sobota, 30 lipca 2016

List do B


Drogi Buraku!

Przepraszam, że ostatnio byłam wobec Ciebie taka brutalna. Uwierz, że odbiło się to również na mnie a skutki działań jakie podjęłam chyba bardziej uderzyły we mnie niż w Ciebie. Chciałabym, żebyś dobrze zrozumiał sytuację. Wiem, że bardzo chcesz ze mną być, niestety ten związek jest dla nas obojga śmiertelnie niebezpieczny.

Podziwiam Twój upór i spryt, jesteś godnym przeciwnikiem, dlatego chciałabym, żebyś został moim sprzymierzeńcem. Mieć u boku tak twardego wojownika jak Ty to sama przyjemność, lecz nie możesz dłużej zostać w moim ciele. Według Ciebie to najlepsze miejsce na Ziemi, ale jeśli zostaniesz to szybko oboje trafimy do innego świata i tam nie będziemy mogli być razem. Rozumiem Twój romantyzm i wiarę w miłość na zabój, ale chyba pora z niego wyrosnąć. Nie będziemy bawić się w Romea i Julię, zawsze uważałam, że zakończenie było idiotyczne.
Nie zrozum mnie źle, nie chcę Cię rozwścieczyć. Wiem jak potrafisz być przebiegły, ciągle wyprzedzasz mnie o krok. Chciałabym, żebyś pozwolił mi żyć. Jeśli naprawdę mnie tak bardzo kochasz, powinieneś  pozwolić mi odejść. Obiecuję nigdy o Tobie nie zapomnieć. Będziesz miał honorowe miejsce w moich myślach, rozmowach i snach.

Na początku myślałam, że jesteś zwykłym natrętem, ale masz większe jaja niż sądziłam. Z czasem nabrałam do Ciebie szacunku. Widzę, że bardzo się starasz i dwoisz się i troisz, żebym zwróciła na Ciebie uwagę, jak widzisz, udało Ci się osiągnąć cel. Nie wiem dlaczego mnie wybrałeś, ale powiem Ci kilka rzeczy na swój temat.
Dopiero co skończyłam 30 lat. We wrześniu miałam założyć firmę, mam całkiem niezły pomysł i bardzo chciałabym móc go zrealizować. Ostatnia ostra walka z Tobą bardzo mnie wykończyła i dopiero zaczęłam wracać do formy. Nie zdążyłam dobrze zacząć chodzić na basen, a przecież wiesz jak lubię pływać. Nim odkryłam, że ze mną jesteś co dwa dni robiliśmy razem conajmniej kilometr krytą żabką. Chciałabym też w końcu zacząć normalnie żyć, bez strachu, że gdzieś znowu się schowasz i na śmierć wystraszysz... zrozum, Mój Drogi, nie możemy być razem.

Pamiętaj, ten list nie jest białą flagą, jest stanowczą prośbą o pojednanie i zakończenie walki. Każdy dzień zastanowienia będzie nas oboje dużo kosztował, gdyż mimo mojej niechęci zostały zastosowane środki trujące wprowadzone do mojego organizmu. Zrozum, że ani ja ani Ty tego nie potrzebujemy i prawdopodobnie, któreś z nas w końcu nie wytrzyma. Dlatego mam propozycję - zostaw mnie teraz, pozwól żyć i wróć za 40 lat. Opowiem Ci jak żyłam, co osiągnęłam, a co straciłam i ominęłam. Na pewno będę miała sporo do powiedzenia i Cię nie zanudzę. Wtedy może już będę gotowa na romantyczną wspólną śmierć. Możemy jeszcze podyskutować na temat warunków Twojej kapitulacji, ale jeśli naprawdę mnie kochasz zrobisz to według mojego planu - znikniesz na półwiecze, ewentualnie nieco krócej. Składam broń i czekam na odpowiedź. Nie zastanawiaj się zbyt długo, proszę. Przemawiam do Twojego rozsądku, bo wiem, że potrafisz być bardzo złośliwy, ale w końcu jesteś częścią mnie, więc jaki masz być? Ja odpuszczam i proszę o to samo.

Z wyrazami szacunku
ANUK

czwartek, 28 lipca 2016

Burak zmiennym jest...

Miałam dostać chemię we wtorek. Nie dostałam. Miałam dostać w środę i się udało, ale dostałam inne leki niż zamierzano. W końcu plany są po to, żeby je zmieniać.

Nie wiem czy moja chorobliwa chęć bycia wyjątkową i wyróżniającą się z tłumu ma wpływ również na mojego raka czy to tylko przypadek, ale od początku skurwiel był inny...
We wtorek poszłam po chemię. Okazało się, że musi być jeszcze jedno badanie zrobione- czy nie jestem w ciąży i kazali przyjść w środę. Dzień obsuwy, mówi się trudno. W środę mimo niezadowoleniu kolejki pod gabinetem lekarskim, wbiłam się po skierowanie na badania, a potem z wynikiem po chemię. Wypełnianie papierów do programu z lapatynibem trwało 40 min (pacjenci pewnie chcieli mnie zabić) i już prawie prawie kończyliśmy, kiedy Pani dr zapytała o wyniki histopatologiczne, żeby dołączyć je do papierów. Wynik receptora her był niepewny, jak za pierwszym razem, kiedy zaczynałam leczenie, więc wycinki zostały wysłane do dokładniejszych badań tzw FISH. Okazało się, ze w laboratorium już są wyniki i mogę po nie iść. Poszłam, odebrałam i usiadłam. Receptor her2 okazał się być ujemny. Mój Burak znowu zmutował. To by tłumaczyło, dlaczego odrósł mimo podawanej herceptyny, która miała go powstrzymać.
Wiem, że możecie nie wiedzieć o czym mówię, więc postaram się w skrócie wyjaśnić- są trzy receptory które się bada w przypadku raka piersi - dwa hormonalne progesteronowy i estrogenowy oraz her2. Jeśli guz jest wrażliwy na receptory hormonalne, pacjentka dostanie leki blokujące hormony, w przypadku receptora her 2 bada się jego nadekspresję - oznacza ona bardziej agresywną postać raka, lecz są na to leki (herceptyna i lapatinib). Mój rak na początku był hormonozależny (oba receptory wrażliwe ponad 50% na hormony) a her 2 był niejasny i tak jak teraz poszedł do badań. Dodatkowe badanie nie wyjaśniło sprawy i zdecydowano zbadać to co zostanie po operacji. Przeszłam 7 kursów chemii, guz się zmniejszył i z tej resztki która została wyszło iż guz się zmutował i przestał być wrażliwy na hormony, ale za to her2 był dodatni. Dlatego podjęłam leczenie herceptyną. Teraz, po nawrocie guz znowu zmutował i her2 jest ujemny. To niestety postać raka tzw. trójujemnego, najtrudniejszego w leczeniu, ponieważ nie ma na niego dodatkowych leków prócz chemii. 
Dodatkowo guz zdążył już sporo urosnąć, przynajmniej tak palpacyjnie jest ok 2 razy większy niż podczas biobsji. 
Nie załamałam się, ale po prostu przestałam wierzyć, że uda się go wyprzedzić. Jest szybszy i sprytniejszy. Zmienia receptory jak ja kolory włosów, rośnie tak szybko jak ja potrafię przytyć...może trzeba przestać z nim walczyć a się z nim zaprzyjaźnić? Sama nie wiem, są różne teorie. Może ta cała walka tylko go drażni? Jeśli jest tak uparty jak ja, to za wszelką cenę chce wygrać, a ja widać jest między nami dużo podobieństw. Może ten rak to rodzaj lustra? W końcu też jestem burakiem ;)
Może trzeba go polubić, pokochać a wtedy on pozwoli mi żyć? Wiem, że brzmi to dziwnie, ale zawsze uważałam, że jeśli bardzo się kogoś kocha powinno się mu pozwolić odejść...w odniesieniu do powyższych słów brzmi śmiertelnie poważnie. Chodzi mi o to, że może jak go pokocham to on mnie zostawi dla mojego dobra i z miłości do mnie? Czy to brzmi choć odrobinę logicznie czy zaczynam świrować?:)



Wracając do meritum - dostałam w końcu nevalbinę i xelodę- ten pierwszy lek biorę raz na cykl 4 tabletki pierwszego dnia, a xelodę codziennie 4 tabletki rano i 4 wieczorem przez dwa tygodnie, potem tydzień przerwy i kolejny cykl. Wczoraj zaczęłam brać te cholerne tabsy i zwijałam się z bólu brzucha, dzisiaj jest troszkę lepiej.


Jutro za to jadę w Bieszczady, nie wiem jak zniosę podróż, ale nie mam zamiaru rezygnować. Tym razem nie chcę rezygnować z niczego. Tak jak poprzednio czułam, że na końcu będzie dobrze, tak teraz nie mam już takiej pewności. Nikt nie jest w stanie mi powiedzieć ile będzie kursów chemii i co będzie dalej. Poprzednia walka skończyła się złudnym sukcesem, tym razem muszę podejść do sprawy strategicznie i subtelnie. Spróbować dogadać się z wrogiem, być bardziej jak Tyrion Lannister niż John Snow (którego w końcu zabili sprzymierzeńcy i wiem, że wrócił do żywych jakimś dziwnym sposobem, ale i tak ma wyraz twarzy jak srający kot na pustyni). 


Jest jeden efekt uboczny xelody, który mi się podoba - utrata wagi, hehe. 

Nie martwcie się jakbym milczałam przez najbliższe dwa tygodnie - będę odpoczywać od wirtualnego świata, może uda mi się zrobić jakieś fajne zdjęcia, to wam pokażę po przyjeździe. Jedzie ze mną mój nowy amulet zakupiony z okazji nowego starcia - brat niedźwiedź;)


Życzę wam udanych wakacji i wracam do sprzątania :)

Bywajcie w zdrowiu!
Anuk


piątek, 22 lipca 2016

Różowe włosy, zamiast okularów

Przez prawie dwa lata szłam ciemnym tunelem w stronę światła. Nie przejmowałam się błotem pod nogami, wilgotnymi ścianami dookoła, dziwnymi dźwiękami ani zwierzyną ukrywającą się w ciemnościach, szłam przed siebie bo tam na końcu miała być łąka pełna kwiatów i świat stojący przede mną otworem. Już czułam powiew wiatru na twarzy, słyszałam śpiew ptaków, wyszłam i zobaczyłam przed sobą wysoki zarośnięty mur i drzwi zamknięte na kłódkę. Stoję między murem a tunelem i po prostu nie wierzę.


Od kilku dni staram się podnieść z kolan, otrzepać i iść w kolejne nieznane z podniesioną głową. Mam jednak ze sobą już plecak, który ciąży mi jakbym niosła słonia.

W czwartek dowiedziałam się z wyniku tk, że mam wznowę. Pobiegłam do lekarki, ta sprawdziła wyniki biobsji i niestety wszystko się potwierdziło. Guz ma 4x3 cm. W międzyczasie zadzwoniłam do dr T i już w piątek byłam na wizycie. On zadzwonił gdzie trzeba i we wtorek miałam konsylium.
Na konsylium byli na szczęście lekarze, którzy mnie znają, więc wszystko poszło sprawnie. Zadecydowano, że będzie chemia, tym razem w tabletkach - xeloda i dodatkowo lapatinib - lek celowany dla raka her dodatniego. Zamiennik herceptyny, dla tych, na których ona nie zadziałała. Czyli dla mnie. Z tego co zdążyłam się zorientować tę mieszankę stosuje się głównie przy przerzutach ale i w rzadkich przypadkach nawrotu podczas stosowania herceptyny.
Po konsylium pobiegłam prosto do chemików na wyznaczenie terminu rozpoczęcia leczenia. Ponieważ lapatinib nie jest dostępny ot tak, tylko w programie badań klinicznych, muszę najpierw zrobić badania. Wyprosiłam u lekarza jak najszybszy termin i obiecałam zrobić chociażby echo serca prywatnie (na szczęście tomografie mam już zrobione). Dzięki temu kazano mi czekać tylko tydzień i już we wtorek dostanę swoje piguły. Ta forma chemii to zupełnie inna bajka niż wlewy. Dostanę wór tabletek, które mam łykać przez 14 dni codziennie, potem tydzień przerwy, badania i kolejny wór tabletek. Nauczona doświadczeniem zapytałam od razu o efekty uboczne. Jest szansa, że włosy zostaną na swoim miejscu, jednak najczęstszymi skutkami ubocznymi jest pękająca skóra i kłopoty żołądkowe. To drugie trochę mnie przeraża, bo już teraz mam refluks i przepuklinę żołądka, które utrudniają życie. No ale mus to mus.
Bardzo żałowałam, że nie mogę dostać tych leków natychmiast. Tydzień to niby mało, ale chciałam przypomnieć, że przez pół roku (a może i krócej) guz urósł do 4cm. Teraz jest już większy bo po biobsji ruszył (od tamtej pory minęły prawie 4 tyg)...mam nadzieję, że nie ruszył razem z krwiobiegiem do innych narządów...TFUUU, na psa urok i tysiące żabich odchodów!

Tego samego dnia, po konsylium i ustaleniu daty w końcu oficjalnie poszłam po wyniki biobsji. Co za paranoja z tą biurokracją szpitalną! Wyobraźcie sobie, że aby móc odebrać wynik trzeba zadzwonić między 8 a 9 rano pod konkretny nr tel (nie, nie można pójść do rejestracji, jakiegoś gabinetu czy gdzieś, można tylko i wyłącznie dzwonić!) i wtedy dopiero wyznaczają termin odbioru w gabinecie. Nie ważne, że ja już znałam wynik, nie ważne, że byłam w szpitalu pięć po dziewiątej, inaczej się tego nie załatwi. Co więcej odbiór wyników jest w innym miejscu niż cała reszta gabinetów, w strasznym budynku zajmującym się leczeniem paliatywnym (boję się tego terminu jak najgorszych koszmarów z dzieciństwa). Wyobraźcie sobie jakież było zdziwienie chirurga, któremu oznajmiłam, że już wszystko wiem, jestem po konsylium i mam wyznaczony termin leczenia! Był pod wrażeniem, a ja ucieszyłam się, że dzięki determinacji chociaż raz udało mi się pokonać biurokrację. Wynik histopatologiczny okazał się taki sam jak ten po operacji - hormony 0% i her +2 czyli nieokreślony, wysłany na fisha, jednak lekarze są pewni, ze będzie dodatni jak poprzednio.
Ogólnie nie jest mi wcale do śmiechu, jednak staram się nie dawać owładnąć strachom i widmom przerzutów i śmierci (mimo iż depczą mi po piętach). Na nową walkę przygotowałam nowy wizerunek - pofarbowałam włosy na różowo. Skoro nie mam różowych okularów, może włosy mi je zastąpią. Zawsze takie chciałam, ale nie miałam odwagi. Dzisiaj to one mi jej dodają.



Z lepszych wiadomości, mam nowy komputer - prezent urodzinowy od Radka. W końcu go odebrałam i uruchomiłam - nic nie furczy i nie wiesza się, a windows uruchamia się w 5 sekund!. W przeddzień konsylium prócz różowych włosów sprawiłam sobie różowe trampki i jeszcze dwie pary innych butów (kompulsywne nerwowe wydawanie pieniędzy, na szczęście są przeceny i wydałam tyle co za jedną parę niedrogich butów ;)


Od środy czekam. Staram się nie myśleć obsesyjnie o krążących w moim ciele komórkach nowotworowych, które chcą mnie zeżreć. Odkąd oznajmiłam światu, że mam wznowę dostałam masę wiadomości, komentarzy i maili ze wsparciem od was. Jestem wdzięczna, wasza wiara w moją siłę nie pozwala mi się poddać, nie mogę zawieść dziesiątek ludzi ;). Ambicja i upartość mi na to nie pozwalają. Jednak nie powiem, że jest łatwo. Jest dużo ciężej niż poprzednio. Straciłam wiarę w lekarzy i łut szczęścia. Jestem zawiedziona i wkurwiona. Tym razem chyba sięgnę dalej i postaram się jakoś wspomóc leczenie. Mam kilka pomysłów, ale wciąż szukam i wierzę tylko, że coś wymyślę, tym razem skutecznego. Ciężko mi tylko z moim cholernym racjonalnym podejściem, trudno będzie znaleźć skuteczne placebo, uwierzyć naiwnie, że coś pomoże. Jednym słowem rak upierdolił mi skrzydła i muszę pieszo zapierdalać do celu, rozpiździć tę kłódkę w drobny mak, wyciąć krzaki, zarośla, odgonić dzikie zwierzęta i szukać mojej łąki i nowego lądu do podbicia. Może nie sprzedam duszy diabłu, bo to by było zbyt proste, ale postaram się dogadać z każdym Bogiem czy inną siłą nadprzyrodzoną, żeby przeżyć i po raz kolejny nie stanąć przed cholernym murem czy innym tunelem. W końcu jestem Anukiem, a to podobno w jakimś indiańskim języku oznacza "niedźwiedź". Widzieliście kiedyś płaczącego niedźwiedzia? (prócz pizdowatego Kolargola?:))

Bywajcie w zdrowiu, przynajmniej wy, skoro mi to nie wychodzi...
Anuk


 

piątek, 15 lipca 2016

Burak 2.0

Nieszczęścia nie chodzą parami. Napieprzają stadami, jak jakieś stonki czy inna szarańcza. W Nicei zamach, koledze zalało dom a ja po raz kolejny mam raka. Wznowę.

Wczoraj odebrałam wyniki, szczęście w nieszczęściu to wznowa w tej samej piersi i nie mam przerzutów. Ale guz na tomografii ma 3x4cm, dzisiaj już ponad 5cm. Nie nadaje się do usunięcia tylko najpierw dostanę chemię. A wszystkiego dowiem się konkretnie we wtorek na konsylium.
Dobrze, że jestem na tyle rozgarnięta, że wszystko udało mi się załatwić w dwa dni. Wyniku biobsji nie mam tylko w ręce, ale jest już w mojej karcie i w komputerze w szpitalu. Gdyby nie to, że wczoraj po odebraniu wyniku tk poleciałam do lekarki od chemii, musiałabym czekać kolejnych kilka dni na odbiór biobsji. Zadzwoniłam do chirurga i wizyta była dzisiaj. Wyraz jego twarzy nietęgi. Bo jak to się kurwa stało, że będąc pod kontrolą chemików co trzy tygodnie, biorąc herceptynę mam wielkiego guza w piersi? Nie wiem do chuja jak.
Nie będzie wyjazdu w Bieszczady, nie będzie własnej firmy, będzie szpital, chemia, operacja i miesiące rehabilitacji jak wszystko dobrze pójdzie.
Wczoraj byłam smutna, dzisiaj jestem wściekła.
Wychodząc z przychodni jeszcze zaczęło padać, wyciągając parasol potknęłam się i wyjebałam jak dziecko, które uczy się chodzić. siedziałam na tej mokrej ziemi, ryczałam i rzucałam teczką z wynikami badań. Podszedł do mnie jakiś miły Pan a ja bardzo niegrzecznie powiedziałam, że sobie poradzę. Rycząc wyszłam ze szpitala i chciałam otworzyć parasol, ale okazał się popsuty.
Taki to miałam dzień.
Jestem zła. Wściekła i mam ochotę coś rozwalić. Czy to się kiedyś skończy? Czy ten jebany Burak wciąż będzie mnie kiwał jak struś pędziwiatr kojota? Pieprzę to, dzisiaj się upiję, porzygam i poryczę do nieprzytomności. Albo zrobię coś innego? Nie wiem. Jest chujowo.

Anuk

piątek, 8 lipca 2016

Dobry tynk, nie jest zły

Dzisiaj znowu turlam kulę łajna przed sobą, ale jakoś mi lżej. Nie zmieniłam się, nadal jestem gruba, krytyczna, leniwa i uważam, że większość ludzi to idioci, ale ci którzy mnie otaczają są wspaniali (duża część) i pozwalają mi upadać i podnosić się na nowo i pomagają pchać to gówno, żeby niezbyt często spadało mi na łeb. Tynkuję grzyba na nowo.

Dwa dni temu miałam tomografię klatki piersiowej i brzucha oraz miednicy mniejszej. ta druga to bardzo nieprzyjemna sprawa. Najpierw musiałam dzień wcześniej nic nie jeść i wypić środki przeczyszczające, co jak się domyślacie dało w efekcie cały dzień siedzenia na tronie (chociaż żadna ze mnie królowa). Na szczęście można było pić soki i rosół, inaczej spłakałabym się z głodu. Następnego dnia od rana już nic nie mogłam jeść ani pić aż do badania (w moim przypadku do 12). Samo badanie nie jest specjalnie nieprzyjemne, ale musiałam ściągnąć przed nim stanik, czego nie cierpię zważywszy na brak równowagi między moimi piersiami. Potem pielęgniarka kazała mi włożyć sobie tampon w wiadome miejsce i musiałam tak wędrować przez korytarz pełen ludzi bez uzbrojenia na klatce piersiowej do WC. Następnie kazano mi się położyć na leżance gdzie miałam wypiąć goły tyłek w celu zrobienia lewatywy. Jakoś by mnie to strasznie nie wkurzyło, gdyby nie fakt, że w sali byli inni pacjenci a ja byłam od nich oddzielona jedynie cienką zasłonką, a pielęgniarka nim zrobiła co miała zrobić nagle sobie gdzieś poszła. W tym czasie mogłam obserwować przez dość szeroką szparę kto wchodzi i wychodzi z gabinetu. Skoro ja ich widziałam, to raczej każdy mógł zobaczyć mój wypięty tyłek. Na szczęście nie jestem zbyt wstydliwa i wrażliwa na takie rzeczy, ale nie było to zbyt komfortowe. Potem z ligniną w gaciach czekałam na swoją kolej. Gdybym była w stanie psychicznym sprzed dwóch dni chyba bym się tam popłakała. na szczęście zdążyłam się ogarnąć.
Na wyniki trzeba czekać co najmniej tydzień.
Czekam, ale nie myślę o niczym złym, nie tworzę w głowie filmów bez happy endu.



Po moim ostatnim wpisie dostałam od was dużo wsparcia. Komentarzy, maili, prywatnych wiadomości. To na prawdę mi pomogło i poprawiło humor, dziękuję. Znowu staram się w sobie pielęgnować rytuał codziennej wdzięczności za to co mam i nie myśleć o tym czego mi brakuje. A brakuje mi głównie okrzesania i powściągliwości ;)
W ostatnim wpisie wspominałam o metodzie Simontonowskiej, która pewnie wielu z was niewiele mówi, a warto się nią zainteresować. Jedna z zasad to własnie codzienne myślenie o tym za co jesteśmy wdzięczni, ale dzisiaj chciałam powiedzieć wam o innym aspekcie tejże metody "tynkowania" rzeczywistości.



Nigdy nie lubiłam sprzątać. Ba! Wręcz nienawidziłam! Do tego zawsze twierdziłam, że nie umiem i się nie nauczę.
Dwa tygodnie temu byłam na warsztatach organizowanych przez Stowarzyszenie Niebieski Motyl w Krakowie. Mieliśmy różne zajęcia, m.in. z psychoonkologii metodą Simontonowską. Byłam do niej niezbyt przychylnie nastawiona, bo co jakaś tam Pani psycholog może mi powiedzieć czego jeszcze nie wiem (hehe). Ale starałam się słuchać wszystkiego (najwyżej później będę mogła wykpić). Zostałam jednak pozytywnie zaskoczona, nie dość, że przypomniało mi się to co już wiedziałam, to nauczyłam się czegoś nowego, bardzo prostego. By wykluczyć ze swojego słownika słowo "muszę" i "powinnam". Powiecie pewnie, no ale jak? Przecież czasami coś muszę, coś powinnam zrobić. Otóż wcale nie. Możesz lub chcesz.
Tak jak wyżej wspomniałam, zawsze miałam kłopoty ze sprzątaniem. Sama myśl o nim to była katorga. "MUSZĘ POSPRZĄTAĆ" od razu w głowie pojawia się poczucie winy gdy tego nie zrobię, złe samopoczucie, a kiedy w końcu biorę się za sprzątanie, robię to od niechcenia, jakby była to kara, jestem niezadowolona i wkurzona, bo MUSZĘ. A przecież wcale tak nie jest. Mogę siedzieć w syfie. Mogę przyjąć gości w pokoju pełnym śmieci i sierści. Mogę przyklejać się do podłogi. Ale CHCĘ, żeby było czysto, więc chcę posprzątać. Ta jedna mała zmiana wywołała lawinę zmian w moim zachowaniu i otoczeniu. Nagle zamieniłam w głowie "muszę" na "chcę" i chociaż wrodzone lenistwo jest silniejsze, to jednak wstaję i biorę się za sprzątanie. W jego trakcie myślę o przyjemnych rzeczach, o tym co mogę jeszcze chcieć. Może wydać się to nieprawdopodobne albo śmieszne nawet, ale spróbujcie to poćwiczyć.
Opowiedziałam o moich przemyśleniach bratu, który stwierdził:
"No dobrze, ale ja muszę sprawdzić dzienniki (jest nauczycielem) bo inaczej wywalą mnie z pracy".
"Racja- odpowiedziałam - ale przecież nie musisz być nauczycielem, nikt Cię tam na siłę nie trzyma. Lubisz tę pracę i chcesz ją wykonywać, więc tak na prawdę chcesz wypełnić dzienniki, żeby spokojnie móc pracować dalej. Jeśli zaczniesz tak myśleć, przestaniesz się męczyć takimi rzeczami."
Wiele od tego co się dzieje w Twoim życiu zależy od Ciebie. Nie wszystko, ale bardzo dużo. Zmiana myślenia jest początkiem dobrych zmian w Twoim życiu.
Od dwóch tygodni mam czysto w domu. Kiedy wokół mnie gromadzi się nadto śmieci i kurzu myślę "chcę, żeby było czysto". I po prostu sprzątam. Okazuje się, że nie musi być to wcale takie straszne jak mi się wydawało. Tak samo jest z każdą inną czynnością, chociażby wyjście z psem. "MUSZĘ wyjść z psem". Nie muszę, mogę pozwolić, żeby Awaria się męczyła, żeby w końcu nasikała ze wstydem w domu i wcale nie muszę tego potem sprzątać, przecież może śmierdzieć!
Chcę wyjść z moją psiną, bo ją kocham i chcę, żeby była szczęśliwa i zdrowa. I zamiast z wkurwem na twarzy i czarną chmurą nad głową, wychodzę na spacer z uśmiechem a Awaria odwdzięcza się dobrym humorem.
Kluczem do sukcesu jest trening zdrowego myślenia. Tak samo jak mięśnie potrzebują treningu, żeby pokonywać dłuższe dystanse, tak i mózg potrzebuje treningu, żeby radzić sobie z większymi problemami.

Dla mnie to taka dieta dla mózgu, pozwalająca zrzucić co nieco niepotrzebnego syfu z żuczkowej kuli.

Podsumowując - wracam na dobre tory, w dużej mierze dzięki tym nie-idiotom, za których jestem wdzięczna światu, ale też dzięki sobie bo mimo wielu wad, mam też jedną ważną zaletę - myślę i lubię tą swoją głowę, nawet jeśli czasem spada na nią kawał śmierdzących spraw.

Myślcie zdrowo kochani!

Anuk

sobota, 2 lipca 2016

Jestem żukiem gnojarzem

Dzisiaj rano obudziłam się na wkurwie. Wczoraj byłam na fajnej imprezie z przyjaciółką i jej nową miłością. Świetnie się bawiłam, póki nie zaczęli się obściskiwać na parkiecie i okazywać sobie co chwilę czułość. Byliśmy tylko we trójkę, więc poczułam się jak piąte koło u wozu. Co więcej w ostatniej chwili stwierdzili, że nie mają ochoty iść na karaoke (co wcześniej ustaliliśmy) i idą spać. Strasznie mnie to wkurwiło. Że są szczęśliwi, zdrowi, niezależni i fajni. 
Jestem straszną babą.


Rano usiadłam tam gdzie król nie chodzi piechotą i zaczęłam ryczeć jak bóbr. Ciągle staram się trzymać gardę i obracać kota ogonem. Umiem to, lubię to, szczycę się tym. Ale dzisiaj zobaczyłam, że to szpachlowanie wrastającego w mur grzyba, który ciągle przebija się przez tynk, czasami bardziej, czasami tylko trochę. Zabrakło mi kurwa tynku.
Nie jestem wcale taka fajna jak wam się wydaje. Nie podnoszę się z lekkością po każdym upadku. Wcale nie widzę samych dobrych stron życia i nie jestem nieustraszonym wojownikiem. Nie umiem cieszyć się szczęściem innych kiedy sama jestem nieszczęśliwa i rozżalona.

Ostatnio wspominałam wam, że podejrzewają u mnie wznowę. W poniedziałek czeka mnie mammografia i być może biobsja a w środę tomografy klatki piersiowej i miednicy mniejszej. Nie czuje strachu tylko brak powietrza i widzę przed sobą wielki obrośnięty chaszczami mur. Na co dzień po prostu żyję, cieszę się chwilą ale kiedy przychodzi ranek znów muszę się zaprogramować na szpachlowanie tego grzyba, żeby nie zwariować. Wczoraj wymyśliłam, że się spakuję i ucieknę gdzieś w pizdu, nie pójdę na badania, nic nikomu nie powiem, ale co dalej? No własnie ani to ani nic innego nie pozwala mi ułożyć planów na przyszłość. Zamiast zadbać o siebie to jem coraz więcej bo to daje mi chwilową przyjemność, a potem mam wyrzuty sumienia, że jestem coraz grubsza. I wyobrażam sobie siebie jako tego żuczka gnojarza, który pcha pod górę kulę swojego łajna i co jakiś czas to gówno turla się mu prosto na łeb.


Jestem żukiem gnojarzem.
Przypomina mi się cytat z filmu "Fight Club", który po polsku został przetłumaczony: "Jesteś roztańczonym pyłem tego świata..." a w oryginale brzmiał:
"You(we) are the all singing, all dancing CRAP of the world" czyli w bardziej dosłownym tłumaczeniu: "Jesteś(my) śpiewającym i tańczącym gównem tego świata". Polskie tłumacz zaszpachlował gówno, które niestety lepiej oddaje sens pieprzonego życia.

I teraz powinna przyjść refleksja, że jednak wstanę, podniosę się, będę pierdolonym motylkiem lekko wirującym nad kwitnącymi pylącymi jebanymi kwiatkami. Ale chyba nie będzie. Jestem tylko ja. 
Kobieta lat 30, otyła, złośliwa, leniwa, wytyka wszystkim błędy, wkurwia ją publiczne okazywanie czułości i ludzka głupota. Uważa, że większość ludzi to idioci. Nienawidzi sprzątać, za to lubi gotować, przez co w upały lepiej nie wchodzić do jej kuchni. Przeszła raka piersi w wyniku czego ma tylko 1,5 cycka i niesprawną rękę. Wymaga by wszyscy za nią nosili zakupy itp (a robi w chuj ciężkie). Posiada liczne rozstępy na wszystkich częściach ciała, ale ma to w dupie (i na dupie).Zawsze stara się być lepsza i wyjątkowsza od innych o czym ma przekonanie - słowem- wyżej sra niż dupę ma. Kipi wulgaryzmami, szczególnie kiedy się wkurwi.

Taki dałabym opis na portal randkowy, gdybym szukała faceta, ale nie szukam. Zaproponowałam dzisiaj na fejsbuku zabawę w pisanie tego typu opisów, pomijających wszelkie zalety. Parę osób w to weszło. Zadziwiająco poprawiło mi to humor i nie tylko mi. Więc może ta refleksja nad samą sobą przyniosła jednak delikatnie pozytywne skutki? Czyżbym znowu próbowała obracać kota ogonem? To takie typowe, kiedy tylko docieram do swojego małego, brzydkiego i nielubianego oblicza. Przecież muszę być lepsza, silniejsza, fajniejsza i wyjątkowsza (tak, wiem, że nie ma takiego słowa, że pisze się "bardziej wyjątkowa" ale tak mi się bardziej podoba).

Jutro wstanę i skorzystam ze sposobu Simontona, żeby uśmiechnąć się do swojego obłego papuśnego ryja w brudnym lustrze i będę żyć. Upadać, podnosić się i zbierać gówno z głowy by pchać je dalej pod górę, dodając sobie do tego jakiś absurdalny sens, w który zapewne uwierzę. I powtórzę te słowa, które powtarzam jak mantrę każdego dnia "Bądź dobrej myśli bo po co być złej" . I będę znów cieszyć się szczęściem moich przyjaciół i opowiadać o tym jak dobrze sobie radzę. Ale jeszcze dzisiaj mam to wszystko gdzieś. Dzisiaj posiedzę ze swoim grzybem i swoimi wadami i będę upajać się swoim pechem, nieszczęściem, żalem do świata, zgorzknieniem i całą resztą śpiewającego i tańczącego gówna tego świata. I nie piszcie, że będzie lepiej, bo wyrzucę monitor przez okno a był drogi i go lubię.



Bywajcie, kurwa, w zdrowiu

Wściekły na świat Anuk.