T, więc w poczekalni zrobiło się tłoczno i czekaliśmy do 12. Normalnie najpierw, między 9-10 są przyjmowani pacjenci z tego samego dnia a ok 10-11 przychodzą Ci wcześniej umówieni. Wszystko niestety przesunęło się w czasie i Ci poranni (m.in. ja) spadają na koniec kolejki. +100 do straty czasu.
W końcu o 13.45 przyszła pora na mnie i weszłam do gabinetu. Wizyta trwała dosłownie 5 minut, bo chodziło tylko o odebranie wyników rezonansu, który będzie potrzebny dopiero przy operacji. Jedyne co dobre, to dowiedziałam się, że dr T zoperuje mnie w Legnicy jeśli tutaj nic się nie zmieni (tego dnia miały być rozmowy z dyrekcją na temat polepszenia warunków lekarzom).
Osiem godzin. Dzień pracy. Wiecie jaką dostałam „zapłatę”? Przeziębienie. - 100 do zdrowia, - 100 do motywacji, +100 do poirytowania.

Zapomniałabym wspomnieć – nfz wymyślił, że od listopada tego roku trzeba mieć skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu do CHIRURGA ONKOLOGA.
Nie wiem jak mam się powstrzymać od przeklinania.
Co ma wspólnego internista z onkologiem? Długą kolejkę pod gabinetem, od listopada jeszcze dłuższą u internisty. I co powinnam napisać Może, że PACJENCI ONKOLOGICZNI PRZEPRASZAJĄ CHORYCH LUDZI CZEKAJĄCYCH W KOLEJCE DO INTERNISTY, ZA NIEPOTRZEBNE ZAJMOWANIE MIEJSCA, ZA NIEPOTRZEBNE WYDŁUŻANIE KOLEJEK – ale nie za siebie przepraszamy, za pieprzone NFZ, które pogrążą nas i was w chorobach, które nie dba o nikogo tylko o swoje kieszenie.


I jak człowiek ma wyzdrowieć? Jak mam powtarzać sobie, że wszystko będzie dobrze?

Powiem wam – inaczej się nie da, więc mimo przeciwności losu, mimo wielkiego WKURWU, mimo cieknącego kataru z nosa, mimo załzawionych oczu, mimo chorego systemu – wstaję rano i mówię sobie „JESTEM ZDROWA” i staram się uśmiechać i się nie bać.
I od razu jest mi lepiej.
Chociaż DCO, NFZ i całego systemu nienawidzę.

Bądźcie zdrowi kochani i pełni wiary, bo trzeba być zdrowym, żeby chorować w tym kraju!


Łysy Anuk