F. Nietzsche
Nie jestem fanką Nietschego, choć jestem przekonana, że Nitche byłby moim fanem, gdyby żył.
A tak na poważnie, życie z rakiem/po raku jest jak zaglądanie w otchłań. Wielka czarna dziura, która codziennie Ci towarzyszy - raz przed Tobą, raz za Tobą a raz obok Ciebie. Puka Cię w ramie i prosi "popatrz na mnie, a ja będę mógł spojrzeć na Ciebie". I gdzie się nie obrócisz wciąż zahaczasz, tę pieprzoną otchłań, czasami niechcący uczepisz się jej rękawa, jak skrawka spódnicy matki i jest pozamiatane. Zaczynasz myśleć (chociaż pewnie niektórym ten proces jest zupełnie obcy, jak tak spoglądam na ludzi). Myśli prowadzą Cię głębiej i głębiej ciemnym korytarzem w stronę przerzutów, nawrotów, śmierci. A jak już tam wleziesz, to kleją się te myśli jak błoto do butów, wgryzają w miękkie ciało, zaczynają płynąć w żyłach zjaranych chemioterapią.
Zaczyna się: głowa mnie boli - przerzut do mózgu, brzuch mnie boli- już nie mam wątroby, kręgosłup kłuje - niedługo po mnie, bo przerzut go złamie, przerwie się rdzeń, będę sparaliżowana i będę umierać w wielkich mękach...kaszel - płuca zajęte. I tak sobie dryfujesz, starając się nie wdawać w gierki z pieprzoną otchłanią, ale ona nie daje Ci spokoju.
Każde badanie kontrolne to zagryzanie zębów - tym razem się uda czy się nie uda? A jak masz w sobie spokój, to coś zaczyna się sypać - okazuje się, że badanie trzeba poprawić na przykład, a Ty już srasz w gacie. Wszyscy, którzy chorują lub chorowali znają to, czyż nie?
A jeszcze przychodzisz do lekarza, a on mówi
"Guz był taki wielki??? węzły zajęte? I ma Pani her dodatni?" I robi wielkie oczy i się pyta czy na pewno nie masz przerzutów i Ci gratuluje, że żyjesz. I Ty masz świadomość, że miałeś kupę szczęścia, chociaż nie wiadomo ile to szczęście potrwa, bo ciągle słyszysz, że gdzieś obok komuś się nie udało.
Po chemioterapii i bieganiu ciągle po szpitalach masz masę znajomych, którzy też chorują. Z niektórymi się spotykasz, niektórych poznajesz wirtualnie przez fora lub blogi. I lubisz ich, bo oni wiedzą co czujesz i nie wmawiają Ci, że "będzie dobrze" i nie pytają co chwilę "jak się czujesz" i wiesz, że jak się rozpłaczesz, bo otchłań zajrzała Ci prosto w oczy, to Ci nie powiedzą "daj spokój, nie możesz tak myśleć" jakby choroby nie istniały. I codziennie walczysz o dobre myśli, dobrą zabawę, o powrót do starej rzeczywistości. Nie przeszkadza Ci, że jesteś za gruby, że farba ze ściany się łuszczy, że pogoda jest kijowa. Zaczynasz lubić te małe problemy. Co więcej chciałbyś się zamienić nawet - nie przeszkadzałaby Ci ch**owa praca, za rzadkie włosy, nawet pieprzony kredyt we frankach, gdybyś tylko mógł pozbyć się swojej przyjaciółki otchłani.
I starasz się żyć normalnie, ale już nie ma takiego słowa w Twoim słowniku, bo kiedy próbujesz wciąż natrafiasz na ścianę, albo na otchłań. Bo siły już nie te, bo odporność do bani, bo tego i tamtego już nie możesz. A ludzie zdrowi mówią Ci: "Przecież już go wycięli, przecież już jesteś zdrowa" i zaczyna ich irytować, że ich "spowalniasz", stajesz się nudny dla swoich dawnych znajomych, bo mało pijesz, bo wcześnie się zmywasz, bo nie możesz wysiedzieć na dworze całą noc i ciągle tłumaczysz się rakiem - no a przecież go nie masz! Ba! Zaczynają Ci zazdrościć, że nie musisz chodzić do pracy, że masz masę wolnego czasu, że masz na wszystko wymówki. Bo przecież super jest mieć raka, nagle osiągasz w życiu tyle korzyści!
Tak jak to ktoś napisał ostatnio
Marzenie Erm w komentarzach na blogu - tyle siana zebrała i zarabia na swoim raku, bo ludzie naiwnie zapisują swój 1% podatku dla niej. Bo przecież jej lek kosztował pół miliona i to jest świetny interes mieć raka. A dlaczego jej rodzina nie sprzedała domu i samochodu? Przecież mogli by zamieszkać wszyscy w szpitalu, a nie ciągnąć kasę od ciężko pracujących ludzi. Taki to proszę Państwa jest interes - mieć raka - super sprawa, to jak dostać OSCARA.
Ostatnio usłyszałam od kogoś, po kim czegoś takiego chyba bym sie nie spodziewała: "
inni tez mają problemy" (w domyśle- nie jesteś pępkiem świata) To fakt, nie jestem pępkiem świata na dodatek mam tylko jeden problem, jest nim bomba zegarowa w moim ciele, która w każdej chwili może odpalić licznik odliczający dni do końca, a jak się odpali to nie będzie to 10 lat, tylko może 2, jak będę szczęściarą to 5, na ciągłej chemii, bez poczucia godności. I wymagam od znajomych, żeby czasami się do mnie dostosowali - jak ja tak, ku*wa mogę! Niepojęte! Powinnam się cieszyć, że mam tylko jeden problem. I wiecie co? Cieszę się, że już nie jestem tak małostkowa, że nie pieprzę jak mi źle, bo mam szefa źle wychowanego, bo mi na piwo nie starcza, bo kredytu więcej muszę płacić. A ludzie, których uważałam za dobrych znajomych zaczynają dryfować w inną stronę, wciąż narzekający, wciąż nie szczęśliwi.
I wiecie co? Tak, czasami cieszę się, że mam raka. Bo może moje życie będzie krótkie, ale pewnie szczęśliwsze niż niejednego zdrowego nieszczęśnika.
Bo przestałam się przejmować pierdołami, bo cieszę się nawet najgorszą pogodą, bo uśmiech innych osób sprawia mi radość, bo już wiem co jest WAŻNE. I robię tylko to co chcę. I łapię każdą chwilę w locie.
Nie można tylko dać się otchłani - dajcie jej urlop, nawet kiedy boli was kręgosłup :)
A na koniec trzy szczęśliwe Buraczki - wiecie dlaczego tak lubię te dziewczyny? Bo mimo swoich okolicznych otchłani, nigdy nie narzekają, śmieją się z siebie i ze świata i starają się wykorzystać każdy dzień jak najlepiej. I nie mówią Ci, że masz fajnie, pewnie dlatego, że też mają tak fajnie jak TY :)
Pozdrowienia dla Bogusi i Ali :)
Życzę wszystkim zdrowym, którzy uważają, że fajnie jest mieć raka, żeby nigdy się o tym nie przekonali i życzę wszystkim - zdrowego rozsądku przede wszystkim.
Bywajcie w zdrowiu Kochani!
Anuk