Ostatnie kilka tygodni siedziałam cicho. Odcięłam się od Was, od fejsa, od świata i choroby. Nie dlatego, że nie mam już raka i mam wszystko gdzieś. Własnie dlatego, że nie mam raka i nie mam wszystkiego gdzieś.
Nadchodzi w chorobie (oby w życiu jak największej ilości osób) taka chwila, kiedy słyszysz "jest Pan/Pani zdrowa" i cieszysz się. A z drugiej strony chwyta Cię lęk i strach "czy na pewno?". Wsłuchujesz się w swój organizm bo dzisiaj już wiesz, że wtedy, kiedy wydawało Ci się, że wszystko jest ok okazało się, że masz raka. Tak było ze mną ponad rok temu. Miałam 28 lat masę planów i nieskończonych tematów. Wróciłam z wakacji i wyczułam guza. Kiedy dzisiaj o tym pomyślę jest to odległe jak planeta, z której pochodzi Superman i tak bliskie jednocześnie jak klawiatura na której stukam ten tekst.
Minęło 15 miesięcy odkąd dowiedziałam się, że mam raka. Wielkiego i paskudnego pasożyta, buraka karmionego na własnej piersi. Przez ten czas wiele się wydarzyło, zmieniło to moje postrzeganie.
Nadchodzi Nowy Rok i w ten rok wejdę prócz tego, że rok starsza to zdrowa. ZDROWA. Brzmi jak bajka, coś co przez długi czas dochodziło do mnie przez siedem gór i lasów. Sama nie mogę w to uwierzyć, jednak bardzo mocno chcę i staram się trzymać tej myśli, że to już koniec tej historii a kolejny rok będzie lepszy, zdrowy.
Dwa dni temu byłam w szpitalu na badaniach i kolejnej dawce herceptyny. Pod gabinetem lekarskim jak zwykle rozmowy o raku.
- A Pani jak długo się leczy?
- Ponad rok. Ale już jestem zdrowa, teraz tylko herceptyna i badania do sierpnia (szeroki uśmiech)
- taaa... ja też tak mówiłam dwa lata temu, a teraz znowu chemia.
Przykro mi to słyszeć. Ale do k**wy nędzy, po co mi to Pani mówi? Nie powiedziałam tego na głos. Nie chcę sprawiać nikomu przykrości. Wiem, że ludzie czasami nie pomyślą, ze mogą sprawić ją innym.
Chcę wierzyć, że to już koniec przygód onkologicznych. Każdy chory o tym marzy. Ja postanowiłam te marzenia spełnić. POSTANOWIŁAM być zdrowa. Pamiętam jak w sylwestra 2009 roku powiedziałam Martynie, mojej przyjaciółce, że w tym roku postanowiłam się zakochać, tak na całe życie. Śmiała się ze mnie, że tego nie można postanowić, bo nie mamy na to wpływu. A ja tylko się uśmiechnęłam i powiedziałam "tak będzie, bo tak postanowiłam". 14 lutego (!) poznałam Radka. I to była miłość od pierwszego wejrzenia, a właściwie zdania. Po trzech czy czterech tygodniach już razem mieszkaliśmy i tak minęło 7 lat (prawie). Mimo wzlotów i upadków, wielu niepowodzeń, przeszkód i chorób wciąż jesteśmy razem i wierzę (WIEM), że tak będzie.
Nie żyję może zbyt długo na tym świecie, bo niecałe 30 lat, ale przekonałam się nie raz o sile wiary i podświadomości. Jest tylko jeden warunek. MUSISZ MOCNO POSTANOWIĆ.
Możecie się śmiać, nie dowierzać i mówić, że "los tak chciał", ale ja wiem, że los jest w naszych rękach. Przestaję powoli dopuszczać do myśli inne scenariusze niż ten, że po prostu będę zdrowa, żeby móc żyć i na pewno postaram się pomóc w tym innym, Dzisiaj wiem więcej, wierzę mocniej i mam siłę, żeby postanowić. Kilka ostatnich tygodni ją w sobie zbierałam. Spędziłam kilka dni, kilka wieczorów, kiedy nie myślałam o chorobie, o następstwach i przerzutach. Kilka oczyszczających chwil.
Choroba nie tylko zżera nasze ciała, Przede wszystkich zżera nasze dusze i myśli, które nie pozwalają się uwolnić. Zabija chęć planowania, myślenia o przyszłości, w rezultacie zabija chęć życia, paradoksalnie, bo przecież właśnie o to walczymy. Stąd cisza z mojej strony. Nie potrafiłam odnaleźć tego. czego tyle czasu szukałam. W sieci strachu i lęków ciężko odnaleźć wiarę a tym bardziej pewność swojej przyszłości. Zacięłam się. Dwa dni temu w końcu po ponad roku wybrałam się na basen. Głupia sprawa. Jakiś budynek, wykafelkowane kilkadziesiąt metrów kwadratowych wypełnionych wodą. Dla mnie przed chorobą, ważny kawałek przestrzeni.
Przez jakieś 3 lata, nim zachorowałam na raka, miałam taką przypadłość jak "nerwica lękowa". Mało kto wie, mało kto zna (na całe szczęście). Nie chcę się o tym rozpisywać, można zapytać google;). Wyszłam z tego praktycznie bez leków, swoja głową i z pomocą basenu, który wtedy odwrócił moje myśli o 180 stopni. Dwa dni temu poczułam to samo. Energię, którą dało mi pływanie. Kiedy dwa lata temu poszłam pierwszy raz na basen umiałam pływać "rekreacyjną żabą", bałam się zanurzyć łba nie mówiąc już o oddychaniu pod wodą. Pół roku później robiłam kilometr krytą żabką, a tuż przed feralną diagnozą, prawie półtorej kilometra. Po 15 miesiącach przerwy poszłam popływać i je**ęlam 750 metrów krytą żabą. Po powrocie do domu wbiegłam na 2 piętro z lekką zadyszką, ale w pełni sił i pozytywnych myśli. Dopiero po tym poczułam, że znowu mogę pomyśleć "JESTEM ZDROWA". Oczywiście teraz odpokutowuję to katarem, ale to mało ważne. Wiara, siła i postanowienie znów nadały sens mojemu życiu. Wróciłam. Wielorybki lubią pływać.
Od dwóch dni przygotowuje się do Świąt Bożego Narodzenia. Dla mnie czas ważny, trochę czas mojego odrodzenia w tym roku. Cieszę się jak dziecko, bo uwielbiam dawać prezenty, sama dostałam najlepszy prezent od losu - zdrowie, którego będę się trzymać i nie oddam nikomu i niczemu. POSTANOWIŁAM od teraz być zdrowa. Czego i wam życzę kochani!
Czas na życie!
bywajcie w zdrowiu!
Anuk
czwartek, 17 grudnia 2015
poniedziałek, 14 grudnia 2015
Pobudka!
Dlaczego wena dopada mnie zawsze po północy? Kiedy akurat rano muszę wcześnie wstać i funkcjonować w miarę normalnie? Dlaczego nie kiedy mam masę czasu i mogę spać do 11? Chyba nie ma sensu się nad tym zastanawiać, bo jeszcze później pójdę spać.
Powinnam zacząć od "przepraszam, że tak długo się nie odzywałam..." ale już tyle razy widziałam tak rozpoczynające się posty na blogach... i jeszcze z dodatkiem "obiecuję, że będę pisać częściej...". A guzik! Nie obiecuję i nie przepraszam. Dziękuję wam tylko, że jesteście cierpliwi i jeszcze tu zaglądacie.
Po ostatnim zdołowanym wpisie nie chciałam marudzić i siać fermentu, więc po prostu odpoczywałam od wszystkiego. Nawet rzadko zaglądałam na pożeracza czasu na "f". W tym czasie odwiedziłam stolycę (siedziałam tam 6 dni) i bardzo dużo spałam po przyjeździe. A potem oglądałam dużo seriali, filmów i spotykałam się z ludźmi. Warszawa mnie zmęczyła. Nie wiem jak to możliwe, że kiedyś uwielbiałam to miasto i jego rytm. Może 40 kilogramów temu łatwiej było mi pokonywać te odległości? A może wtedy po prostu nie ułożyłam sobie zabójczego planu spotkań? Tak bardzo chciałam wszystkich odwiedzić i pogadać (a znajomych mam dość sporo w Wawie), że trzeciego dnia zasnęłam o 22 i nie mogłam się dobudzić, a piątego uciekłam o 19 z imprezy, która dopiero miała się rozkręcić. Ale nie narzekam. Poznałam masę onkokoleżanek, które do tej pory znane mi były tylko online i spotkałam się z kilkoma starymi znajomymi. Zabrakło tylko chwili oddechu i może wczucia się w ten rytm, który kiedyś tak bardzo napędzał mnie do życia. A może po prostu się zmieniłam? Najbardziej przeraziły mnie odległości. Wrocław, moje rodzime miasto, choć czwarte pod względem wielkości w PL, jest przytulne i malutkie w porównaniu do stolicy. U nas gdziekolwiek chcesz pojechać to starczy Ci pół godziny, no chyba, że między 15-17 to godzina. W Warszawie godzinę idziesz do sklepu osiedlowego. Szkoda by mi było czasu na mieszkanie tam. Nie zdążyłam nawet zrobić zdjęć, bo większość czasu traciłam na dojazdy, więc jak mogłabym tam się obijać? Życie bez obijania to jak Mikołaj bez brody! (wpiszcie sobie w google grafika - nie ma nawet takiego obrazka!) Dlatego odkąd wróciłam to się obijam, co niektórych wkurza (łącznie ze mną czasami).
Przez ostatni miesiąc zaczęły mnie nachodzić różne dziwne sny. Pojawiają się w nich ludzie z mojej przeszłości, o których nie myślałam wiele miesięcy czy nawet lat. Budzę się rano i walę w czoło "zapomniałam o jego istnieniu!". Dlaczego więc własnie dzisiaj mi się przyśnił? Ponieważ jak wyżej wspomniałam, mam czas na obijanie się i wtedy roztrząsam istotę życia, miałam chwilę na rozkminianie tego zagadnienia i doszłam do wniosku, że nasza podświadomość jest nieźle popieprzona.
Otóż wczoraj śniło mi się, że musiałam pojechać w jakieś dalekie kraje i "uratować" jakąś siostrę zakonną i tam pojawiła się postać (dość dla mnie ambiwalentna), której od około 10 lat nie widziałam na oczy. Rzeczona siostra zakonna okazała się być lesbijką, która się zakochała w jakiejś kobiecie i chciała wziąć ślub, ale ponieważ wierzy w Boga, nie chciała odchodzić z klasztoru i choć targały nią sprzeczne emocje to zrezygnowała z ludzkiej miłości na rzecz Stwórcy. Co więcej, zaczęła śledzić mnie! Postać z przeszłości, zachowywała się w sposób szalony i namawiała mnie do dziwnych działań, po czym zniknęła. Gdyby nie kontekst, o którym zaraz opowiem, można by było rzec, że to metafora walki rozumu z sercem (prawie jak w tp) albo diabła z Bogiem. Nic bardziej mylnego.
Kilka dni wcześniej oglądałam serial "Sposób na Morderstwo", w którym ksiądz zabił drugiego księdza, a adwokat wymyśliła, że alibi da mu kobieta, którą on potajemnie kochał (z wzajemnością), ale tylko platonicznie. W tle serialowym przewijają się również wątki homoseksualne. To wyjaśnienie części snu. Druga sprawa- koleżanka pojechała modlić się do kościoła w Malezji i pisała o tym kilka tygodni temu na fejsie. Na osobę z przeszłości nie znalazłam wyjaśnienia, ale na pewno też czai się w czymś co ostatnio zobaczyłam lub przeczytałam. Skojarzenia wiążą się z obrazami i powstaje z tego pozornie abstrakcyjny sen. Mózg jest niezłym zawodnikiem, bez naszej bezpośredniej pomocy układa historie...o których się nie śniło, chciało by się rzec.
Kontynuując wątek mózgu, prócz snów funduje mi on również niezłe zapadliny w pamięci. Nie pamiętam czasami całych rozmów czy zdarzeń z dnia poprzedniego. Tomografię głowy miałam robioną- wszystko ok. Mam po prostu bardzo intensywny syndrom chemo-brain (mózgu pochemicznego). Z jednej strony nieprzyjemne i uporczywe, z drugiej niezła wymówka, niestety prawdziwa. Uporczywa, kiedy w trakcie gotowania obiadu wychodzę po coś do pokoju i zapominam po co, siadam przed komputerem i przypomina mi się o obiedzie jak poczuję swąd palonego żarcia. Albo kiedy dostaję smsa "To o której będziesz?" i nie wiem gdzie i dlaczego mam być a okazuje się, ze umawiałam się z kimś gdzieś dzień wcześniej. I uprzedzę was- zapisuję sobie...i zapominam, że zapisałam, albo gdzie zapisałam...Szkoda gadać. Kupa śmiechu i zażenowania.
Idąc tropem kupy śmiechu, to niedawno wpadł mi w ręce magazyn SEK&RETY z 1992r. Czasopismo o charakterze erotycznym, głównie z historiami i ogłoszeniami towarzyskimi. Uraczę was kilkoma najciekawszymi, warto poczytać. 20 lat temu to jednak ludzie byli mniej pruderyjni niż dziś, a niby jesteśmy bardziej otwarci.
Mam nadzieję, że się uśmialiście, śmiech to w końcu zdrowie, a zdrowia nigdy nie za dużo...
A skoro już o tym wspomniałam - ja dochodzę do formy i czuję się lepiej. Badania wszystkie ok, więc się nie martwcie, jeszcze długo będę was zamęczać (ewentualnie rzadko).
Dziękuję za uwagę i jak zwykle- bywajcie w zdrowiu!
Anuk
Powinnam zacząć od "przepraszam, że tak długo się nie odzywałam..." ale już tyle razy widziałam tak rozpoczynające się posty na blogach... i jeszcze z dodatkiem "obiecuję, że będę pisać częściej...". A guzik! Nie obiecuję i nie przepraszam. Dziękuję wam tylko, że jesteście cierpliwi i jeszcze tu zaglądacie.
Po ostatnim zdołowanym wpisie nie chciałam marudzić i siać fermentu, więc po prostu odpoczywałam od wszystkiego. Nawet rzadko zaglądałam na pożeracza czasu na "f". W tym czasie odwiedziłam stolycę (siedziałam tam 6 dni) i bardzo dużo spałam po przyjeździe. A potem oglądałam dużo seriali, filmów i spotykałam się z ludźmi. Warszawa mnie zmęczyła. Nie wiem jak to możliwe, że kiedyś uwielbiałam to miasto i jego rytm. Może 40 kilogramów temu łatwiej było mi pokonywać te odległości? A może wtedy po prostu nie ułożyłam sobie zabójczego planu spotkań? Tak bardzo chciałam wszystkich odwiedzić i pogadać (a znajomych mam dość sporo w Wawie), że trzeciego dnia zasnęłam o 22 i nie mogłam się dobudzić, a piątego uciekłam o 19 z imprezy, która dopiero miała się rozkręcić. Ale nie narzekam. Poznałam masę onkokoleżanek, które do tej pory znane mi były tylko online i spotkałam się z kilkoma starymi znajomymi. Zabrakło tylko chwili oddechu i może wczucia się w ten rytm, który kiedyś tak bardzo napędzał mnie do życia. A może po prostu się zmieniłam? Najbardziej przeraziły mnie odległości. Wrocław, moje rodzime miasto, choć czwarte pod względem wielkości w PL, jest przytulne i malutkie w porównaniu do stolicy. U nas gdziekolwiek chcesz pojechać to starczy Ci pół godziny, no chyba, że między 15-17 to godzina. W Warszawie godzinę idziesz do sklepu osiedlowego. Szkoda by mi było czasu na mieszkanie tam. Nie zdążyłam nawet zrobić zdjęć, bo większość czasu traciłam na dojazdy, więc jak mogłabym tam się obijać? Życie bez obijania to jak Mikołaj bez brody! (wpiszcie sobie w google grafika - nie ma nawet takiego obrazka!) Dlatego odkąd wróciłam to się obijam, co niektórych wkurza (łącznie ze mną czasami).
Przez ostatni miesiąc zaczęły mnie nachodzić różne dziwne sny. Pojawiają się w nich ludzie z mojej przeszłości, o których nie myślałam wiele miesięcy czy nawet lat. Budzę się rano i walę w czoło "zapomniałam o jego istnieniu!". Dlaczego więc własnie dzisiaj mi się przyśnił? Ponieważ jak wyżej wspomniałam, mam czas na obijanie się i wtedy roztrząsam istotę życia, miałam chwilę na rozkminianie tego zagadnienia i doszłam do wniosku, że nasza podświadomość jest nieźle popieprzona.
Otóż wczoraj śniło mi się, że musiałam pojechać w jakieś dalekie kraje i "uratować" jakąś siostrę zakonną i tam pojawiła się postać (dość dla mnie ambiwalentna), której od około 10 lat nie widziałam na oczy. Rzeczona siostra zakonna okazała się być lesbijką, która się zakochała w jakiejś kobiecie i chciała wziąć ślub, ale ponieważ wierzy w Boga, nie chciała odchodzić z klasztoru i choć targały nią sprzeczne emocje to zrezygnowała z ludzkiej miłości na rzecz Stwórcy. Co więcej, zaczęła śledzić mnie! Postać z przeszłości, zachowywała się w sposób szalony i namawiała mnie do dziwnych działań, po czym zniknęła. Gdyby nie kontekst, o którym zaraz opowiem, można by było rzec, że to metafora walki rozumu z sercem (prawie jak w tp) albo diabła z Bogiem. Nic bardziej mylnego.
Kilka dni wcześniej oglądałam serial "Sposób na Morderstwo", w którym ksiądz zabił drugiego księdza, a adwokat wymyśliła, że alibi da mu kobieta, którą on potajemnie kochał (z wzajemnością), ale tylko platonicznie. W tle serialowym przewijają się również wątki homoseksualne. To wyjaśnienie części snu. Druga sprawa- koleżanka pojechała modlić się do kościoła w Malezji i pisała o tym kilka tygodni temu na fejsie. Na osobę z przeszłości nie znalazłam wyjaśnienia, ale na pewno też czai się w czymś co ostatnio zobaczyłam lub przeczytałam. Skojarzenia wiążą się z obrazami i powstaje z tego pozornie abstrakcyjny sen. Mózg jest niezłym zawodnikiem, bez naszej bezpośredniej pomocy układa historie...o których się nie śniło, chciało by się rzec.
Kontynuując wątek mózgu, prócz snów funduje mi on również niezłe zapadliny w pamięci. Nie pamiętam czasami całych rozmów czy zdarzeń z dnia poprzedniego. Tomografię głowy miałam robioną- wszystko ok. Mam po prostu bardzo intensywny syndrom chemo-brain (mózgu pochemicznego). Z jednej strony nieprzyjemne i uporczywe, z drugiej niezła wymówka, niestety prawdziwa. Uporczywa, kiedy w trakcie gotowania obiadu wychodzę po coś do pokoju i zapominam po co, siadam przed komputerem i przypomina mi się o obiedzie jak poczuję swąd palonego żarcia. Albo kiedy dostaję smsa "To o której będziesz?" i nie wiem gdzie i dlaczego mam być a okazuje się, ze umawiałam się z kimś gdzieś dzień wcześniej. I uprzedzę was- zapisuję sobie...i zapominam, że zapisałam, albo gdzie zapisałam...Szkoda gadać. Kupa śmiechu i zażenowania.
Idąc tropem kupy śmiechu, to niedawno wpadł mi w ręce magazyn SEK&RETY z 1992r. Czasopismo o charakterze erotycznym, głównie z historiami i ogłoszeniami towarzyskimi. Uraczę was kilkoma najciekawszymi, warto poczytać. 20 lat temu to jednak ludzie byli mniej pruderyjni niż dziś, a niby jesteśmy bardziej otwarci.
Mam nadzieję, że się uśmialiście, śmiech to w końcu zdrowie, a zdrowia nigdy nie za dużo...
A skoro już o tym wspomniałam - ja dochodzę do formy i czuję się lepiej. Badania wszystkie ok, więc się nie martwcie, jeszcze długo będę was zamęczać (ewentualnie rzadko).
Dziękuję za uwagę i jak zwykle- bywajcie w zdrowiu!
Anuk
poniedziałek, 26 października 2015
Chora rzeczywistość
Rak zabiera powoli wszystko. Najpierw nieśmiertelność. Nagle z dnia na dzień z osoby z przyszłością stajesz się osobą żyjącą z chwilą. Liczy się każdy moment każdy dzień. Życie mija od badania do badania. Od chemii do chemii. W międzyczasie zaczynasz zauważać wiele pięknych rzeczy, ludzi, których nie doceniałaś. Ulotne chwile stają się podporą Twojego istnienia. Żyjesz tu i teraz i cieszysz się, bo nie masz pojęcia kiedy to może się skończyć.
Musisz z dnia na dzień oswoić się z myślą o śmierci, albo na siłę wypierać ją z głowy. Udawać, że nie istnieje, że nie dotyczy wcale Ciebie. Pomimo, że statystyki nie dają Ci szans, myślisz "Mi się uda". A potem zastanawiasz się "niby dlaczego akurat mi ma się udać?". Ale gdzieś w ferworze zdarzeń starasz się nie myśleć o tym zbyt często. I tak mijają kolejne dni.
Kolejne badania, kolejne chemie. Każde zdjęcie usg z opisem "bez zmian patologicznych" przynosi Ci ulgę, ogromną radość (czy wcześniej potrafiłaś się tak cieszyć?). Często napięcie sięga zenitu - boli cię głowa - czy to już przerzuty do mózgu? Złe wyniki krwi, próby wątrobowe podniesione - czy rak przesiadł się na wątrobę? Wiesz, że te myśli do niczego nie prowadzą, mimo to przyklejają się do Ciebie i nie chcą odejść. Szukasz podobnych przypadków, szukasz potwierdzenia, że tak po prostu się zdarza i to wcale nie oznacza, że choroba wróciła. W końcu kolejne badania potwierdzają, że wszystko jest ok i znowu czujesz ulgę, przeważnie chwilową, do następnych niepokojących symptomów. W pewnym momencie po postu zaczynasz się do tego przyzwyczajać. Już zawsze tak będzie wyglądać Twoje życie. Strach nie minie. Albo się z nim zaprzyjaźnisz, albo Cię zniszczy.
W marszu przez życie oprócz Ciebie maszeruje już śmierć obok dołącza strach.
Kolejne badania, operacje i blizny. Sterydy i inne leki zmieniają kształt Twojego ciała. Kształt Twojej duszy już dawno się zmienił i wciąż ewoluuje.
Pojawiają się niedogodności - bóle, osłabienie, ciągłe zmęczenie. Spacer, który kiedyś sprawiał Ci przyjemność dziś wymaga wysiłku. Po zakupach musisz się położyć i odpocząć. Myśl, że trzeba znaleźć kurtkę na zimę doprowadza Cię do szału. Trzeba będzie dużo chodzić i przymierzać. Myślisz o tych zimnych potach, które pojawiły się wraz z zaniknięciem okresu. No tak, przecież masz menopauzę i wszystkie objawy z nią związane. Wszystko Cię wkurwia i nawet nie wiesz dlaczego. Hormony dają Ci popalić i czujesz się o 20 lat starsza. Twoje ciało też nagle o tyle się starzeje. Traci elastyczność, pokrywa się rozstępami. Żyły się kurczą i bolą. Zastanawiasz się czy nadal jesteś jeszcze kobietą? Robisz wszystko, żeby chociaż tak wyglądać - malujesz się, ładnie ubierasz, wszyscy mówią "nie wyglądasz na chorą". Chcesz wbrew wszystkiemu być piękna.
Obok śmierci i strachu idzie z Tobą zmęczenie.
Ludzie ciągle Ci powtarzają, że będzie dobrze. Na początku w to wierzysz, później Cię to wkurwia, potem znowu po prostu chcesz, żeby tak było. Tracisz znajomych. Na początku do Ciebie piszą współczują Ci, ale nie do końca wiedzą jak z Tobą gadać. Niby chcesz, żeby było jak dawniej, ale nagle odkrywasz, że choroba zajęła już tak dużo miejsca w Twoim życiu, że wszystko się z nią wiąże. Nie chcesz ciągle o niej opowiadać, ale ciężko ją pominąć. Próbujesz zapomnieć, spotkać się z innymi, chcesz, żeby było jak dawniej. Idziesz na imprezę, wyjeżdżasz gdzieś i chociaż świetnie się bawisz to zmęczenie, łysa głowa, ból, przypominają Ci, że już nie do końca jesteś jedną z nich. To Cię tak bardzo wkurwia. Paradoksalnie zaczyna Cię wkurwiać, że oni są zdrowi, że mają te swoje "zdrowe" problemy, takie małe, takie błahe i już nawet nie wiesz czy to "oni" Cię odsuwają czy Ty ich. Zaczynasz zauważać, że innych też wkurwia Twoja choroba, ciągle używasz jej do "wykrętów". W końcu masz ochotę się schować, uciec gdzieś daleko. Wkurwienie przeradza się w bezradność. Idzie z Tobą śmierć, strach, zmęczenie, wkurw i bezradność.
Szukasz podobnych do siebie ludzi. Zaglądasz na fora onkologiczne, odwiedzasz spotkania wsparcia. Tam czujesz się dobrze. Nikt nie spogląda na Ciebie krzywo, nikt nie ocenia, nie przygląda się dziwnie Twojej łysej głowie. Masz wsparcie, wspierasz innych. To Twoi nowi przyjaciele. Bezpieczniejsi. Zaczynacie się spotykać, dużo rozmawiacie, w końcu czujesz, że ktoś Cię rozumie. Dołącza do Ciebie otucha.
Mija czas. Ty walczysz, zbierasz w sobie siły. Kciuki trzymane przez nowych onko-znajomych unoszą Cię do góry. nawet nie wiesz kiedy wszystko się zmienia.
W końcu rozglądasz się dookoła i daleko za sobą widzisz poukładany świat, potem zgliszcza, gdzieniegdzie palące się ogniska, jakieś prowizoryczne budowle z patyków i gliny. Przed Tobą jest mgła i jakieś źródło światła, czasami prawie niewidoczne, jednak niekiedy czujesz jego ciepło gdzieś na policzku.
Uświadamiasz sobie, że sama przyczyniłaś się do tych zniszczeń. Powodowana myślą o śmierci, strachem, zmęczeniem, wkurwieniem i bezradnością. Kogoś odepchnęłaś, czegoś nie zauważyłaś, na kimś się wyżyłaś, może za bardzo skupiłaś się na sobie? Zaczynasz czuć się winna, chociaż budzi to Twój gniew - przecież to nie Twoja wina, że chorujesz! A może...?
W końcu stajesz w miejscu, wszystko idzie ku lepszemu, leczenie powoli się kończy, chociaż wiesz, że już do końca życia co chwilę będziesz musiała się badać, pilnować i sprawdzać.
Jesteś zdrowa.
JESTEŚ ZDROWA?
Nie masz już pracy, z wieloma znajomymi już się nie kontaktujesz, nie poznajesz się w lustrze, nie wiesz co się stało z Twoim organizmem, dlaczego ciągle coś Cię boli, dlaczego musisz się zdrzemnąć popołudniu. Ci bliscy, którzy zostali jakoś inaczej na Ciebie patrzą.
Cierpliwość, miłość, spokój, zrozumienie i ciepło. Drużyna, która jako jedyna może pokonać Twoich kompanów podróży. Tylko czy ludzie w okół Ciebie nie stracili tego walcząc u Twojego boku?
Jeżeli jesteś silna, przekujesz to w swój sukces, odbudujesz w okół siebie rzeczywistość.
Musisz więc być silna. Kurwa. MUSISZ (musisz?).
Czasami myślę, że może lepiej siedzieć cicho, zamknąć myśli w szufladzie i nie obciążać innych. Uciec daleko, pozwolić by wszyscy zapomnieli i dać żyć bez swojej choroby. Może byłby to szczyt miłości z mojej strony. Rak zabija nie tylko mnie, niszczy wszystko dookoła.
Nic już nigdy nie będzie takie samo i minie sporo czasu nim dowiem się na nowo kim jestem.
Dzisiaj nie powiem nic pozytywnego. Sorry.
Musisz z dnia na dzień oswoić się z myślą o śmierci, albo na siłę wypierać ją z głowy. Udawać, że nie istnieje, że nie dotyczy wcale Ciebie. Pomimo, że statystyki nie dają Ci szans, myślisz "Mi się uda". A potem zastanawiasz się "niby dlaczego akurat mi ma się udać?". Ale gdzieś w ferworze zdarzeń starasz się nie myśleć o tym zbyt często. I tak mijają kolejne dni.
Kolejne badania, kolejne chemie. Każde zdjęcie usg z opisem "bez zmian patologicznych" przynosi Ci ulgę, ogromną radość (czy wcześniej potrafiłaś się tak cieszyć?). Często napięcie sięga zenitu - boli cię głowa - czy to już przerzuty do mózgu? Złe wyniki krwi, próby wątrobowe podniesione - czy rak przesiadł się na wątrobę? Wiesz, że te myśli do niczego nie prowadzą, mimo to przyklejają się do Ciebie i nie chcą odejść. Szukasz podobnych przypadków, szukasz potwierdzenia, że tak po prostu się zdarza i to wcale nie oznacza, że choroba wróciła. W końcu kolejne badania potwierdzają, że wszystko jest ok i znowu czujesz ulgę, przeważnie chwilową, do następnych niepokojących symptomów. W pewnym momencie po postu zaczynasz się do tego przyzwyczajać. Już zawsze tak będzie wyglądać Twoje życie. Strach nie minie. Albo się z nim zaprzyjaźnisz, albo Cię zniszczy.
W marszu przez życie oprócz Ciebie maszeruje już śmierć obok dołącza strach.
Kolejne badania, operacje i blizny. Sterydy i inne leki zmieniają kształt Twojego ciała. Kształt Twojej duszy już dawno się zmienił i wciąż ewoluuje.
Pojawiają się niedogodności - bóle, osłabienie, ciągłe zmęczenie. Spacer, który kiedyś sprawiał Ci przyjemność dziś wymaga wysiłku. Po zakupach musisz się położyć i odpocząć. Myśl, że trzeba znaleźć kurtkę na zimę doprowadza Cię do szału. Trzeba będzie dużo chodzić i przymierzać. Myślisz o tych zimnych potach, które pojawiły się wraz z zaniknięciem okresu. No tak, przecież masz menopauzę i wszystkie objawy z nią związane. Wszystko Cię wkurwia i nawet nie wiesz dlaczego. Hormony dają Ci popalić i czujesz się o 20 lat starsza. Twoje ciało też nagle o tyle się starzeje. Traci elastyczność, pokrywa się rozstępami. Żyły się kurczą i bolą. Zastanawiasz się czy nadal jesteś jeszcze kobietą? Robisz wszystko, żeby chociaż tak wyglądać - malujesz się, ładnie ubierasz, wszyscy mówią "nie wyglądasz na chorą". Chcesz wbrew wszystkiemu być piękna.
Obok śmierci i strachu idzie z Tobą zmęczenie.
Ludzie ciągle Ci powtarzają, że będzie dobrze. Na początku w to wierzysz, później Cię to wkurwia, potem znowu po prostu chcesz, żeby tak było. Tracisz znajomych. Na początku do Ciebie piszą współczują Ci, ale nie do końca wiedzą jak z Tobą gadać. Niby chcesz, żeby było jak dawniej, ale nagle odkrywasz, że choroba zajęła już tak dużo miejsca w Twoim życiu, że wszystko się z nią wiąże. Nie chcesz ciągle o niej opowiadać, ale ciężko ją pominąć. Próbujesz zapomnieć, spotkać się z innymi, chcesz, żeby było jak dawniej. Idziesz na imprezę, wyjeżdżasz gdzieś i chociaż świetnie się bawisz to zmęczenie, łysa głowa, ból, przypominają Ci, że już nie do końca jesteś jedną z nich. To Cię tak bardzo wkurwia. Paradoksalnie zaczyna Cię wkurwiać, że oni są zdrowi, że mają te swoje "zdrowe" problemy, takie małe, takie błahe i już nawet nie wiesz czy to "oni" Cię odsuwają czy Ty ich. Zaczynasz zauważać, że innych też wkurwia Twoja choroba, ciągle używasz jej do "wykrętów". W końcu masz ochotę się schować, uciec gdzieś daleko. Wkurwienie przeradza się w bezradność. Idzie z Tobą śmierć, strach, zmęczenie, wkurw i bezradność.
Szukasz podobnych do siebie ludzi. Zaglądasz na fora onkologiczne, odwiedzasz spotkania wsparcia. Tam czujesz się dobrze. Nikt nie spogląda na Ciebie krzywo, nikt nie ocenia, nie przygląda się dziwnie Twojej łysej głowie. Masz wsparcie, wspierasz innych. To Twoi nowi przyjaciele. Bezpieczniejsi. Zaczynacie się spotykać, dużo rozmawiacie, w końcu czujesz, że ktoś Cię rozumie. Dołącza do Ciebie otucha.
Mija czas. Ty walczysz, zbierasz w sobie siły. Kciuki trzymane przez nowych onko-znajomych unoszą Cię do góry. nawet nie wiesz kiedy wszystko się zmienia.
W końcu rozglądasz się dookoła i daleko za sobą widzisz poukładany świat, potem zgliszcza, gdzieniegdzie palące się ogniska, jakieś prowizoryczne budowle z patyków i gliny. Przed Tobą jest mgła i jakieś źródło światła, czasami prawie niewidoczne, jednak niekiedy czujesz jego ciepło gdzieś na policzku.
Uświadamiasz sobie, że sama przyczyniłaś się do tych zniszczeń. Powodowana myślą o śmierci, strachem, zmęczeniem, wkurwieniem i bezradnością. Kogoś odepchnęłaś, czegoś nie zauważyłaś, na kimś się wyżyłaś, może za bardzo skupiłaś się na sobie? Zaczynasz czuć się winna, chociaż budzi to Twój gniew - przecież to nie Twoja wina, że chorujesz! A może...?
W końcu stajesz w miejscu, wszystko idzie ku lepszemu, leczenie powoli się kończy, chociaż wiesz, że już do końca życia co chwilę będziesz musiała się badać, pilnować i sprawdzać.
Jesteś zdrowa.
JESTEŚ ZDROWA?
Nie masz już pracy, z wieloma znajomymi już się nie kontaktujesz, nie poznajesz się w lustrze, nie wiesz co się stało z Twoim organizmem, dlaczego ciągle coś Cię boli, dlaczego musisz się zdrzemnąć popołudniu. Ci bliscy, którzy zostali jakoś inaczej na Ciebie patrzą.
Cierpliwość, miłość, spokój, zrozumienie i ciepło. Drużyna, która jako jedyna może pokonać Twoich kompanów podróży. Tylko czy ludzie w okół Ciebie nie stracili tego walcząc u Twojego boku?
Jeżeli jesteś silna, przekujesz to w swój sukces, odbudujesz w okół siebie rzeczywistość.
Musisz więc być silna. Kurwa. MUSISZ (musisz?).
Czasami myślę, że może lepiej siedzieć cicho, zamknąć myśli w szufladzie i nie obciążać innych. Uciec daleko, pozwolić by wszyscy zapomnieli i dać żyć bez swojej choroby. Może byłby to szczyt miłości z mojej strony. Rak zabija nie tylko mnie, niszczy wszystko dookoła.
Nic już nigdy nie będzie takie samo i minie sporo czasu nim dowiem się na nowo kim jestem.
Dzisiaj nie powiem nic pozytywnego. Sorry.
sobota, 17 października 2015
Liebster award
Kilka dni temu dostałam od IdyG wiadomość "Nominowałam Cię do Liebster Award". Co to za ustrojstwo? - pomyślałam i nim się zorientowałam już szukałam odpowiedzi w necie. Już tłumaczę o co chodzi. Otóż blogerzy nominują innych bloggerów do odpowiadania na różne pytania (sztuk 11). Chodzi o to, żeby promować mniej znane blogi, a nominacja ma być wyrazem uznania i zachęty do dalszego działania. Ja nie widzę jak to ma niby wpłynąć na działalność mojego bloga, no ale dobra, niech będzie. Jak się bawić to się bawić.
Aha, no i nie mogę nominować osoby, która mi te przyjemność zafundowała, za to muszę nominować 11 innych bloggerów (chyba tylu nie znam, ale zobaczymy:))
No to jazda!
1.Piszę blog, bo …
Pisanie nadaje sens mojej chorobie, poza tym lubię to robić. Każdy post to frajda.
2. Gdy miałaś naście lat Twoim guru i autorytetem była/był … i 3. Jak tamta fascynacja ma się do dziś, gdy masz dziesiąt lat?
No i tutaj mam problem. Byłam i chyba wciąż jestem, buntownikiem. W czasach mojej "nastoletniości" czasami padało pytanie o autorytety, a ja odpowiadałam "NIE MAM". I teraz kiedy się nad tym zastanowię, to faktycznie jest tak do tej pory. Oczywiście mam autorytety w różnych dziedzinach, ale nie ogólne życiowe. Może to brak pokory, ale prócz Jezusa (bez względu na wiarę, Jego jako człowieka) nikt nie jest dla mnie wzorem do naśladowania. Ale byłabym hipokrytką gdybym powiedziała, że podążam jego ścieżką.
4. Z nieba spadło Ci 10 tyś. zł , ale możesz je wydać tylko na siebie. I co zrobisz?
Konkretnie:
ok 1000 zł- maszyna do szycia
ok. 2500 zł- wyjazd do Barcelony
ok. 3000 zł nowy komputer /ten już niestety ledwo zipie
ok. 1000 zł - wypasiona kolacja, którą sama bym przygotowała dla grupy znajomych z ekstra potrawami i napojami, jakaś tematyczna gdzie kazdy musiałby się przebrać :) (choć to nie do końca na siebie;))
resztę kasy przeznaczyłabym na 3-tygodniowe turnee po Polsce, w celu odwiedzenia kilku osób :)
6. A na emeryturze to chciałabym …
Nie myślę o emeryturze, po pierwsze nie wiem czy dożyję, po drugie po cholerę zaprzątać sobie tym głowę teraz? Po trzecie, jak już dożyję, to moja emerytura będzie tak śmieszna, że można tylko pomarzyć o wygranej w totka :)
7. Jak książka to z gatunku …
Najchętniej antyutopia, ale tez fantasy, kryminał, powieść... najbardziej lubię te książki, które wybiegają poza schematyczne myślenie, takie w których można się zagłębić i myśleć o nich godzinami (Jak seria "Świat Rzeki" Philipa José Farmera.)
8. Czasem mi wstyd, ale do łez wzrusza mnie …
Kiedy jestem przed okresem wzrusza mnie wszystko, nawet parówki z keczupem:) A tak serio - nie ma rzeczy, które zawsze mnie wzruszają. Czasami są to filmy, czasami dzieci, czasami małe zwierzątka, a czasami wystarczy jakiś zapach czy smak :)
9. Są przedmioty, które kojarzą się z dzieciństwem. Dla mnie to …
Barbie- która do tej pory mnie fascynuje i mogę godzinami oglądać lalki w sklepie albo necie ;)
Figurki - mieliśmy z bratem takich całkiem sporo, gumowe plastikowe i z jajek niespodzianek. Tryliard godzin się nimi bawiliśmy :) Kto pamięta pierwszą kolekcję, która ukazała się w PL? nie miałam tylko tego po prawej na górze:)
10. „Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma..” Masz takiego bzika na jakimś (albo czyimś) punkcie?
Hmm...Mam bzika na punkcie przeszukiwania sieci - obojetne w jakim temacie, wystarczy mi coś podrzucić, to może być "sukienka z takim czymś, najlepiej czarna" albo "komoda o szerokości 90cm, szara, prosta, bez zdobień" a równie dobrze odpowiedź na pytanie "kto wymyślił popcorn? Jaki kolor włosów miał Ghandi?" albo "najnowsze odkrycia w medycynie". Jednym słowem, jestem encyklopedią wiedzy bezużytecznej, ale wyszukiwanie wszystkiego co wpadnie mi do głowy jest moim kompletnym bzikiem. więc jeśli czegoś szukacie...zapytajcie mnie:)
11. Każdy ma jakiś talent. Ty masz w darze od natury …
Tycie:)
A tak serio, chyba trochę tych talentów dostałam, albo tylko sobie uzurpuje ;)
trochę plastycznego (grafika, fotografia, kiedyś jeszcze rzeźba i malarstwo)
Trochę gotowanie:
Trochę robótki ręczne różne:
A największy talent mam do rozbijania różnych przedmiotów, przewracania się i popełniania gaf ;)
Uff, udało mi się dotrzeć do końca. Teraz pora na moje nominacje i pytania. Ale najpierw trochę klasyki:
Ja spróbuję zadać pytania, na które sama chciałabym odpowiedzieć:)
Aha, no i nie mogę nominować osoby, która mi te przyjemność zafundowała, za to muszę nominować 11 innych bloggerów (chyba tylu nie znam, ale zobaczymy:))
No to jazda!
1.Piszę blog, bo …
Pisanie nadaje sens mojej chorobie, poza tym lubię to robić. Każdy post to frajda.
2. Gdy miałaś naście lat Twoim guru i autorytetem była/był … i 3. Jak tamta fascynacja ma się do dziś, gdy masz dziesiąt lat?
No i tutaj mam problem. Byłam i chyba wciąż jestem, buntownikiem. W czasach mojej "nastoletniości" czasami padało pytanie o autorytety, a ja odpowiadałam "NIE MAM". I teraz kiedy się nad tym zastanowię, to faktycznie jest tak do tej pory. Oczywiście mam autorytety w różnych dziedzinach, ale nie ogólne życiowe. Może to brak pokory, ale prócz Jezusa (bez względu na wiarę, Jego jako człowieka) nikt nie jest dla mnie wzorem do naśladowania. Ale byłabym hipokrytką gdybym powiedziała, że podążam jego ścieżką.
4. Z nieba spadło Ci 10 tyś. zł , ale możesz je wydać tylko na siebie. I co zrobisz?
Konkretnie:
ok 1000 zł- maszyna do szycia
ok. 2500 zł- wyjazd do Barcelony
ok. 3000 zł nowy komputer /ten już niestety ledwo zipie
ok. 1000 zł - wypasiona kolacja, którą sama bym przygotowała dla grupy znajomych z ekstra potrawami i napojami, jakaś tematyczna gdzie kazdy musiałby się przebrać :) (choć to nie do końca na siebie;))
resztę kasy przeznaczyłabym na 3-tygodniowe turnee po Polsce, w celu odwiedzenia kilku osób :)
6. A na emeryturze to chciałabym …
Nie myślę o emeryturze, po pierwsze nie wiem czy dożyję, po drugie po cholerę zaprzątać sobie tym głowę teraz? Po trzecie, jak już dożyję, to moja emerytura będzie tak śmieszna, że można tylko pomarzyć o wygranej w totka :)
7. Jak książka to z gatunku …
Najchętniej antyutopia, ale tez fantasy, kryminał, powieść... najbardziej lubię te książki, które wybiegają poza schematyczne myślenie, takie w których można się zagłębić i myśleć o nich godzinami (Jak seria "Świat Rzeki" Philipa José Farmera.)
8. Czasem mi wstyd, ale do łez wzrusza mnie …
Kiedy jestem przed okresem wzrusza mnie wszystko, nawet parówki z keczupem:) A tak serio - nie ma rzeczy, które zawsze mnie wzruszają. Czasami są to filmy, czasami dzieci, czasami małe zwierzątka, a czasami wystarczy jakiś zapach czy smak :)
9. Są przedmioty, które kojarzą się z dzieciństwem. Dla mnie to …
Barbie- która do tej pory mnie fascynuje i mogę godzinami oglądać lalki w sklepie albo necie ;)
Figurki - mieliśmy z bratem takich całkiem sporo, gumowe plastikowe i z jajek niespodzianek. Tryliard godzin się nimi bawiliśmy :) Kto pamięta pierwszą kolekcję, która ukazała się w PL? nie miałam tylko tego po prawej na górze:)
I jeszcze masa innych zabawek: lego, tamagotchi, bajki i filmy...ale najbardziej z dzieciństwem kojarzy mi się zapach "Pani Walewskiej", którego używała moja babcia - okropny, ale fajny :)
Hmm...Mam bzika na punkcie przeszukiwania sieci - obojetne w jakim temacie, wystarczy mi coś podrzucić, to może być "sukienka z takim czymś, najlepiej czarna" albo "komoda o szerokości 90cm, szara, prosta, bez zdobień" a równie dobrze odpowiedź na pytanie "kto wymyślił popcorn? Jaki kolor włosów miał Ghandi?" albo "najnowsze odkrycia w medycynie". Jednym słowem, jestem encyklopedią wiedzy bezużytecznej, ale wyszukiwanie wszystkiego co wpadnie mi do głowy jest moim kompletnym bzikiem. więc jeśli czegoś szukacie...zapytajcie mnie:)
11. Każdy ma jakiś talent. Ty masz w darze od natury …
Tycie:)
A tak serio, chyba trochę tych talentów dostałam, albo tylko sobie uzurpuje ;)
trochę plastycznego (grafika, fotografia, kiedyś jeszcze rzeźba i malarstwo)
Trochę gotowanie:
Trochę robótki ręczne różne:
A największy talent mam do rozbijania różnych przedmiotów, przewracania się i popełniania gaf ;)
Uff, udało mi się dotrzeć do końca. Teraz pora na moje nominacje i pytania. Ale najpierw trochę klasyki:
Ja spróbuję zadać pytania, na które sama chciałabym odpowiedzieć:)
- Gdybyś musiał/a zacząć pisać innego bloga, o jakiej by był tematyce? (trzeba wybrać chociaż jeden zakres tematyczny)
- Historia z dzieciństwa której do tej pory się wstydzisz/która do tej pory Cię śmieszy (do wyboru)...
- Gdy byłaś/eś dzieckiem, chciałaś/eś być .... co dzisiaj myślisz na ten temat?
- Książka/film lub wydarzenie, które wpłynęło na Twoje dorosłe życie.
- Złapałeś złotą rybkę, ale jest jakaś nie teges i spełnia tylko jedno życzenie. Co to za życzenie?
- "Lepiej żałować tego co się zrobiło niż to, czego się nie zrobiło" - jedno rzecz w życiu której żałujesz, że zrobiłeś/aś lub nie zrobiłeś/aś.
- Gdybyś musiał/a wybrać - jaką postacią z kreskówki/komiksu byś był/a?
- Co nakręca Cię do działania?
- Bez czego nie mógłbyś/mogłabyś się obyć? (rzecz materialna)
- Opisz lub pokaż jak wygląda twój wymarzony dom (możesz korzystać z obrazów z internetu)
- Wrzuć 3 obrazki (zdjęcia, grafiki, gify), które określają twój charakter
Nominuję:
1. Lucynę - Mam aliena
6. Siostrzyca
7. Pan Nikt
8. Marzena Erm - Rakija
9 Rybeńka - Wymuszony blog (może tym razem odpowie na pytania;))
10. Iwona - Po prostu kobieta
11. Bogumiła - dr Budwig i ja
A jeśli ktoś chciałby mi zadać swoje pytanie to z chęcią odpowiem :) Zapraszam do komentowania i jak zwykle - bywajcie w zdrowiu!
Anuk
9 Rybeńka - Wymuszony blog (może tym razem odpowie na pytania;))
10. Iwona - Po prostu kobieta
11. Bogumiła - dr Budwig i ja
A jeśli ktoś chciałby mi zadać swoje pytanie to z chęcią odpowiem :) Zapraszam do komentowania i jak zwykle - bywajcie w zdrowiu!
Anuk
piątek, 16 października 2015
To już rok!
Dzisiaj, a właściwie już wczoraj (bo jest po północy) mia rok odkąd założyłam BU-raka. Dzisiaj dopiero zorientowałam się, że 15 października to ogólnoświatowy dzień walki z rakiem piersi. Symboliczna data, jakby nie patrzeć.
Nie będzie tortu ani imprezy, ale będzie trochę podsumowań. Chyba większość ludzi tak ma, że kiedy nadchodzi jakaś rocznica, przychodzą z nią również przemyślenia i wspomnienia. Ten rok był dla mnie dość "wyjątkowy", choć chyba nie o takiej wyjątkowości marzyłam. Ale zawsze biorę co przyniesie życie i próbuję utkać z tego coś fajnego, a przynajmniej znośnego. Pomimo tego, że jak powiadają, z gó*na bata nie ukręcisz, uważam, że to był całkiem udany rok, choć spod znaku raka i to nie zodiakalnego.
We wrześniu dowiedziałam się, że noszę w sobie pasożyta, wykarmiony na mojej piersi, urósł sobie do rozmiarów piłeczki golfowej i przerzucił się na węzły chłonne.
Początki były trudne, ale postanowiłam potraktować to jak grę i jak w grze trochę poddać się losowi, ale głównie walczyć o wygraną. I tak raz z górki raz pod górkę przeszłam przez:
- 7 chemii przedoperacyjnych
- operację usunięcia guza (kwadrektomię - oszczędzającą pierś)
- operację dzień później, tzw. resekcję, która miała na celu usunięcie krwotoku wywołanego pierwszą
- 28 naświetlań
- zabieg wstawienia portu naczyniowego
- 5 chemii pooperacyjnych
- 4 wlewy herceptyny (czeka mnie jeszcze 14)
- plus masę badań usg, tomografii, rtg, mammografię, rezonans i kilkadziesiąt badań krwi a ostatnio nawet emg.
Tak to wygląda w skrócie. A jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej zapraszam do poprzednich wpisów.
Dzisiaj jestem już na drodze do zakończenia leczenia, choć jak to u mnie bywa, nie takiej prostej. Ostatnio pisałam wam, że mam mieć 12 cykli chemioterapii (tak na wszelki wypadek), ale poprzestano na 5. Mój organizm zbuntował się i trochę zepsuł. Dostałam neuropatii, mówiąc po ludzku nerwy w kończynach odmówiły posłuszeństwa i straciłam czucie w palcach prawej dłoni i lewej stopy. Przy tej okazji przeciągnięto mnie trochę po różnych lekarzach i w ciągu ostatnich 4 tygodni odwiedziłam neurologa, chirurga, pracownię tomografii i pracownię EMG. Sprawdzono mnie pod kątem cieśni nadgarstka i przerzutów do mózgu (jedno i drugie wykluczono), a dzisiaj przeszłam przez tajemniczo brzmiące badanie EMG (Elektromiografia – diagnostyka czynności elektrycznej mięśni i nerwów obwodowych (elektroneurografia) za pomocą urządzenia wzmacniającego potencjały bioelektryczne mięśni i nerwów – elektromiografu. Elektromiografia jest podstawowym badaniem dodatkowym służącym do rozpoznawania chorób obwodowego układu nerwowego oraz mięśni (pozwala ocenić m.in. ich zdolność do pracy). Bardzo dziwne badanie polegające na rażeniu człowieka prądem. Trochę mnie pomęczyli i stwierdzili to co już wiedziałam - ograniczone czucie w palcach prawej dłoni i demielizacyjna neuropatia nerwu łokciowego (no tego nie wiedziałam, a przynajmniej nie znałam nazwy :)) Dlatego chemii więcej nie będzie (i oby już nigdy przenigdy nie było!) Została mi tylko herceptyna podawana co 3 tygodnie do sierpnia 2016.
Co poza tym u mnie? Powoli dochodzę do siebie po tych ostatnich chemiach, które mocno dały mi popalić. Oprócz problemów z nerwami w łapie, skasowała moją marną kondycję i znowu spacery są dla mnie męcząco-wycieńczające. No i wyliniałam mocno. Ale jak zwykle, nie załamuję się i mimo jesiennej aury i poturbowanego chorobą ciała staram się żyć radośnie i robić fajne rzeczy.
Ostatnio przygotowałam akcję promującą profilaktykę w zakresie raka piersi, macicy, jajników i jąder - pamiętacie? To co się stało przeszło moje najśmielsze oczekiwania - moje grafiki opanowały facebooka i rozeszły się w kilku tysiącach kopii! Bardzo wam wszystkim dziękuję za wsparcie akcji i masę miłych słów (i niemiłych też:)). Mam nadzieję, że to dopiero początek i uda mi się wdrożyć resztę moich pomysłów w życie.
Na koniec podsumowań, jeszcze "mój rok wyrażony twarzą" czyli składka selfie z ostatniego roku (wiem, fascynujące ;))
Rak mi nie straszny :)
A już niedługo...Liebster Blog Award, do którego nominowała mnie Ida, czyli odpowiem na kilka pytań. Ale co za dużo to niezdrowo, więc na dzisiaj to tyle.
Dziękuję, że przez ten rok byliście ze mną! Jeżeli jeszcze was nie zanudziłam to zapraszam do czytania, komentowania i innych kontaktów (mój mail: burak.anuk@gmail.com i BURAK na fejsie).
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
Nie będzie tortu ani imprezy, ale będzie trochę podsumowań. Chyba większość ludzi tak ma, że kiedy nadchodzi jakaś rocznica, przychodzą z nią również przemyślenia i wspomnienia. Ten rok był dla mnie dość "wyjątkowy", choć chyba nie o takiej wyjątkowości marzyłam. Ale zawsze biorę co przyniesie życie i próbuję utkać z tego coś fajnego, a przynajmniej znośnego. Pomimo tego, że jak powiadają, z gó*na bata nie ukręcisz, uważam, że to był całkiem udany rok, choć spod znaku raka i to nie zodiakalnego.
We wrześniu dowiedziałam się, że noszę w sobie pasożyta, wykarmiony na mojej piersi, urósł sobie do rozmiarów piłeczki golfowej i przerzucił się na węzły chłonne.
Początki były trudne, ale postanowiłam potraktować to jak grę i jak w grze trochę poddać się losowi, ale głównie walczyć o wygraną. I tak raz z górki raz pod górkę przeszłam przez:
- 7 chemii przedoperacyjnych
- operację usunięcia guza (kwadrektomię - oszczędzającą pierś)
- operację dzień później, tzw. resekcję, która miała na celu usunięcie krwotoku wywołanego pierwszą
- 28 naświetlań
- zabieg wstawienia portu naczyniowego
- 5 chemii pooperacyjnych
- 4 wlewy herceptyny (czeka mnie jeszcze 14)
- plus masę badań usg, tomografii, rtg, mammografię, rezonans i kilkadziesiąt badań krwi a ostatnio nawet emg.
Tak to wygląda w skrócie. A jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej zapraszam do poprzednich wpisów.
Dzisiaj jestem już na drodze do zakończenia leczenia, choć jak to u mnie bywa, nie takiej prostej. Ostatnio pisałam wam, że mam mieć 12 cykli chemioterapii (tak na wszelki wypadek), ale poprzestano na 5. Mój organizm zbuntował się i trochę zepsuł. Dostałam neuropatii, mówiąc po ludzku nerwy w kończynach odmówiły posłuszeństwa i straciłam czucie w palcach prawej dłoni i lewej stopy. Przy tej okazji przeciągnięto mnie trochę po różnych lekarzach i w ciągu ostatnich 4 tygodni odwiedziłam neurologa, chirurga, pracownię tomografii i pracownię EMG. Sprawdzono mnie pod kątem cieśni nadgarstka i przerzutów do mózgu (jedno i drugie wykluczono), a dzisiaj przeszłam przez tajemniczo brzmiące badanie EMG (Elektromiografia – diagnostyka czynności elektrycznej mięśni i nerwów obwodowych (elektroneurografia) za pomocą urządzenia wzmacniającego potencjały bioelektryczne mięśni i nerwów – elektromiografu. Elektromiografia jest podstawowym badaniem dodatkowym służącym do rozpoznawania chorób obwodowego układu nerwowego oraz mięśni (pozwala ocenić m.in. ich zdolność do pracy). Bardzo dziwne badanie polegające na rażeniu człowieka prądem. Trochę mnie pomęczyli i stwierdzili to co już wiedziałam - ograniczone czucie w palcach prawej dłoni i demielizacyjna neuropatia nerwu łokciowego (no tego nie wiedziałam, a przynajmniej nie znałam nazwy :)) Dlatego chemii więcej nie będzie (i oby już nigdy przenigdy nie było!) Została mi tylko herceptyna podawana co 3 tygodnie do sierpnia 2016.
Co poza tym u mnie? Powoli dochodzę do siebie po tych ostatnich chemiach, które mocno dały mi popalić. Oprócz problemów z nerwami w łapie, skasowała moją marną kondycję i znowu spacery są dla mnie męcząco-wycieńczające. No i wyliniałam mocno. Ale jak zwykle, nie załamuję się i mimo jesiennej aury i poturbowanego chorobą ciała staram się żyć radośnie i robić fajne rzeczy.
Ostatnio przygotowałam akcję promującą profilaktykę w zakresie raka piersi, macicy, jajników i jąder - pamiętacie? To co się stało przeszło moje najśmielsze oczekiwania - moje grafiki opanowały facebooka i rozeszły się w kilku tysiącach kopii! Bardzo wam wszystkim dziękuję za wsparcie akcji i masę miłych słów (i niemiłych też:)). Mam nadzieję, że to dopiero początek i uda mi się wdrożyć resztę moich pomysłów w życie.
Na koniec podsumowań, jeszcze "mój rok wyrażony twarzą" czyli składka selfie z ostatniego roku (wiem, fascynujące ;))
Rak mi nie straszny :)
A już niedługo...Liebster Blog Award, do którego nominowała mnie Ida, czyli odpowiem na kilka pytań. Ale co za dużo to niezdrowo, więc na dzisiaj to tyle.
Dziękuję, że przez ten rok byliście ze mną! Jeżeli jeszcze was nie zanudziłam to zapraszam do czytania, komentowania i innych kontaktów (mój mail: burak.anuk@gmail.com i BURAK na fejsie).
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
wtorek, 29 września 2015
3,2,1...akcja!
Niedawno minął rok od mojej diagnozy. Miałam zamiar napisać post podsumowujący wszystko co zdarzyło się w tym czasie, ale ponieważ moje leczeni wciąż trwa i przedłuża się z różnych powodów, stwierdziłam, że to jeszcze nie czas na to. Mam dla was coś dużo ciekawszego.
Październik, jak pewnie większość osób zainteresowanych tematem wie, jest miesiącem walki z rakiem piersi. Temat bardzo mi bliski (za bardzo;). Jako, że zawodowo zajmuję się grafiką i tematami pokrewnymi postanowiłam przygotować coś specjalnego. Połączyłam przyjemne z pożytecznym i wymyśliłam, że zrobię swoją własną akcję promowania badań i profilaktyki, ale nie tylko piersi. Pomyślałam również o innych "kobiecych sprawach", nie pomijając przy tym i męskich.
Nie spałam kilka nocy myśląc co mogę zrobić i jak, żeby trafić do jak największej ilości osób zdrowych. Przekopałam internet w poszukiwaniu różnych akcji promujących profilaktykę, uruchomiłam dwie szare komórki i stworzyłam kilka grafik, które mam nadzieję trafią hasłami i obrazami do osób zdrowych, które chcą o siebie zadbać i do tych, które myślą, że nic złego nei może im się przytrafić. Mam świadomość, ze część z nich jest kontrowersyjna, ale wiem, że czasami tylko tak można trafić z przekazem. Wszystkie grafiki, zdjęcia i hasła są mojego autorstwa.
Przed wami moja BU-raczana akcja:
Jeżeli chcecie i trafia do was co przygotowałam, zachęcam do udostępniania grafik na portalach społecznościowych, przesyłania znajomym i generalnie propagowaniu ich. Zależy mi na tym, żeby to po prostu działało. Jeżeli chociaż jedna osoba dzięki zobaczeniu obrazka pójdzie się zbadać, będę wiedziała, że zrobiłam dobrą robotę.
Profilaktyka jest bardzo ważna, gdyż może zapobiec wielu nieprzyjemnym skutkom leczenia raka. pamiętajmy, że szybkie wykrycie raka daje większe szanse na całkowite wyleczenie. Mój rak miał 6,5 cm kiedy go wykryłam, miałam zajęte również węzły chłonne. Od roku zmagam się z leczeniem, z nadzieją, że jeszcze trochę pozyje i uda mi się wygrać z burakiem.
Prócz akcji mam dla was jeszcze jedną niespodziankę - możecie mnie śledzić na facebooku. Prócz wrzucania linków do bloga, mam zamiar dodawać różne nowości i ciekawostki w temacie onkologii i leczenia.
Na dzisiaj to tyle. Piszcie z komentarzach co myślicie na temat grafik, co do was trafia a co nie. Każda opinia się dla mnie liczy:)
I jak zwykle- bywajcie w zdrowiu!
Anuk
Październik, jak pewnie większość osób zainteresowanych tematem wie, jest miesiącem walki z rakiem piersi. Temat bardzo mi bliski (za bardzo;). Jako, że zawodowo zajmuję się grafiką i tematami pokrewnymi postanowiłam przygotować coś specjalnego. Połączyłam przyjemne z pożytecznym i wymyśliłam, że zrobię swoją własną akcję promowania badań i profilaktyki, ale nie tylko piersi. Pomyślałam również o innych "kobiecych sprawach", nie pomijając przy tym i męskich.
Nie spałam kilka nocy myśląc co mogę zrobić i jak, żeby trafić do jak największej ilości osób zdrowych. Przekopałam internet w poszukiwaniu różnych akcji promujących profilaktykę, uruchomiłam dwie szare komórki i stworzyłam kilka grafik, które mam nadzieję trafią hasłami i obrazami do osób zdrowych, które chcą o siebie zadbać i do tych, które myślą, że nic złego nei może im się przytrafić. Mam świadomość, ze część z nich jest kontrowersyjna, ale wiem, że czasami tylko tak można trafić z przekazem. Wszystkie grafiki, zdjęcia i hasła są mojego autorstwa.
Przed wami moja BU-raczana akcja:
I dwie, bardziej dosadne grafiki:
Jeżeli chcecie i trafia do was co przygotowałam, zachęcam do udostępniania grafik na portalach społecznościowych, przesyłania znajomym i generalnie propagowaniu ich. Zależy mi na tym, żeby to po prostu działało. Jeżeli chociaż jedna osoba dzięki zobaczeniu obrazka pójdzie się zbadać, będę wiedziała, że zrobiłam dobrą robotę.
Profilaktyka jest bardzo ważna, gdyż może zapobiec wielu nieprzyjemnym skutkom leczenia raka. pamiętajmy, że szybkie wykrycie raka daje większe szanse na całkowite wyleczenie. Mój rak miał 6,5 cm kiedy go wykryłam, miałam zajęte również węzły chłonne. Od roku zmagam się z leczeniem, z nadzieją, że jeszcze trochę pozyje i uda mi się wygrać z burakiem.
Prócz akcji mam dla was jeszcze jedną niespodziankę - możecie mnie śledzić na facebooku. Prócz wrzucania linków do bloga, mam zamiar dodawać różne nowości i ciekawostki w temacie onkologii i leczenia.
Na dzisiaj to tyle. Piszcie z komentarzach co myślicie na temat grafik, co do was trafia a co nie. Każda opinia się dla mnie liczy:)
I jak zwykle- bywajcie w zdrowiu!
Anuk
środa, 16 września 2015
Jak to jest z tym pomaganiem?
Dzisiaj miałam intensywnie onkologiczny dzień. Czyli również dzień pełen czekania w różnego maści kolejkach, ale nie ma tego złego. Miałam dużo czasu, żeby obserwować i myśleć, choć to drugie nie jest łatwe w sytuacji pochemicznej kiedy w mózgu zostają dwie szare komórki, lewitujące w puste, które, żeby zadziałać muszą się ze sobą zderzyć. Ale wytworzona w ten sposób myśl jest często ciekawa, albo sprowadza się do jakiegoś niebywale odkrywczego stwierdzenia typu. "jestem głodna". Tak czy siak wynikają z tego przeważnie jakieś wnioski (np. "muszę zjeść") a niekiedy powstaje coś w rodzaju drogi mlecznej składającej się z małych żarzących punkcików-myśli. Tak właśnie powstaje strumień świadomości (mniej lub bardziej odkrywczy).
Najpierw kilka faktów - byłam w ZUSie, dostałam zasiłek rehabilitacyjny jeszcze na pół roku. To dobra wiadomość. Byłam również u lekarza, pokazać się przed chemią, pełna radości, że to już półmetek - piąta z dziewięciu chemii. Pod koniec wizyty sekretarka poprosiła mnie o moją kartę wizyt (taka mała karteczka gdzie wpisuje się kolejne daty i godziny wizyt u lekarza) i wpisała mi dziesiątą datę. Zmarszczyłam brwi i wybąkałam "ale jak to? miało być 9 cykli" na co lekarka spokojnym głosem odpowiedziała "Chyba dwanaście, taki jest standard przy leczeniu, które Pani wyznaczono". Konsternacja. Jakie ku*wa dwanaście, chyba ktoś tu oszalał. "Pani karta jest (gdzieśtam) sprawdzimy to przy następnej wizycie, ale jestem prawie pewna, że 12". Zajebiście, dodatkowe trzy tygodnie zamuły i mrowienia kończyn, o niczym innym nie marzyłam.
Tak jak wcześniej wspomniałam, mimo wszystko cały dzień spędzony w Zusach (srusach) i szpitalach (sralach) nie uważam za stracony. Mianowicie rozwijałam w głowie myśl wiążącą się mocno z poprzednim wpisem - o pomaganiu. Dużo się o tym mówi, dużo się o tym słyszy, ale intensywnie starałam się uchwycić istotę pomagania i jakoś to wszystko poukładać.
Altruizm jest pojęciem bezsprzecznie wiążącym się z pomaganiem. Słownik języka polskiego określa go jako "kierowanie się w swym postępowaniu dobrem innych, gotowość do poświęceń" oraz (za wikipedią) "zachowanie polegające na działaniu na korzyść innych. Według J. Poleszczuka polega ono na dobrowolnym ponoszeniu pewnych kosztów przez jednostkę na rzecz innej jednostki lub grupy, przeciwstawne zachowaniu egoistycznemu. Zachowania altruistyczne mogą występować zarówno wśród ludzi, jak i w obrębie innych gatunków biologicznych. Jest to podstawowe pojęcie socjobiologii"
Najpierw kilka faktów - byłam w ZUSie, dostałam zasiłek rehabilitacyjny jeszcze na pół roku. To dobra wiadomość. Byłam również u lekarza, pokazać się przed chemią, pełna radości, że to już półmetek - piąta z dziewięciu chemii. Pod koniec wizyty sekretarka poprosiła mnie o moją kartę wizyt (taka mała karteczka gdzie wpisuje się kolejne daty i godziny wizyt u lekarza) i wpisała mi dziesiątą datę. Zmarszczyłam brwi i wybąkałam "ale jak to? miało być 9 cykli" na co lekarka spokojnym głosem odpowiedziała "Chyba dwanaście, taki jest standard przy leczeniu, które Pani wyznaczono". Konsternacja. Jakie ku*wa dwanaście, chyba ktoś tu oszalał. "Pani karta jest (gdzieśtam) sprawdzimy to przy następnej wizycie, ale jestem prawie pewna, że 12". Zajebiście, dodatkowe trzy tygodnie zamuły i mrowienia kończyn, o niczym innym nie marzyłam.
Tak jak wcześniej wspomniałam, mimo wszystko cały dzień spędzony w Zusach (srusach) i szpitalach (sralach) nie uważam za stracony. Mianowicie rozwijałam w głowie myśl wiążącą się mocno z poprzednim wpisem - o pomaganiu. Dużo się o tym mówi, dużo się o tym słyszy, ale intensywnie starałam się uchwycić istotę pomagania i jakoś to wszystko poukładać.
Altruizm jest pojęciem bezsprzecznie wiążącym się z pomaganiem. Słownik języka polskiego określa go jako "kierowanie się w swym postępowaniu dobrem innych, gotowość do poświęceń" oraz (za wikipedią) "zachowanie polegające na działaniu na korzyść innych. Według J. Poleszczuka polega ono na dobrowolnym ponoszeniu pewnych kosztów przez jednostkę na rzecz innej jednostki lub grupy, przeciwstawne zachowaniu egoistycznemu. Zachowania altruistyczne mogą występować zarówno wśród ludzi, jak i w obrębie innych gatunków biologicznych. Jest to podstawowe pojęcie socjobiologii"
Powszechnie altruizm kojarzy się z "bezinteresownym działaniem", ale tak na "chłopski rozum" (z tymi moimi dwiema szarymi komórkami), czy możemy powiedzieć, że naprawdę potrafimy postępować bezinteresownie? Dla mnie osobiście, altruizm jest najwyższą formą egoizmu i nie uważam, żeby to było złe, mimo, że egoizm kojarzy się mocno pejoratywnie. Tylko, że pomagając, poświęcając swój czas, czasami pieniądze, emocje, dobra materialne, jednocześnie "robimy sobie dobrze". Zastanówmy się nad tym głębiej.
Jest kilka powodów, dla których zaczynamy pomagać, część z nich jest powodami, które ciężko sobie uzmysłowić i raczej nie lubimy o tym myśleć, bo to powody, które nie są chlubne.
WYRZUTY SUMIENIA.
Część ludzi po prostu ma wyrzuty sumienia, mniej lub bardziej uświadomione. Wynikać one mogą z naszego postępowania (kiedyś zrobiłam komuś krzywdę, odkupię swoje winy pomagając komuś innemu i poczuję się lepiej). Z naszej sytuacji życiowej - powodzi mi się dobrze, żyję jak pączek w maśle, masa ludzi nie ma tak dobrze jak ja - dam pieniądze potrzebującym. Poczuje się lepiej. I tak dalej. Można mnożyć przykłady w nieskończoność. Często oczywiście są to absurdalne powody, niekiedy bliskie - życzyłam komuś źle, teraz temu komuś na prawdę jest źle i jeśli mu pomogę, może może ugaszę pożar mojego sumienia.
Brzmi dość niefajnie, mało heroicznie, ale chyba każdy miał taką sytuację i według mnie nie ma się czego wstydzić - jesteśmy tylko ludźmi.
WSPÓŁCZUCIE
Kolejny powód, dość częsty, mniej drażliwy niż poprzedni. Zwyczajnie czujemy żal i niesprawiedliwość losu, który spotkał kogoś innego, człowieka, czasami zwierzę. Nasze serce porusza jakaś historia, w porywie emocji i poczuciu smutku pomagamy. Co z tego mamy? Uczucie ciepła na sercu, że spełniliśmy dobry uczynek. Czyli jakby nie patrzeć jakaś korzyść.
ANALOGIA
Odnajdujemy w czyjejś historii siebie. Przeżyliśmy podobne nieszczęście, Może ktoś wtedy wyciągnął do nas rękę i pomógł nam, a może wręcz odwrotnie, nikt taki się nie znalazł. Może byliśmy w ciężkiej sytuacji finansowej i brakowało na chleb, dobrze znamy dylematy czy zapłacić rachunki czy zrobić zakupy. Dziś jest lepiej i dzięki temu możemy podzielić się z kimś innym tym co mamy. Wykonujemy gest w stronę drugiej osoby. Czy nie czujemy radości? Czujemy. I nie ma w tym nic złego.
Pewnie można byłoby podzielić te motywy jeszcze bardziej i poszatkować to drobniej, ale myślę, że uchwyciłam trzy główne powody jakie nami kierują przy decyzji wspomożenia drugiej istoty. Są jeszcze oczywiście istotne różnice w udzielaniu tej pomocy: cicha i publiczna. Tutaj też mozna wyłuszczyc mnóstwo kontrowersji;
CICHA POMOC, o której nikt nie wie, przekazanie pieniędzy, zrobienie zakupów starszej sąsiadce, uratowanie bezdomnego psa. Taka pomoc wydaje się bardziej szlachetna, czasami nawet bohaterska. Często słyszę opinię ludzi typu "Znam pewnego XY, który bardzo pomaga ludziom i on NIGDY SIĘ TYM NIE CHWALI". Taka osoba staje się naszym osobistym bohaterem, To się chwalii podziwia.
POMOC "GŁOŚNA" czyli wystawiona na świeczniku, myślę o publicznych akcjach fundacji, stowarzyszeń i osób prywatnych, które organizują różne zbiórki, akcje, koncerty itp. Temat kontrowersyjny. Chociażby najbardziej spektakularna "Orkiestra świątecznej pomocy" i osoba Jurka Owsiaka, którą zna cała Polska. Z jednej strony rzecz niebywale chwalebna i dobra, z drugiej opluwana i hejtowana. I tutaj też mieści się całe "onkocelebryctwo" i wystawianie swojej twarzy jako "sztandaru" czy też swoistego "loga" przy jakiejś pomocowej akcji.
Bardzo lubimy oceniać takie rzeczy. Szukać dziury w całym. Zawsze znajduje się ktoś kto zarzuci, że ktoś robi to dla sławy i poklasku i pewnie po części jest w tym racja, Bo czy te znane publicznie osoby również nie czują radości i nie mają satysfakcji z pomagania? Ostatnio Dorota Wellman przekazała potężną sumę pieniędzy na cele charytatywne. Zrobiła to bo mogła. I tutaj też znajdą się osoby, którym nie będzie się to podobać, bo może nie powinna się tym chwalić, a może to taki PR-owy chwyt?
Nie mnie oceniać postępowanie i motywy tegoż innych. Tylko zastanawiam się dlaczego to zawsze budzi tyle niepotrzebnych negatywnych emocji w ludziach (wystarczy poczytać sobie komentarze dotyczące jakiejkolwiek publicznej pomocy). Ja uważam, że każda pomoc czy ta mniej czy bardziej spektakularna niesie za sobą coś dobrego. Nie ważne, jakie mamy ku temu powody.
Uważam, że nie powinniśmy się wstydzić, że mimo wszystko altruizm jest podszyty egoizmem, czym bardziej sobie to uświadomimy, tym lepiej i skuteczniej będziemy mogli działać.
Nie boję się powiedzieć, że mam egoistyczne pobudki, chociażby pisząc tego bloga czy biorąc udział w innych pomocowych akcjach. Lubię to uczucie, które pozwala mi myśleć o sobie jak o dobrej osobie. I oczywiście, mam na koncie masę tych gorszych uczynków, którym może czasami się wstydzę, może czasami żałuję, ale nie boję się do tego przyznać. Nikt nie jest kryształowy. Mam w głowie od dłuższego czasu myśl o zrobieniu czegoś bardziej spektakularnego i wiem z jakim wielkim ryzykiem się to wiąże. Z patrzeniem na ręce, ocenianiem i hejtem. Ale też z tym ciepłem w sercu, które lubię. Ocenianie innych to nasz ludzki ulubiony sport, szczególnie dzisiaj w dobie internetu. Strach przed tym jest mimo wszystko dość duży a ryzyko budzi we mnie wikinga.
Pomaganie to temat rzeka - długi, porywisty, wiążący się z nieokiełznanym prądem, który może ponieść na manowce. Piękny, ale równiez okraszony wstydem, strachem i niezdrowymi emocjami. Sądzę jednak, że warto, mimo wszystko. Ja podziwiam ludzi, którzy to robią, bo to naprawdę nie jest wcale łatwe i przyjemne, a popełnienie jakiegoś błędu może skończyć się bardzo fiaskiem i utratą dobrego imienia. Mimo wszystko - kto nie ryzykuje ten nie pije szampana.
Reasumując, uważam, ze pomagając innym, pomagamy też sobie i to jest ten dobry egoizm, który lubię. Ja wierzę też w magiczne myślenie "co w świat wysyłasz, to odbierasz" (czyli znów z aspektem egoistycznym ;))
Mam nadzieję, że udało mi się uchwycić istotę problemu, chociaż jak zwykle czuję niedosyt. Zachęcam was do dyskusji w komentarzach i rozwijania tematu - myślę, ze jest jeszcze dużo do dodania.
Tymczasem idę ułożyć swoje wypełnione chemią ciało do wyra.
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
czwartek, 10 września 2015
Kim jesteś mityczny onkocelebryto?
Jestem stworzeniem często i dużo myślącym. Przeważnie o niczym, albo o czym innym. najczęściej o tym co tu zrobić, żeby było mi dobrze, co dobrego zjeść, z kim się spotkać, co sobie kupić i innych rzeczach kręcących się wokół mojej własnej przyjemności. Ale są też chwile, biorąc pod uwagę to, że w nocy mało sypiam, to trochę więcej chwil, kiedy zastanawiam się nad różnymi problemami. I tak jak dzisiaj, wyrywają mnie one z łózka, żeby coś sprawdzić, o czymś przeczytać i czasami wylać te myśli w otmęty internetów.
Jakiś czas temu przeczytałam na blogu Martyny jej wpis na temat kultu chorego (polecam przeczytać, bo sporo tam mądrych przemyśleń). Przeczytałam, skinęłam głową i poszłam robić coś innego. Jednak gdzieś z tyłu mózgu coś mnie kuło i drażniło cały czas. Zaczęłam się zastanawiać jak to właściwie z tym naszym chorowaniem jest. I z tymi, którzy stali się dzięki rakowi "sławni" czy też po prostu rozpoznawalni.
/Nie będę odnosić się konkretnie i wprost do ww wpisu, ale on i kilka innych wypowiedzi z różnych kanałów skłoniło mnie do przemyśleń i napisania kilku słów./
Często czytam negatywne wypowiedzi na temat "onkocelebrytów", o "lansie na raka", o tym, że robi się bohaterów z osób, które są chore, tylko dlatego, że zachorowały. No i z jednej strony racja - to, że chorujesz nie czyni z Ciebie nikogo wyjątkowego, nie sprawia, że nagle jesteś lepszy od innych. Ale z drugiej strony dzięki temu, że ktoś o tym mówi czy pisze, jest pokazywany w mediach, ludzie mogą dowiedzieć się więcej o temacie, który wciąż mimo wszystko jest dość "tajemniczy" i objęty swoistym "tabu". Martyna w swoim tekście wspomniała o tym, że promuje się przeważnie młode kobiety o nienagannej prezencji i przedstawia je jako bohaterki. Nie pokazuje się starszych chorych ludzi. Ale czy jest w tym coś dziwnego? Okrutność życia polega na tym, że z reguły umiera się i choruje kiedy dochodzi się do pewnego wieku. Nasz organizm się starzeje, organy zaczynają zawodzić, taka jest kolej rzeczy. Kiedy rak czy inna okrutna choroba spada na młode osoby, w kwiecie wieku, wychowujące małe dzieci, robiące karierę, to jest czymś nienaturalnym i sprawiającym poczucie niesprawiedliwości.
Nim zachorowałam sama czytałam blogi osób chorych na raka - Joanny Sałygi "Chustki", Marzeny Erm i kilka innych. Uświadamiały mi one kruchość życia. Otwierały oczy na chorobę, która wtedy była dla mnie czymś egzotycznym, dziwnym i strasznym. Sprawiły, że zainteresowałam się tematami, które wtedy jeszcze mnie nie dotyczyły. Dzisiaj sama jestem chora i piszę o tym, bo wierzę, że mogę komuś pomóc, bo pomagam sama sobie. Czy jestem już złą onkocelebrytką? Czy powinnam siedzieć cicho w kącie i "godnie chorować po cichu"?
Kim jest ten niefajny, lansujący się na swojej chorobie onkocelebryta? Czy była nią Ś.P. Magda Prokopowicz, która otworzyła fundację wszystkim dobrze znaną, dzięki której wiele dziewczyn chorych na raka dostało peruki z prawdziwych włosów, dzięki którym poczuły się lepiej? Walczyła o propagowanie wiedzy na temat raka piersi i nie tylko, trafiła do szerokiej publiczności, poszerzyła świadomość o chorobie, czy ona powinna była siedzieć cicho? Czy może Ś.P. Kasia Markiewicz, która poszła do programu The Voice, żeby spełnić swoje ostatnie marzenie i powiedziała na wizji, że umiera na raka? Myślę, ze wiele młodych kobiet dzięki niej poszło zrobić cytologię niedługo po emisji programu. A może Ś.P. Joanna Sałyga nie zrobiła nic dobrego pisząc i mówiąc o swojej ciężkiej chorobie? A może ksiądz Kaczkowski jest tym niedobrym celebrytą, napisał tyle "niepotrzebnych" nikomu książek o chorobie i często występuje w mediach...
W głowie przetrząsam archiwum i szukam przykładów ludzi, którzy zostali wypromowani przez raka i było to bez sensu i wiecie co? nie znajduję nikogo takiego. To, że jesteśmy chorzy nie sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, ale to co z tą chorobą zrobimy i jak ją wykorzystamy może sprawić, że pomożemy innym - zdrowym i chorym.
I tak mogłabym wymieniać jeszcze sporo ludzi, którzy "lansują się", żeby pomóc sobie w walce o życie, żeby zebrać pieniądze na drogie leki, ale nie widzę w tym nic dziwnego i nic godnego potępienia. Bycie na świeczniku, pokazywanie swojej twarzy, proszenie o pomoc nie jest łatwą rzeczą. Często jest okraszone wstydem, bólem skrywanym pod ciepłym uśmiechem onkocelebryty. Zawsze znajdą się ludzie, którym się to nie spodoba. Trudno. Taka jest czasami cena walki o swoje życie, czasami tylko o poszerzanie społecznej świadomości na temat choroby.
Walczę z rakiem piersi już prawie rok. Od wielu lat robię zdjęcia, gotuję, jestem grafikiem komputerowym, piszę, szyję, bawię się i żyję tak, żeby nie żałować ani jednej chwili. Nie jestem nikim wyjątkowym, na pewno nie dlatego, że zachorowałam, ale chciałabym, żeby ta choroba przyniosła coś dobrego, nie tylko mnie, ale i tym, którzy czytają moje wypociny, tym którzy gdzieś przypadkowo trafią tutaj. Nie mam poczucia misji, ale nie chcę, żeby to wszystko poszło na marne. Może kiedy będę już całkowicie zdrowa wszyscy o mnie zapomnicie, ale jeśli do tej pory sprawię, że kilka osób więcej pójdzie do lekarza, zrobi usg piersi, może cytologię, a może zaangażuje się w jakąś pomoc osobom chorym, to nie będę miała poczucia żalu.
Nie wiem co przyniesie życie, nie wiem co będzie kiedy skończę leczenie i wkroczę znowu w świat zdrowych. Wiem, że doświadczenie choroby zmieniło mnie i obudziło coś więcej niż poczucie niesprawiedliwości czy jakiś żal do świata. Rak sprawił, że jestem lepszym człowiekiem. bo wykorzystałam wszystkie złe doświadczenia, żeby moje życie stało się lepsze, a może tez życie kilku innych osób (mam taką nadzieję). A jeśli ktoś kiedyś stwierdzi, że jestem tylko lansującą się na raku zjeba*ą onkocelebrytką to trudno. Mam to w dupie, a dupę mam dużą, więc wiele się tam zmieści :)
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
Jakiś czas temu przeczytałam na blogu Martyny jej wpis na temat kultu chorego (polecam przeczytać, bo sporo tam mądrych przemyśleń). Przeczytałam, skinęłam głową i poszłam robić coś innego. Jednak gdzieś z tyłu mózgu coś mnie kuło i drażniło cały czas. Zaczęłam się zastanawiać jak to właściwie z tym naszym chorowaniem jest. I z tymi, którzy stali się dzięki rakowi "sławni" czy też po prostu rozpoznawalni.
/Nie będę odnosić się konkretnie i wprost do ww wpisu, ale on i kilka innych wypowiedzi z różnych kanałów skłoniło mnie do przemyśleń i napisania kilku słów./
Często czytam negatywne wypowiedzi na temat "onkocelebrytów", o "lansie na raka", o tym, że robi się bohaterów z osób, które są chore, tylko dlatego, że zachorowały. No i z jednej strony racja - to, że chorujesz nie czyni z Ciebie nikogo wyjątkowego, nie sprawia, że nagle jesteś lepszy od innych. Ale z drugiej strony dzięki temu, że ktoś o tym mówi czy pisze, jest pokazywany w mediach, ludzie mogą dowiedzieć się więcej o temacie, który wciąż mimo wszystko jest dość "tajemniczy" i objęty swoistym "tabu". Martyna w swoim tekście wspomniała o tym, że promuje się przeważnie młode kobiety o nienagannej prezencji i przedstawia je jako bohaterki. Nie pokazuje się starszych chorych ludzi. Ale czy jest w tym coś dziwnego? Okrutność życia polega na tym, że z reguły umiera się i choruje kiedy dochodzi się do pewnego wieku. Nasz organizm się starzeje, organy zaczynają zawodzić, taka jest kolej rzeczy. Kiedy rak czy inna okrutna choroba spada na młode osoby, w kwiecie wieku, wychowujące małe dzieci, robiące karierę, to jest czymś nienaturalnym i sprawiającym poczucie niesprawiedliwości.
Nim zachorowałam sama czytałam blogi osób chorych na raka - Joanny Sałygi "Chustki", Marzeny Erm i kilka innych. Uświadamiały mi one kruchość życia. Otwierały oczy na chorobę, która wtedy była dla mnie czymś egzotycznym, dziwnym i strasznym. Sprawiły, że zainteresowałam się tematami, które wtedy jeszcze mnie nie dotyczyły. Dzisiaj sama jestem chora i piszę o tym, bo wierzę, że mogę komuś pomóc, bo pomagam sama sobie. Czy jestem już złą onkocelebrytką? Czy powinnam siedzieć cicho w kącie i "godnie chorować po cichu"?
Kim jest ten niefajny, lansujący się na swojej chorobie onkocelebryta? Czy była nią Ś.P. Magda Prokopowicz, która otworzyła fundację wszystkim dobrze znaną, dzięki której wiele dziewczyn chorych na raka dostało peruki z prawdziwych włosów, dzięki którym poczuły się lepiej? Walczyła o propagowanie wiedzy na temat raka piersi i nie tylko, trafiła do szerokiej publiczności, poszerzyła świadomość o chorobie, czy ona powinna była siedzieć cicho? Czy może Ś.P. Kasia Markiewicz, która poszła do programu The Voice, żeby spełnić swoje ostatnie marzenie i powiedziała na wizji, że umiera na raka? Myślę, ze wiele młodych kobiet dzięki niej poszło zrobić cytologię niedługo po emisji programu. A może Ś.P. Joanna Sałyga nie zrobiła nic dobrego pisząc i mówiąc o swojej ciężkiej chorobie? A może ksiądz Kaczkowski jest tym niedobrym celebrytą, napisał tyle "niepotrzebnych" nikomu książek o chorobie i często występuje w mediach...
W głowie przetrząsam archiwum i szukam przykładów ludzi, którzy zostali wypromowani przez raka i było to bez sensu i wiecie co? nie znajduję nikogo takiego. To, że jesteśmy chorzy nie sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, ale to co z tą chorobą zrobimy i jak ją wykorzystamy może sprawić, że pomożemy innym - zdrowym i chorym.
I tak mogłabym wymieniać jeszcze sporo ludzi, którzy "lansują się", żeby pomóc sobie w walce o życie, żeby zebrać pieniądze na drogie leki, ale nie widzę w tym nic dziwnego i nic godnego potępienia. Bycie na świeczniku, pokazywanie swojej twarzy, proszenie o pomoc nie jest łatwą rzeczą. Często jest okraszone wstydem, bólem skrywanym pod ciepłym uśmiechem onkocelebryty. Zawsze znajdą się ludzie, którym się to nie spodoba. Trudno. Taka jest czasami cena walki o swoje życie, czasami tylko o poszerzanie społecznej świadomości na temat choroby.
Walczę z rakiem piersi już prawie rok. Od wielu lat robię zdjęcia, gotuję, jestem grafikiem komputerowym, piszę, szyję, bawię się i żyję tak, żeby nie żałować ani jednej chwili. Nie jestem nikim wyjątkowym, na pewno nie dlatego, że zachorowałam, ale chciałabym, żeby ta choroba przyniosła coś dobrego, nie tylko mnie, ale i tym, którzy czytają moje wypociny, tym którzy gdzieś przypadkowo trafią tutaj. Nie mam poczucia misji, ale nie chcę, żeby to wszystko poszło na marne. Może kiedy będę już całkowicie zdrowa wszyscy o mnie zapomnicie, ale jeśli do tej pory sprawię, że kilka osób więcej pójdzie do lekarza, zrobi usg piersi, może cytologię, a może zaangażuje się w jakąś pomoc osobom chorym, to nie będę miała poczucia żalu.
Nie wiem co przyniesie życie, nie wiem co będzie kiedy skończę leczenie i wkroczę znowu w świat zdrowych. Wiem, że doświadczenie choroby zmieniło mnie i obudziło coś więcej niż poczucie niesprawiedliwości czy jakiś żal do świata. Rak sprawił, że jestem lepszym człowiekiem. bo wykorzystałam wszystkie złe doświadczenia, żeby moje życie stało się lepsze, a może tez życie kilku innych osób (mam taką nadzieję). A jeśli ktoś kiedyś stwierdzi, że jestem tylko lansującą się na raku zjeba*ą onkocelebrytką to trudno. Mam to w dupie, a dupę mam dużą, więc wiele się tam zmieści :)
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
piątek, 28 sierpnia 2015
Bunt na pokładzie
Dostałam zakaz pokazywania się w miejscach publicznych. Czy aż tak źle wyglądam, Pani doktor?
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Moje ostatnie jojczenie chyba wzięło się z tego, że przeczuwałam, że coś jest nie tak. No i miałam racje. Białe krwinki postanowiły się zbuntować i zostawiły mnie na polu bitwy z jakimiś niedobitkami pirackich majtków. Widać kiepski ze mnie kapitan.
Odkąd zaczęłam leczenie pierwszy raz się to zdarzyło. Ani czerwona chemia, ani taxole /tamte poprzednie, których nazwy jak zwykle nie pamiętam/ nie sprawiły, że moje wyniki obniżyły się aż tak bardzo. Nie dostałam we wtorek chemii. Mogli mi dać neupogen albo neulastę - zastrzyk na wzrost białych krwinek - ale leżała bym teraz w łóżku i jęczała z bólu. Raz kiedyś dali mi "na wszelki wypadek" i trzy dni nie spałam, tylko płakałam. Pani doktor stwierdziła, ze mi oszczędzi tego bólu i przeczekamy. Niestety moja odporność jest marna.
Siedzę więc w domu i staram się dobrze czuć, chociaż mój organizm jest jakiś taki zrezygnowany. Wczoraj chciałam posprzątać, bo w domu mam więcej much niż prezydent wyborców, ale po kilkunastu minutach ścięło mnie z nóg. Jakbym wypiła jakąś truciznę. No i tyle było sprzątania bo padłam na pysk i zasnęłam. Ale to wszystko pikuś. Znowu wypadają mi włosy. Wiem, że to żadna tragedia - sama powtarzam "włosy nie cycek- odrosną", ale tracenie ich po raz drugi jest smutniejsze.
Były takie wyczekiwane i upragnione, mam taką fajną fryzurę i kolor...na dodatek są gęściejsze niż były wcześniej. No, ale co zrobić? Będę musiała pogodzić się z moimi turbanami, które upchałam na dnie szafy i powiedziałam "żegnajcie paskudy". Najlepszy był mój Tato, mistrz pocieszania:
- Nie martw się, przecież odrosną, pomyśl sobie - może kolejne będą jeszcze ładniejsze i gęściejsze? A może odrosną kręcone? Mało który człowiek na świecie ma szanse mieć kilka rodzajów włosów w swoim życiu.
To fakt. Zdecydowanie poprawiło mi to humor. Po raz kolejny Tata zaskoczył mnie swoim myśleniem - tak pokrętnym jak moje. Bo przecież "Problemem nie jest problem, problemem jest twoje nastawienie do problemu" /Jack Sparrow to moje alterego ;)/
Póki co postanowiłam się nie poddawać - nie upierdolę głowy na łyso, zobaczymy ile wytrwam. Raz, że jestem uparta, dwa, włosy wypadają mi co drugi dzień - taka ciekawostka. Dwa dni temu skóra głowy zaczęła mnie boleć i włosy po kilka, wychodziły po pociągnięciu. Wczoraj nic. Włosy trzymały się mocno głowy. Dzisiaj powtórka z przedwczoraj. Może jak będę dla nich miła i nie będę za bardzo ich tarmosić to zostaną? Polubiłam już swoją siwą grzywę...
Przede mną weekend. Nie wyjdę nigdzie, więc mam nadzieję, ze może ktoś mnie odwiedzi. A jak nie, to spędzę kolejne dni uczepiona do monitora komputerowego oglądając kolejne sezony, kolejnych seriali. Tego o mnie nie wiecie - jestem serialomaniaczką i mam obejrzanych na swoim koncie ponad 250 seriali. Imponująca liczba, co? Kiedy zassie mnie jakiś serial to po prostu oglądam go nocami odcinek po odcinku, śpiąc po 2-3 godziny. Poza tym nie mam w domu tv, nie spędzam czasu na oglądaniu czegokolwiek innego, tylko wybrane seriale i filmy. A ponieważ mam coś w sobie z masochistki, zaczęłam oglądać seriale z chorobą na pierwszym planie. Pewnie macie już dosyć tej tematyki, ale gdybyście jednak mieli ochotę, to polecam wam "Chasing life", serial o młodej dziewczynie chorej na białaczkę. Taki familijny serialik o raku - ciekawe połączenie, ale jest sporo prawdy w nim. Co ciekawe trafiłam na niego przypadkiem kiedy czekałam na wyniki biobsji, czyli prawie rok temu. Wtedy po jednym odcinku mnie zmroziło - to mogę być ja. Wróciłam do oglądania po kilku miesiącach, kiedy przestało mnie ruszać, że to faktycznie ja jestem bohaterką tego filmu. Oczywiście w przenośni - ona jest szczuplejsza, ładniejsza i ma fajna chatę:)
Gdyby ktoś chciał porozmawiać o serialach lub poradzić się co obejrzeć służę pomocą. To drugi, zaraz po jedzeniu, temat o którym mogę rozprawiać godzinami i ciężko mnie zatrzymać jak się rozpędzę. Niestety coraz mniej ciekawych pozycji do obejrzenia, bo po takiej ilości wszystko stało się dla mnie przewidywalne i schematyczne. Może powinnam zacząć pisać scenariusz? :)
Mam nadzieję, że do wtorku moje białe krwinki wrócą z wojaży i dostanę kolejną chemię. Nie chciałabym, żeby ten proces ciągną się kolejne miesiące, w końcu to tylko "na wszelki wypadek". Według moich obliczeń wszystko powinno zakończyć się w połowie października, więc mam nadzieję, że nie będzie kolejnych poślizgów.
Tymczasem, dzisiaj facebook przypomniał mi mój post sprzed roku. Jak go zobaczyłam to sobie pomyślałam, że mój komputer w pracy i mój organizm mają ze sobą wiele wspólnego:
"Nie można posprzątać chaty D:\anka\2015\...\strzegomska.psd ponieważ nie"
Życzę wam miłego weekendu, kochani i wiecie co jeszcze?
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Moje ostatnie jojczenie chyba wzięło się z tego, że przeczuwałam, że coś jest nie tak. No i miałam racje. Białe krwinki postanowiły się zbuntować i zostawiły mnie na polu bitwy z jakimiś niedobitkami pirackich majtków. Widać kiepski ze mnie kapitan.
Odkąd zaczęłam leczenie pierwszy raz się to zdarzyło. Ani czerwona chemia, ani taxole /tamte poprzednie, których nazwy jak zwykle nie pamiętam/ nie sprawiły, że moje wyniki obniżyły się aż tak bardzo. Nie dostałam we wtorek chemii. Mogli mi dać neupogen albo neulastę - zastrzyk na wzrost białych krwinek - ale leżała bym teraz w łóżku i jęczała z bólu. Raz kiedyś dali mi "na wszelki wypadek" i trzy dni nie spałam, tylko płakałam. Pani doktor stwierdziła, ze mi oszczędzi tego bólu i przeczekamy. Niestety moja odporność jest marna.
Siedzę więc w domu i staram się dobrze czuć, chociaż mój organizm jest jakiś taki zrezygnowany. Wczoraj chciałam posprzątać, bo w domu mam więcej much niż prezydent wyborców, ale po kilkunastu minutach ścięło mnie z nóg. Jakbym wypiła jakąś truciznę. No i tyle było sprzątania bo padłam na pysk i zasnęłam. Ale to wszystko pikuś. Znowu wypadają mi włosy. Wiem, że to żadna tragedia - sama powtarzam "włosy nie cycek- odrosną", ale tracenie ich po raz drugi jest smutniejsze.
Były takie wyczekiwane i upragnione, mam taką fajną fryzurę i kolor...na dodatek są gęściejsze niż były wcześniej. No, ale co zrobić? Będę musiała pogodzić się z moimi turbanami, które upchałam na dnie szafy i powiedziałam "żegnajcie paskudy". Najlepszy był mój Tato, mistrz pocieszania:
- Nie martw się, przecież odrosną, pomyśl sobie - może kolejne będą jeszcze ładniejsze i gęściejsze? A może odrosną kręcone? Mało który człowiek na świecie ma szanse mieć kilka rodzajów włosów w swoim życiu.
To fakt. Zdecydowanie poprawiło mi to humor. Po raz kolejny Tata zaskoczył mnie swoim myśleniem - tak pokrętnym jak moje. Bo przecież "Problemem nie jest problem, problemem jest twoje nastawienie do problemu" /Jack Sparrow to moje alterego ;)/
Póki co postanowiłam się nie poddawać - nie upierdolę głowy na łyso, zobaczymy ile wytrwam. Raz, że jestem uparta, dwa, włosy wypadają mi co drugi dzień - taka ciekawostka. Dwa dni temu skóra głowy zaczęła mnie boleć i włosy po kilka, wychodziły po pociągnięciu. Wczoraj nic. Włosy trzymały się mocno głowy. Dzisiaj powtórka z przedwczoraj. Może jak będę dla nich miła i nie będę za bardzo ich tarmosić to zostaną? Polubiłam już swoją siwą grzywę...
Przede mną weekend. Nie wyjdę nigdzie, więc mam nadzieję, ze może ktoś mnie odwiedzi. A jak nie, to spędzę kolejne dni uczepiona do monitora komputerowego oglądając kolejne sezony, kolejnych seriali. Tego o mnie nie wiecie - jestem serialomaniaczką i mam obejrzanych na swoim koncie ponad 250 seriali. Imponująca liczba, co? Kiedy zassie mnie jakiś serial to po prostu oglądam go nocami odcinek po odcinku, śpiąc po 2-3 godziny. Poza tym nie mam w domu tv, nie spędzam czasu na oglądaniu czegokolwiek innego, tylko wybrane seriale i filmy. A ponieważ mam coś w sobie z masochistki, zaczęłam oglądać seriale z chorobą na pierwszym planie. Pewnie macie już dosyć tej tematyki, ale gdybyście jednak mieli ochotę, to polecam wam "Chasing life", serial o młodej dziewczynie chorej na białaczkę. Taki familijny serialik o raku - ciekawe połączenie, ale jest sporo prawdy w nim. Co ciekawe trafiłam na niego przypadkiem kiedy czekałam na wyniki biobsji, czyli prawie rok temu. Wtedy po jednym odcinku mnie zmroziło - to mogę być ja. Wróciłam do oglądania po kilku miesiącach, kiedy przestało mnie ruszać, że to faktycznie ja jestem bohaterką tego filmu. Oczywiście w przenośni - ona jest szczuplejsza, ładniejsza i ma fajna chatę:)
Gdyby ktoś chciał porozmawiać o serialach lub poradzić się co obejrzeć służę pomocą. To drugi, zaraz po jedzeniu, temat o którym mogę rozprawiać godzinami i ciężko mnie zatrzymać jak się rozpędzę. Niestety coraz mniej ciekawych pozycji do obejrzenia, bo po takiej ilości wszystko stało się dla mnie przewidywalne i schematyczne. Może powinnam zacząć pisać scenariusz? :)
Mam nadzieję, że do wtorku moje białe krwinki wrócą z wojaży i dostanę kolejną chemię. Nie chciałabym, żeby ten proces ciągną się kolejne miesiące, w końcu to tylko "na wszelki wypadek". Według moich obliczeń wszystko powinno zakończyć się w połowie października, więc mam nadzieję, że nie będzie kolejnych poślizgów.
Tymczasem, dzisiaj facebook przypomniał mi mój post sprzed roku. Jak go zobaczyłam to sobie pomyślałam, że mój komputer w pracy i mój organizm mają ze sobą wiele wspólnego:
"Nie można posprzątać chaty D:\anka\2015\...\strzegomska.psd ponieważ nie"
Życzę wam miłego weekendu, kochani i wiecie co jeszcze?
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk
poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Wylewanie żalu
Wiecie, że nie lubię narzekać, staram się żyć pełnią sił i czerpać ile się da. Nie tylko dla siebie, ale dla moich bliskich, dla rodziny i tych dalszych, którzy czytają i mi kibicują. Staram się być jak wiking - wejść, jebnąć i wrócić pełną chwały. Ale czasami to ponad moje siły.
Nie chcę współczucia i pocieszania. To ja pocieszam innych. Tak już mam, że lubię być silna i pomagać, Od zawsze, nawet jak nie miałam siły, próbowałam unieść świat na swoich barkach. Zeszłej nocy miałam fajne sny. Byłam kimś innym. Zdrowym człowiekiem, który ma niesamowite przygody. Obudziłam się i zrobiło mi się smutno. rzadko odczuwam smutek, ale pomyślałam, że mogłoby być inaczej.
Codziennie wchodzę na portal społecznościowy na "f" i widzę zdjęcia, posty znajomych, którzy mają swoje radości i problemy. Wiadomo- jak każdy z nas. I czasami dławi mnie jakiś żal, że nie mogę tego wszystkiego robić, pływać, bawić się jak inni, cieszyć z macierzyństwa, z dalekich podróży itd. Robię co mogę, żyję na ile choroba i leczenie mi pozwala i czuję, że to wciąż za mało. Mało mi życia.
Nie wiem czy to choroba, czy mój charakter sprawiają, ze wciąż chcę więcej i więcej. Tak bardzo chciałabym znów być nieśmiertelna, jak jeszcze nieco ponad rok temu.
Słyszę ciągle od znajomych, czego nie powinnam robić, a co powinnam, Bo przecież trzeba o siebie dbać, żyć bez używek, nie przemęczać się, chuchać i dmuchać i cieszyć się chwilą. Racja. Ale czy zdrowi nie muszą tego robić? Czy nie powinni?
Życie mnie niesie, wraz ze wszystkimi problemami, zdrowotnymi i tymi spoza granicy NFZ-towskiego shitu. Jestem tylko człowiekiem, ze słabościami i pragnieniami. Bawić się jak inni 29-latkowie i martwić się o to, czym oni się martwią.Nie chcę być tą cholerną młodą dziewczyną, która jest wyjątkowa przez to, że jest chora na raka. Nie chcę być tylko walczącym o życie człowiekiem.Nie chcę słyszeć ciągle, że "będzie dobrze", nie chcę życ pod presją pieprzonych badań i lekarzy z zatroskaną miną. Wkurwia mnie to, że są osoby, które mają jeszcze gorzej. Wkurwia mnie to, że są osoby, które mają lepiej. Czasami po prostu ogarnia mnie wkurwienie na cały świat. Potem mija. I znowu staram się żyć pełną piersią.
Kiedy ogarnia mnie ten dziwaczny smutek i złość, wszyscy starają się mnie przekonać, że nie powinnam wpadać w taki stan. Martwią się. Rozumiem to, ale każdy człowiek po prostu musi mieć taki dzień, żeby nie zwariować. Zdrowy, chory, każdy. Nie da się być chodzącą "pozytywną energią", bo nie jesteśmy pieprzonymi lalkami barbie z namalowanym różowym uśmiechem.
Płaczemy. Krzyczymy, Leżymy bez ruchu, wgapiając się w biały czy inny sufit. Jesteśmy ludźmi.
Często myślę o śmierci, nie dlatego, że się jej boję, tylko dlatego, że przyjdzie wcześniej czy później. Boję się o tych, którzy tutaj zostaną i będą cierpieć, bo kawałek ich życia, związany ze mną zostanie nagle zabrany. Nie wierzę w życie po śmierci i spoglądanie z chmurek na innych, może dlatego czasami się tak martwię. Mam nadzieję, albo może raczej wiem, że to tak szybko nie nadejdzie. Może dlatego, że mam przekonanie o drodze, która mnie jeszcze czeka. Nie tyle do zbawienie, co do pokonania. Część, która myśli racjonalnie, mówi mi, że to przekonanie jest bez sensu, ale nigdy do końca racjonalna nie byłam, bo po co?
Studiowałam etnologię, to taki kierunek zupełnie bez znaczenia dla światowej nauki. Uczyłam się tam o przesądach, wierzeniach, języku, zachowaniach ludzi itp. To takie połączenie socjologii, kulturoznastwa i wsiologii, nikomu nie potrzebna humanistyczna papka. Ale mi się przydała, żeby zrozumieć, może nie tyle innych co siebie. I jakoś mimo wszystko chyba z tą wiedzą jest mi łatwiej żyć, w chorobie i zdrowiu. Mogłabym was zasypać dziwnymi ciekawostkami, ale nie czas na to,
Każdy z nas, zdrowy czy chory potrzebuje normalności. Stanu zero. Resetu systemu, żeby móc wystartować od nowa. Niekiedy trzeba się wygadać i wypluć z siebie trochę żółci i jadu. Nie bójmy się tego. Nie bójmy się co inni pomyślą. Pozwólmy sobie na szczerość i po prostu bycie sobą. Malkontentem, narzekaczem, chuliganem, rozrabiaką, histerykiem, błaznem, królewną czy kimkolwiek innym. Pozwólmy odetchnąć hamulcom, czasami. A potem złapmy z powrotem pociąg do życia i pierdolmy wyznaczone tory. Stwarzajmy własne, pokręcone i dziwne, złapmy trasę na życie jakie chcemy mieć, a nie jakie powinniśmy. Gdzieś na końcu pozostaniemy sami z tym co stworzyliśmy i z tym co zrobiliśmy, a nasze pragnienia i życzenia umrą w zapomnieniu. Życie jest (chyba) tylko jedno.
Popisałam sobie trochę bez sensu, ale już mi lepiej. Jutro znowu wstanę z piersią pełną chęci do życia i pójdę podbijać świat. Na swój "chory" na raka sposób. Nie dajmy się zwariować, każdy musi mieć chwilę słabości i wyżalić się na chujowy los. Już nigdy nie będzie tak samo, pewnie będzie lepiej.
Bywajcie w zdrowiu
Anuk
Nie chcę współczucia i pocieszania. To ja pocieszam innych. Tak już mam, że lubię być silna i pomagać, Od zawsze, nawet jak nie miałam siły, próbowałam unieść świat na swoich barkach. Zeszłej nocy miałam fajne sny. Byłam kimś innym. Zdrowym człowiekiem, który ma niesamowite przygody. Obudziłam się i zrobiło mi się smutno. rzadko odczuwam smutek, ale pomyślałam, że mogłoby być inaczej.
Codziennie wchodzę na portal społecznościowy na "f" i widzę zdjęcia, posty znajomych, którzy mają swoje radości i problemy. Wiadomo- jak każdy z nas. I czasami dławi mnie jakiś żal, że nie mogę tego wszystkiego robić, pływać, bawić się jak inni, cieszyć z macierzyństwa, z dalekich podróży itd. Robię co mogę, żyję na ile choroba i leczenie mi pozwala i czuję, że to wciąż za mało. Mało mi życia.
Nie wiem czy to choroba, czy mój charakter sprawiają, ze wciąż chcę więcej i więcej. Tak bardzo chciałabym znów być nieśmiertelna, jak jeszcze nieco ponad rok temu.
Słyszę ciągle od znajomych, czego nie powinnam robić, a co powinnam, Bo przecież trzeba o siebie dbać, żyć bez używek, nie przemęczać się, chuchać i dmuchać i cieszyć się chwilą. Racja. Ale czy zdrowi nie muszą tego robić? Czy nie powinni?
Życie mnie niesie, wraz ze wszystkimi problemami, zdrowotnymi i tymi spoza granicy NFZ-towskiego shitu. Jestem tylko człowiekiem, ze słabościami i pragnieniami. Bawić się jak inni 29-latkowie i martwić się o to, czym oni się martwią.Nie chcę być tą cholerną młodą dziewczyną, która jest wyjątkowa przez to, że jest chora na raka. Nie chcę być tylko walczącym o życie człowiekiem.Nie chcę słyszeć ciągle, że "będzie dobrze", nie chcę życ pod presją pieprzonych badań i lekarzy z zatroskaną miną. Wkurwia mnie to, że są osoby, które mają jeszcze gorzej. Wkurwia mnie to, że są osoby, które mają lepiej. Czasami po prostu ogarnia mnie wkurwienie na cały świat. Potem mija. I znowu staram się żyć pełną piersią.
Kiedy ogarnia mnie ten dziwaczny smutek i złość, wszyscy starają się mnie przekonać, że nie powinnam wpadać w taki stan. Martwią się. Rozumiem to, ale każdy człowiek po prostu musi mieć taki dzień, żeby nie zwariować. Zdrowy, chory, każdy. Nie da się być chodzącą "pozytywną energią", bo nie jesteśmy pieprzonymi lalkami barbie z namalowanym różowym uśmiechem.
Płaczemy. Krzyczymy, Leżymy bez ruchu, wgapiając się w biały czy inny sufit. Jesteśmy ludźmi.
Często myślę o śmierci, nie dlatego, że się jej boję, tylko dlatego, że przyjdzie wcześniej czy później. Boję się o tych, którzy tutaj zostaną i będą cierpieć, bo kawałek ich życia, związany ze mną zostanie nagle zabrany. Nie wierzę w życie po śmierci i spoglądanie z chmurek na innych, może dlatego czasami się tak martwię. Mam nadzieję, albo może raczej wiem, że to tak szybko nie nadejdzie. Może dlatego, że mam przekonanie o drodze, która mnie jeszcze czeka. Nie tyle do zbawienie, co do pokonania. Część, która myśli racjonalnie, mówi mi, że to przekonanie jest bez sensu, ale nigdy do końca racjonalna nie byłam, bo po co?
Studiowałam etnologię, to taki kierunek zupełnie bez znaczenia dla światowej nauki. Uczyłam się tam o przesądach, wierzeniach, języku, zachowaniach ludzi itp. To takie połączenie socjologii, kulturoznastwa i wsiologii, nikomu nie potrzebna humanistyczna papka. Ale mi się przydała, żeby zrozumieć, może nie tyle innych co siebie. I jakoś mimo wszystko chyba z tą wiedzą jest mi łatwiej żyć, w chorobie i zdrowiu. Mogłabym was zasypać dziwnymi ciekawostkami, ale nie czas na to,
Każdy z nas, zdrowy czy chory potrzebuje normalności. Stanu zero. Resetu systemu, żeby móc wystartować od nowa. Niekiedy trzeba się wygadać i wypluć z siebie trochę żółci i jadu. Nie bójmy się tego. Nie bójmy się co inni pomyślą. Pozwólmy sobie na szczerość i po prostu bycie sobą. Malkontentem, narzekaczem, chuliganem, rozrabiaką, histerykiem, błaznem, królewną czy kimkolwiek innym. Pozwólmy odetchnąć hamulcom, czasami. A potem złapmy z powrotem pociąg do życia i pierdolmy wyznaczone tory. Stwarzajmy własne, pokręcone i dziwne, złapmy trasę na życie jakie chcemy mieć, a nie jakie powinniśmy. Gdzieś na końcu pozostaniemy sami z tym co stworzyliśmy i z tym co zrobiliśmy, a nasze pragnienia i życzenia umrą w zapomnieniu. Życie jest (chyba) tylko jedno.
Popisałam sobie trochę bez sensu, ale już mi lepiej. Jutro znowu wstanę z piersią pełną chęci do życia i pójdę podbijać świat. Na swój "chory" na raka sposób. Nie dajmy się zwariować, każdy musi mieć chwilę słabości i wyżalić się na chujowy los. Już nigdy nie będzie tak samo, pewnie będzie lepiej.
Bywajcie w zdrowiu
Anuk
środa, 19 sierpnia 2015
Level IX: Przerwa wakacyjna i chemiczne przygody
Dużo się dzieje. Nie wiem ile razy już ten wpis zaczynałam, ale mam z 10 roboczych wpisów, zaczynam i nie kończę. Świat pędzi i ja pędzę gdzieś razem z nim.
Nie wiem nawet od czego zacząć, mam nadzieję, ze tym razem uda mi się skończyć...
Sześć tygodni radioterapii minęło jak z bicza trzasł. Nie wiem nawet kiedy, bo zaraz po zakończeniu pojechałam w pizdu - najpierw do Pałacu Heimanna - zaprzyjaźnionego miejsca i człowieka, a potem nad morze do Międzyzdrojów. Dużo by opowiadać, ale nie będę was zanudzać.
Kota zostawiłam u rodziców i mimo zabezpieczeń na balkonie, skubana uciekła. Ja w tym czasie bawiłam się przednio na wczasach, a ona poszła w tango z dzikimi kotami. Skubana jest w domu najspokojniejszym kotem świata, a na dworze staje się królową dzikości. Dwa tygodnie spędziła na gigancie, trochę było zabawy z łapaniem. Wrzucałam na bieżąco info z polowania na facebooku. Wrzucę i wam, bo nie wszyscy pewnie widzieli:
Polowanie na kota part 1.
Przylazlam na podwórko koło chaty rodziców, gdzie moja mała głupia kotka spierdoliła kilka dni temu. Oczywiście moja matka już czaiła się za rogiem i szeptem na mnie nawrzeszczała, że co tak późno, kot już był ( do tej pory tylko ona widziała Armiśkę na dworze, więc powątpiewałam czy to na pewno ona) na szczęście to małe czarne ścierwo ma kudłaty ogon więc nie trudno ją odróżnić od podwórkowych burków (a jest ich tutaj od ch*ja). Jeden nazywa się Chińczyk, bo ma jakąś chorobę oczu i przez to skośne oczy, ale podobno mu to nie przeszkadza w zapładnianiu dzikusek.
Siedzę teraz jak ostatni debil w krzakach (jak bym była facetem wzięli by mnie za zboka, bo kitram się za samochodami, ale na krzesełku co mi je mama przyniosła.) komedia jak ch*j. A Armiśka przed chwilą tu była, jakies 5m ode mnie ale jak się na nią spojrzałam to spie*dolila. I najwyraźniej ma tutaj stalkera, bo jak ruszyła to za nią z kopyta pognał czarny jegomość w białych skarpetach i tyle ją widziałam. Młoda na gigancie a ja wakacyjny wieczór spędzam w krzakach. Zabawa na całego.
Polowanie na kota part 2.
Postanowiliśmy spróbować złapać kota w żywołapkę - to taka klatka z zapadką, na którą zwierz ma wejść chcąc dostać się do żarcia i wtedy klatka się zamyka. Dzisiaj do mnie owa pułapka dotarła, więc postanowiliśmy wypróbować ustrojstwo już dzisiaj. W międzyczasie moja mama dogadała się z prezesem zakładu, na którego terenie koczowała Armiśka, żebyśmy mogli tam wejść.
Po drodze od wejścia za płot przywitały nas trzy koty. Oho, będzie wesoło, najwyżej przyniesiemy innego kota do domu.
Moja mam wskazała nam miejsce gdzie nasza kota siedzi i poszła w tym czasie dać dzikusom żreć, żeby tu się nie zbiegły. Nim jeszcze ustawiliśmy klatkę pojawiła się nasza zguba. Z dystansu patrzyła na nas wzrokiem "no dajcie mi żreć i wypierdalajcie z mojej miejscówy". Przygotowaliśmy wszystko i odeszliśmy jakieś 10 m dalej. Po chwili kota była już przy klatce. Popatrzyła czy z góry nie da się wyjąć żarcia, albo z boku aż w końcu zdecydowała się wejść. Czekaliśmy z zapartym tchem na dźwięk zapadni, ale nic takiego się nie zdarzyło. Po chwili Armia wyszła i gdzieś się skitrała. Po oględzinach okazało się że przesunęła sobie łapką pojemniczek z żarciem i opróżniła go bezpiecznie...a zapadni nie uruchomiła, jeb*na spryciara! Dobra, drugą porcję położyłam bez pojemniczka na zapadni. Znowu wlazła i nic. Nie wiem jak ten skubaniec to zrobił, ale nie wlazła na zapadkę! Straciłam nadzieje. Aż tu nagle kota siadła kolo klatki, gapi się na nas i zaczyna miauczeć...no to my "Armiśka, Armia, Armisia, kochanie, kotku kici kici, koszka, choć! Kici-kici..." i tak w kółko jak nawiedzeni. Małe ścierwo zaczęło kroczyć w nasza stronę powolnym krokiem drąc ryja w niebogłosy "mraaaaauuuuuu" podeszła do mnie (mi już nogi ścierpły od kucania a w gardle zaschło w pizdu) powąchała mnie i czmych- uciekła. Co tu robić? Nagle z drugiej strony placu wyświetla się moja matka. Kota ją zobaczyła i widzę, że chce spierdolić w palety stojące obok, to drę się po cichu " mama, idź stąd, schowaj się" a matka se siada na krawężniku... ręce mi opadły nie wspominając o cyckach. W końcu po moich naciskach mama poszła, za to pojawił się znany okoliczny ślepy, koci ruchacz pseudonim Chińczyk. Ku*wa zaraz wlezie do klatki i będzie po polowaniu. Powzięłam męską decyzję, spróbuję tę małą dziwkę podejść. Wzięłam żarcie w łapę i lezę w jej stronę " zobacz co tu mam, pańcia ma jedzonko (ty w kur*ę je*any osiołku!)" Podlazłam, postawiłam żarcie i usiadłam obok. Miśka chwilę się wahała, ale chyba głód zwyciężył...a ja nie czekając jak zje złapałam piździelca za kark krzycząc "Mam Cię!"
Potem była chwila szamotaniny przy wrzucaniu do klatki ale jakoś się udało i mała powsinoga przyjechała z nami do domu po drodze miaucząc, a brzmiało to jak: " ooooojeeeej, oooonieeeee!"
Mission complete!
Na szczęście się udało, ale jak sami widzicie nie było łatwo.
Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wydarzeniami, dostałam maila z prośbą o udostępnienie na blogu informacji o onkomapie. Na tym portalu pacjenci onkologiczni mają możliwość wyrażenia opinii o swoim lekarzu oraz ośrodku, w którym się leczą. Opinie te są wskazówką dla innych pacjentów, pomocną przy wyborze lekarza i ośrodka onkologicznego. Jeśli możecie, macie ochotę i czas to skrobnijcie tam coś dla dobra nas wszystkich.
Nie wiem nawet od czego zacząć, mam nadzieję, ze tym razem uda mi się skończyć...
Sześć tygodni radioterapii minęło jak z bicza trzasł. Nie wiem nawet kiedy, bo zaraz po zakończeniu pojechałam w pizdu - najpierw do Pałacu Heimanna - zaprzyjaźnionego miejsca i człowieka, a potem nad morze do Międzyzdrojów. Dużo by opowiadać, ale nie będę was zanudzać.
Kota zostawiłam u rodziców i mimo zabezpieczeń na balkonie, skubana uciekła. Ja w tym czasie bawiłam się przednio na wczasach, a ona poszła w tango z dzikimi kotami. Skubana jest w domu najspokojniejszym kotem świata, a na dworze staje się królową dzikości. Dwa tygodnie spędziła na gigancie, trochę było zabawy z łapaniem. Wrzucałam na bieżąco info z polowania na facebooku. Wrzucę i wam, bo nie wszyscy pewnie widzieli:
Polowanie na kota part 1.
Przylazlam na podwórko koło chaty rodziców, gdzie moja mała głupia kotka spierdoliła kilka dni temu. Oczywiście moja matka już czaiła się za rogiem i szeptem na mnie nawrzeszczała, że co tak późno, kot już był ( do tej pory tylko ona widziała Armiśkę na dworze, więc powątpiewałam czy to na pewno ona) na szczęście to małe czarne ścierwo ma kudłaty ogon więc nie trudno ją odróżnić od podwórkowych burków (a jest ich tutaj od ch*ja). Jeden nazywa się Chińczyk, bo ma jakąś chorobę oczu i przez to skośne oczy, ale podobno mu to nie przeszkadza w zapładnianiu dzikusek.
Siedzę teraz jak ostatni debil w krzakach (jak bym była facetem wzięli by mnie za zboka, bo kitram się za samochodami, ale na krzesełku co mi je mama przyniosła.) komedia jak ch*j. A Armiśka przed chwilą tu była, jakies 5m ode mnie ale jak się na nią spojrzałam to spie*dolila. I najwyraźniej ma tutaj stalkera, bo jak ruszyła to za nią z kopyta pognał czarny jegomość w białych skarpetach i tyle ją widziałam. Młoda na gigancie a ja wakacyjny wieczór spędzam w krzakach. Zabawa na całego.
Polowanie na kota part 2.
Postanowiliśmy spróbować złapać kota w żywołapkę - to taka klatka z zapadką, na którą zwierz ma wejść chcąc dostać się do żarcia i wtedy klatka się zamyka. Dzisiaj do mnie owa pułapka dotarła, więc postanowiliśmy wypróbować ustrojstwo już dzisiaj. W międzyczasie moja mama dogadała się z prezesem zakładu, na którego terenie koczowała Armiśka, żebyśmy mogli tam wejść.
Po drodze od wejścia za płot przywitały nas trzy koty. Oho, będzie wesoło, najwyżej przyniesiemy innego kota do domu.
Moja mam wskazała nam miejsce gdzie nasza kota siedzi i poszła w tym czasie dać dzikusom żreć, żeby tu się nie zbiegły. Nim jeszcze ustawiliśmy klatkę pojawiła się nasza zguba. Z dystansu patrzyła na nas wzrokiem "no dajcie mi żreć i wypierdalajcie z mojej miejscówy". Przygotowaliśmy wszystko i odeszliśmy jakieś 10 m dalej. Po chwili kota była już przy klatce. Popatrzyła czy z góry nie da się wyjąć żarcia, albo z boku aż w końcu zdecydowała się wejść. Czekaliśmy z zapartym tchem na dźwięk zapadni, ale nic takiego się nie zdarzyło. Po chwili Armia wyszła i gdzieś się skitrała. Po oględzinach okazało się że przesunęła sobie łapką pojemniczek z żarciem i opróżniła go bezpiecznie...a zapadni nie uruchomiła, jeb*na spryciara! Dobra, drugą porcję położyłam bez pojemniczka na zapadni. Znowu wlazła i nic. Nie wiem jak ten skubaniec to zrobił, ale nie wlazła na zapadkę! Straciłam nadzieje. Aż tu nagle kota siadła kolo klatki, gapi się na nas i zaczyna miauczeć...no to my "Armiśka, Armia, Armisia, kochanie, kotku kici kici, koszka, choć! Kici-kici..." i tak w kółko jak nawiedzeni. Małe ścierwo zaczęło kroczyć w nasza stronę powolnym krokiem drąc ryja w niebogłosy "mraaaaauuuuuu" podeszła do mnie (mi już nogi ścierpły od kucania a w gardle zaschło w pizdu) powąchała mnie i czmych- uciekła. Co tu robić? Nagle z drugiej strony placu wyświetla się moja matka. Kota ją zobaczyła i widzę, że chce spierdolić w palety stojące obok, to drę się po cichu " mama, idź stąd, schowaj się" a matka se siada na krawężniku... ręce mi opadły nie wspominając o cyckach. W końcu po moich naciskach mama poszła, za to pojawił się znany okoliczny ślepy, koci ruchacz pseudonim Chińczyk. Ku*wa zaraz wlezie do klatki i będzie po polowaniu. Powzięłam męską decyzję, spróbuję tę małą dziwkę podejść. Wzięłam żarcie w łapę i lezę w jej stronę " zobacz co tu mam, pańcia ma jedzonko (ty w kur*ę je*any osiołku!)" Podlazłam, postawiłam żarcie i usiadłam obok. Miśka chwilę się wahała, ale chyba głód zwyciężył...a ja nie czekając jak zje złapałam piździelca za kark krzycząc "Mam Cię!"
Potem była chwila szamotaniny przy wrzucaniu do klatki ale jakoś się udało i mała powsinoga przyjechała z nami do domu po drodze miaucząc, a brzmiało to jak: " ooooojeeeej, oooonieeeee!"
Mission complete!
Na szczęście się udało, ale jak sami widzicie nie było łatwo.
Wracając do wyjazdu nad morze, to na szczęście nie było zbyt upalnie, choć pewnie inni wczasowicze nie byli zadowoleni. Ja przynajmniej nie musiałam zbytnio uciekać przed słońcem, bo jak wiadomo rakowym panom i paniom słońce nie służy. Pojechałam tam z całą ekipą i było na prawdę wesoło.
Chyba po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu byłam na wczasach, takich gdzie łazi się na rybkę i zwiedza turystyczne atrakcje. Do tej pory moje wyjazdy były raczej dzikie i mało standardowe. Postanowiłam zrobić wszystko, czego do tej pory nie robiłam - np. spróbować wyłowić maskotkę z tej maszyny z łapką. Mam zawsze mi mówiła, że się nie uda i nie pozwalała wydawać pieniędzy na głupoty. Miała rację, ale po 20 latach od tamtej pory, musiąłam przekonać się na własnej skórze. Oprócz tego poszłam też na strzelnicę, gdzie z broni paintballowej trzeba było trafić 8 obiektów na 10 strzałów. Udało mi się ku zaskoczeniu Pani pilnującej przebiegu, chociaż niechcąco wrzuciła mi 11 kulek, a ja jakimś 6 zmysłem to wyczułam i choć trafiłam 7/10 postanowiłam sprawdzić i strzeliłam po raz 11. Trafiłam. Wygrałam maskotkę. Ot szczęście głupiego:)
Byliśmy też w muzeum figur woskowych, kinie 7d i planetarium. Znów poczułam się jak dziecko, i poczułam też, że wróciła w moje trzewia nieśmiertelność.
No i udało mi się zrobić coś co zawsze mi nie wychodziło - zaliczyć wschód i zachód słońca nad morzem:)
Wypoczęłam, nabrałam sił, żeby znowu wrócić na pole bitwy! Szóstego sierpnia zostałam przyjęta na oddział chemioterapii celem:
1. założenia portu
2. przejścia badań
3. przyjęcia herceptyny
4. przyjęcia paclitaxelu, czyli kolejnej chemii.
Oczywiście nie obyło się bez przygód, jak to zwykle u mnie bywa. Miało pójść gładko - w czwartek badania, w piątek port, w sobotę hercia, w niedzielę chemia i do domu. Niestety, lekarze zapomnieli, że musze mieć badanie ginekologiczne zaliczone przed podaniem herci (inaczej nie dostaną zwrotu z NFZ) i im się w piątek o 14 przypomniało, a wszyscy z ginekologii byli na sali operacyjnej. I tak poleżałam sobie w szpitalu gratis weekend i wyszłam dopiero we wtorek. No ale nie ma tego złego, na dworze było 38 stopni w cieniu, a w szpitalu klimy z korytarza trochę chłodziły. Poza tym poznałam kilka ciekawych osób i jakoś to razem przeszliśmy.
Wczoraj dostałam już drugą dawkę chemii i chyba jeszcze sterydy działają bo po nieprzespanej z powodu bólu brzucha nocy, potem wpadłam w wir gotowania i upiekłam kurczaka, zrobiłam bitki wołowe, marchewkę gotowaną, ziemniaki i ukisiłam ogórki. W międzyczasie jeszcze zorganizowałam wydarzenie pomocowe dla naszej Lucynki, którą pewnie znacie z bloga. Jeśli ktoś z was chce kupić biżuterię, którą Lucyna robi, i tym samym ją trochę wspomóc to zapraszam serdecznie: POMAGAMY LUCYNIE.
Uff...udało mi się. mam nadzieję, że ten długi dość post odrobinę zrehabilitował moja długą przerwę w pisaniu. Nie obiecuję, że będę pisać częściej, bo znów może mnie porwać wir życia albo upał wyżreć mózg jak ostatnio. Nic nigdy nie wiadomo, ale pamiętam o was i cieszy mnie każdy mail, każde wejście i dobre słowo, które pozostawiacie w komentarzach.
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk