wtorek, 27 września 2016

Dwa lata, kot i chemia

Muszę dziś zacząć od sprostowania, bo uraziłam osoby, których nigdy w życiu nie chciałam urazić! Dwa wpisy wstecz, kiedy wyzywałam Dco od najgorszych, napisałam, że jeden z lekarzy woli gadać z pielęgniarkami niż zajmować się pacjentami. Nie chodziło mi o pielęgniarki, tylko sekretarki, to raz. Dwa, że nie mam do tych Pań pretensji, tylko lekarz to dekiel. Co do pielęgniarek to zawsze starają się pomagać pacjentom i są empatycznymi duszami tego ociekającego chemią miejsca. Dlatego też przepraszam, jeśli poczuły się urażone. Bez nich pacjenci mieli by przerąbane!
(Na końcu umieściłam jeszcze kilka słów do lekarzy z dco, którzy czytają bloga)
Tymczasem siedzę właśnie w sali i pobieram moją dawkę chemii. Ale zacznijmy od początku.
O szóstej rano zadzwonił telefon. Zerwałam się na równe nogi, myśląc, że coś złego się stało, tym bardziej zaniepokoił mnie fakt, że to mama dzwoniła. Odebrałam przerażona, a w słuchawce usłyszałam:
- Zejdź na dół, mam Twojego kota.
I faktycznie, mama siedziała na ławce trzymając uciekinierkę w rękach. Zaniosłam Armiśkę do domu. Pies się ucieszył jak małpa blaszką, a kot zaczął łazić po chacie głośno miaucząc, wlazł do szafy i tam siedział nie przymykając przy tym jadaczki ani na moment.
Pewnie zastanawia was co moja mama robiła o szóstej rano u mnie na podwórku? Odpowiedź jest prosta - szukała kota. A serio, mieszka niedaleko, a ja wczoraj powiedziałam, że jak Miśka będzie chciała to sama wróci, a ja nie mam siły siedzieć po nocy godzinami i jej wypatrywać, więc mama wzięła sprawy w swoje ręce i będzie mogła mi teraz wypominać, że jestem wyrodną właścicielką, wyrodnego kota, a ona jest łowcą ninja.
Jak widzicie dzień zaczął się dobrze. Mimo iż data nie jest dla mnie miła. Dziś druga rocznica diagnozy. Jestem znowu jakby nie patrzeć na początku drogi a minęły dwa lata. Kurwa, dwa lata! Ludzie w tym czasie robią kariery, rodzą się dzieci, masa rzeczy się dzieje, a ja od dwóch lat mam po prostu raka i o tym piszę. Moje życie w gruncie rzeczy jest monotonne, pomijając chwile kiedy coś wymyślę i mój słomiany zapał do czegoś się przyłoży. No dobra, ale nie ma co narzekać, żyję i staram się dostrzegać małe rzeczy. Teraz to wydaje się takie ironiczne - dostrzega małe rzeczy, bo ma za dużo czasu i pierdołami się zajmuje. W sumie fakt.
Pomijając datę, to powrót kota (króla;) rozpoczął całkiem udany dzień. Udało się! Dostałam nową chemię! Ten prof. Wysocki to chyba szycha wśród Polskich onkologów klinicznych, bo bez dyskusji zastosowano się do jego zaleceń. Kamień spadł mi z serca i po raz kolejny zakwitła we mnie nadzieja - jesienią, a co! I znowu mam wpisane "leczenie radykalne"!
Tak sobie myślę, że równowaga w świecie musi być. Raz na wozie, raz pod wozem, swoista sinusoida. Kilka dni temu miałam ochotę rozpirzyć świat, oblać wszystko benzyną i podpalić, dzisiaj siedzę spokojna i cieszę michę. Powraca porządek, wraz z kotem i nową chemią! Cieszę się, że Pani Dr wpisała to leczenie paliatywne, gdyby nie to, nic bym nie zrobiła. Cieszę się, że tak bardzo wszystko mnie wściekało w ostatnim czasie, dzięki temu wyjaśniłam sporo spraw i teraz mogę znowu być spokojna. Mam tylko nadzieję, że zbyt dużo dzieci nie narodzi się w najbliższym czasie, bo dla równowagi ktoś będzie musiał umrzeć, obym to nie była ja ;)
Ps. I jeszcze raz przepraszam pielęgniarki z dco, mam nadzieję, że wybaczą moje fopa (wiem, że pisze się inaczej, ale nie wiem jak;)
Ps2. Edit: Wiem, że kilku lekarzy z Dco czyta mojego bloga. Odniosłam wrażenie, że są na mnie źli, obrażeni? Jest mi przykro, bo na prawdę szanuję waszą pracę i podziwiam za wybór, bądź co bądź trudnej specjalizacji. Tylko, że tu chodzi o moje życie, nie o to, czy ktoś mnie lubi czy nie, czy dostanę awans w pracy i będę miała więcej kasy czy nie, tylko chodzi o życie i śmierć. O to czy będzie mi dane pochodzić jeszcze trochę na tej ziemi czy nie. Jestem tylko człowiekiem, tak jak i wy, moim życiem targają emocje, bo nie mogę robić planów na przyszłość, być może jej nie mam. Czy napisałam coś co jest nieprawdą? Wiem, że wielu pacjentów narzeka na różne pierdoły i pomija się wiele z tego, bo nie ma środków na wszystkie badania a ludzie panikują, wiem. Ale ja chodziłam z wciągającą się piersią i szybko rosnącym guzem, widziało to kilku lekarzy i każdy to olał. Efekt jest taki, że siedzę od czterech godzin na chemii, a szansę na operacje nie są zbyt wielkie. Mogłabym też obwiniać dr T, że zrobił tę oszczędzającą operację, ale wiem, że chciał dobrze, a ja się na to zgodziłam. Tu na prawdę nie chodzi o to, kto zawinił, to w tej chwili nie jest istotne. Jeżeli przez swoją szczerą wypowiedź uraziłam kogoś to trudno. Bardzo lubię Was jako ludzi i lekarzy, wiem, że się staracie, wiem, że system jest chujowy, wiem, że macie za dużo roboty, ale czy napisałam coś nieprawdziwego? Czy nie zignorowaliście mojego bólu, czy nie postawiliście na mnie krzyżyka pisząc "leczenie paliatywne" czy w walce o swoje życie nie mogłam się poczuć zawiedziona?
A może tak jak słowa "leczenie paliatywne" pomogły mi, żeby działać, tak moje niezbyt przychylne słowa zmotywują was do bycia bardziej uważnymi?
Widząc dziś wyraz twarzy dr K-K i Dr Ś...myślę, że czytali. Pozdrawiam ich serdecznie.

Bywajcie w zdrowiu
Anuk

niedziela, 25 września 2016

Kawał zarozumiałego tekstu

W czwartek pojechałam na konsultacje do Krakowa. Po zobaczeniu na swojej karcie "leczenie paliatywne" poczułam się jakbym dostała obuchem w łeb i skłoniło mnie to w końcu do mobilizacji wszystkich sił i zajęcia się ratowaniem swojego życia. Brzmi to wszystko trochę heroicznie i może górnolotnie, ale niestety własnie tak jest.

Jestem świadoma zagrożenia śmiercią jakie noszę pod bluzką. Czasami nawet chcę z kimś o tym porozmawiać, co będzie jeśli się nie uda. Chciałabym mieć w głowie wszystko ułożone, chciałabym, żeby w razie czego moi bliscy nie mieli zbyt wiele powodów do zmartwień, oprócz tego, że odeszłam. Ale nikt nie chce o tym ze mną gadać, i ja to rozumiem, ludzie wolą wypierać z głowy problem, to daje im złudne poczucie zniknięcia problemu. Jeśli nie będziemy rozmawiać o tym, że umrzesz, to nie umrzesz. Jeśli nie będziemy rozmawiać o przerzutach, to nie będziesz miała przerzutów itd. Swego czasu studiowałam etnologię, choć nie byłam prymusem to jeszcze co nieco pamiętam. Fachowo rzecz ujmując takie myślenie, jest "myśleniem magicznym". Każdy z nas stosuje je nieświadomie na co dzień. Ile razy próbowaliście zaklinać rzeczywistość? "Jeśli zaświeci słońce, wszystko się ułoży" albo "wyzdrowieję, wyzdrowieję, wyzdrowieję" itd. Jest wiele teorii na ten temat, książek bardziej lub mniej racjonalnych. Są ludzie, którzy będą się upierać, że istnieje "prawo przyciągania" (choćby film "Sekret"- wiem, ze istnieje grupa wyznawców) i będą wizualizować swoje sukcesy i wierzyć, że dzięki temu właśnie życie im się układa. Ja to wszystko rozumiem, bo tacy jesteśmy, potrzebujemy w życiu trochę "magii" i często nawet nazywamy ją "racjonalnym myśleniem" i "twardym stąpaniem po ziemi". Mniejsza o terminologię, chyba mniej więcej zarysowałam zagadnienie?

Pisze o tym wszystkim właśnie w związku z moją chorobą i ostatnimi konsultacjami. Dostałam po moim łbie, który może gdzieś zamroził się nadto po nawrocie choroby i nie działał w 100% logicznie. Na szczęście, i mam nadzieję, że w porę, zobaczyłam ten przerażający zwrot "leczenie paliatywne". Niewiele myśląc pojechałam do prof. Wysockiego z Krakowa. Wizyta u niego kosztuje krocie (3/4 zasiłku mojego, na szczęście mam wsparcie finansowe), ale czego się nie robi dla ratowania życia? Pan dr przyjrzał się moim papierom, wysłuchał mnie i stwierdził: Jest jeszcze szansa, żeby usunąć raka nim się rozprzestrzeni. Trzeba tylko zintensyfikować leczenie i dołączyć do tej chemii, którą Pani przyjmuje jeszcze dwie inne, które pozwolą zadziałać na guza z każdej strony, wtedy być może nam się uda.

Po tej wizycie jak nigdy poczułam jak bardzo na krawędzi się znajduję. Cień nadziei z jednej i palące słońce porażki z drugiej, krok nad przepaścią. Jeśli się nie uda i rak się rozsieje to już nigdy nie usuną guza z mojej piersi a komórki rakowe będą po kolei zajmowały kolejne pozycje w moim ciele, żeby w końcu dopaść do płuc, serca czy mózgu, a w zasadzie wystarczy, że do wątroby i wyłączą zasilanie - one albo chemia, która jak wszyscy dobrze wiedzą działa leczniczo ale też zabójczo.
Po chemii mam ciągle mdłości i przeszkadzają mi wszelkie zapachy i smrody. Nie chcę do końca życia tego przeżywać. Nie chcę leczenia paliatywnego. Chcę żyć.

Czasami próbuję z kimś o tym porozmawiać i wtedy trafiam na ten mur magicznego myślenia. Na początku leczenia, kiedy starałam się ludziom racjonalnie tłumaczyć jak ta choroba wygląda i co się może zdarzyć, wszyscy wokół zaklinali rzeczywistość, że nigdy nie będę miała nawrotu, że dożyję później starości itp. Dzisiaj już tak nie mówią, albo nawet w ogóle się do mnie nie odzywają. Magiczne myślenie i hiperoptymizm nie zadziałał, więc lepiej się wycofać i udać, że nic się nie stało.
Nie mam pretensji, tylko sobie myślę "jaki jesteś głupi". Wiem, że to niepoprawne i niemiłe. Mam to gdzieś. Jestem zarozumiałym skurwysynem a Ty głupim człowiekiem. A już najgłupszym na świecie jest stwierdzenie: "Każdy może umrzeć, mogę dziś wyjść na ulicę i potrąci mnie ciężarówka, nie ma sensu o tym myśleć". Do chuja, jak ja nienawidzę tej durnej retoryki! Ja moją ciężarówkę widzę codziennie w lustrze. Nawet sobie nie wyobrażasz jak strasznie wygląda. Nie pokażę Ci zdjęcia, bo mój rak wygląda drastycznie, na dodatek boli. To nie jest do kurwy nędzy żadna figura retoryczna. Podejrzewam, że mam taką samą szansę na dożycie starości co Ty na tą pierdoloną ciężarówkę, która Cię potrąci. I nie mów, że statystycznie ja i mój pies mamy po trzy nogi, bo to kolejna idiotyczna wymówka, której używasz, żeby nie myśleć o realnym zagrożeniu. Możesz mnie nie lubić, możesz uważać mnie za zarozumiałą chorą pizdę, która myśli, że jest lepsza. Ale możesz też pierdolnąć się w głupi łeb i nie czekać aż dopadnie Cię śmiertelna choroba tylko tu i teraz zacząć żyć i przestać bać się rozmawiać o tym co Ciebie i Twoich bliskich boli.

Większość chorych, których znam zaczyna doceniać każdą chwilę, cieszyć się promieniami słońca i deszczem i największymi pierdołami, które nas otaczają. Przestają istnieć przyziemne problemy, bo nagle dociera do nich, że najważniejsze jest po prostu szczęście, miłość, rodzina, przyjaciele a nie za duża dupa czy możliwość awansu. I najprawdopodobniej, jeśli jesteś zdrowy to tego nie rozumiesz. Wiesz, że tak jest, ale wciąż i wciąż będziesz zaprzątać swoją głowę milionami pierdół, nieistotnych okoliczności życia i ciągle będziesz czegoś szukał. A to co jest sensem życia jest koło Ciebie i w Tobie.

Wczoraj strasznie się wściekłam na moją przyjaciółkę. Kocham ją, ale jest czasami strasznie głupia. Zadzwoniłam do niej, żeby wybrała się ze mną na obiad, Po tej wizycie u lekarza postanowiłam już nie tracić ani chwili tylko być z tymi, których kocham, i żyć jakby każdy dzień był ostatnim.
Ona stwierdziła, że zrobiła wczoraj gulasz i nie może ze mną na obiad, bo jej się zepsuje. Po dwóch godzinach przyszło jej do głowy, żeby mnie zaprosić na ten gulasz, ale było już za późno. W myślach zwyzywałam ją od najgorszych, wściekłam się i ryczałam przez godzinę.
Nie dlatego, że jestem taka kurwa mądra. Tylko dlatego, że jestem tak bezsilna wobec śmierci i nie potrafię wytłumaczyć innym, dlaczego tak bardzo ważny jest dla mnie głupi obiad czy czas spędzony na graniu w planszówki. I chciałabym wykrzyczeć "ja umieram, a Tobie zepsuje się jebany gulasz". I nie wiem czy całkiem zwariowałam czy to świat jest tak popierdolony. Wymagam od wszystkich, żeby byli mądrzy czy tak samo zdesperowani i pragnący życia jak ja?
Wiem, że nie wszystko co robię jest mądre, chwalebne i zasługujące na poklask. Jestem tylko człowiekiem, choć coraz mniej się identyfikuję z tym rodzajem. I już nie wiem czy choroba mnie odhumanizowała czy wręcz przeciwnie? I w sumie mam to w dupie, bo po prostu chcę wyrwać każdy możliwy moment szczęścia póki tu jestem i dopóki moje płuca działają, moja wątroba filtruje toksyny, a moje serce bije będę jebaną zarozumiałą pizdą, która będzie wam wytykać jacy jesteście głupi i jak bardzo nie doceniacie życia.



Tymczasem mam zamiar zawalczyć o te dodatkowe dawki chemii, która może mnie uzdrowi a może zabije. Jak nie w DCO to gdzie indziej, najwyżej będę jeździć do Krakowa, trudno. Dam radę, i nawet jeśli umrę to nigdy nie mówcie, że przegrałam, Przegrywają tylko Ci, którzy nie robią nic. Więc rusz dupę i wygrywaj codziennie życie jak ja.  

Bywajcie w zdrowiu!
Zarozumiały Anuk

wtorek, 20 września 2016

Je*ać raka i je*ać DCO

Dzisiaj będzie niecenzuralnie i wybaczcie mi to, ale zostałam wyprowadzona z równowagi. Dzisiaj zrozumiałam jak bardzo nie lubię jednak mojego "drugiego domu" i w końcu (chyba na to sama czekałam) zrodził się we mnie bunt. Trysnęła ze mnie jakaś życiodajna energia i postanowiłam coś zrobić.

Już o 8 rano stawiłam się u lekarza pod gabinetem, żeby jak najszybciej zacząć tankowanie. Na moje szczęście prawie nikt nie miał wyników więc weszłam jako druga do gabinetu. Byłam spokojna i radosna, do czasu. Pani dr kazała się rozebrać i pokazałam jej nową opuchliznę na piersi - w jednym miejscu skóra nabrzmiała mocno, ale pod spodem jest miękka, tak jakby guz zaczął znikać. Pani dr powiedziała: No tak może być. Ale nie musi? No miejmy nadzieję, że to reakcja na chemię...
Ok, czyli nie wiadomo, czyli moje domysły pokrywają się Z DOMYSŁAMI lekarza. No dobrze, w tym fachu, jak codziennie zaczynam zauważać niewiele da się stwierdzić, większość to chyba jednak domysły. Odebrałam papiery na chemię, skierowania na badania i w oczy rzuciła mi się rubryka "rodzaj leczenia: leczenie paliatywne". (Dla niezorientowanych, a wiadomo, że nie wszyscy czytelnicy to pacjenci, medycyna paliatywna to dział medycyny, a także specjalność lekarska, która obejmuje leczenie i opiekę nad nieuleczalnie chorymi, którzy znajdują się w okresie terminalnym śmiertelnej choroby. Celem działań medycyny paliatywnej nie jest zatrzymanie procesu chorobowego oraz jego wyleczenie, ale poprawienie jakości życia osób w tej fazie choroby.)
Zaskoczona tym wpisem pytam o co chodzi? Czyli mam szansę na wyleczenie czy nie? Na co słyszę:
- No wie Pani, my samy nie wiemy czy uda się Panią wyleczyć, NA RAZIE nie ma przerzutów, ale mogą się pojawić, nie wiemy czy chemia zadziała, jeśli zadziała to oczywiście planowane jest leczenie radykalne z mastektomią.
Pokiwałam głową, wzięłam papiery, wyszłam z gabinetu i się poryczałam. Jak ma mnie wyleczyć ktoś, kto nie zakłada w ogóle, że może się udać? Najpierw było mi przykro, ale później zaczęłam myśleć i podsumowywać przed samą sobą moje leczeni w DCO.

Wszystko zaczęło się dwa lata temu (prawie dokładnie) i wtedy trafiłam najpierw na zjebaną Panią doktor, która mnie opierdoliła i powiedziała, ze rak tak szybko nie rośnie i jak tyle czekałam, to mogę jeszcze miesiąc na badania poczekać. Później trafiłam na dr T i Dr D, którzy byli kompetentni i bardzo mi pomogli w całej drodze. Na początku byłam priorytetowym pacjentem - fajnie, wszystkie badania szybko, chemię dostałam natychmiast, dr D i dr T zajmowali się mną i na prawdę nie mogę złego słowa powiedzieć. Przeszłam chemię, operację, radioterapię, potem herceptynę i jeszcze jedną chemię. Wszystko było ok. Niestety dr D (moja dr od chemii) przeniosła się na radioterapię. Wielka szkoda, bo jej zawsze ufałam. No ale cóż, są inni lekarze...Co akurat w przypadku Wrocławskiego DCO jest znamienne - bierzesz chemię co tydzień czy co trzy i za każdym razem w gabinecie jest inny lekarz, za każdym razem pobieżnie przegląda papiery i pobieżnie albo wcale, bada pacjenta.
Tym właśnie sposobem - sposobem przypadkowości i pobieżności a właściwie bylejakości, będąc u lekarza co 3 tygodnie została przeoczona wznowa w piersi! Nie byle jaka wznowa, tylko 3x4 cm! plus drugi guz 1,5x2 cm obok pierwszej. Żeby nie było - zgłaszałam, że coś mnie ciągnie i boli i łapią mnie straszne skurcze w plecach i łopatce po lewej stronie. Przez kilka miesięcy zostawałam zbywana, nie mówiąc o pewnym młodym doktorze, który nigdy praktycznie mnie nie zbadał, za to ze dwa razy zdążył powiedzieć, że jestem gruba i powinnam JAK NAJSZYBCIEJ zrzucić wagę (serio? w trakcie leczenia? po raku? jak najszybciej?) Na takie uwagi miał czas, ale już wypisać receptę to było mu kurwa ciężko i odesłała mnie do INTERNISTY. Chyba, żebym robiła sztuczny tłum.

Kiedyś owym gabinetem, do którego chodzę zajmował się mądry Pan dr H. Niestety on teraz opiekuje się tymi młodymi lekarzami-rezydentami i to oni przyjmują głównie pacjentów. Rozumiem, że musza się nauczyć, ale niektórzy (szczególnie wspomniany doktorek-wigorek lubiący zamiast badać pacjentów żartować sobie z pielęgniarkami) są po prostu nierasobliwi. I tym sposobem, trafiając na niezdecydowanych, mało wnikliwych, zdekoncentrowanych i aroganckich niekiedy lekarzy znalazłam się w miejscu, w którym jestem - na leczeniu paliatywnym,

Co więcej, kiedy już potwierdziło się, że to wznowa i to duża i nie byle jaka (jak nasza służba zdrowia) kazano mi czekać 2 tygodnie na chemię, mimo iż guz już od czasu biobsji urósł i było to widać gołym okiem, mimo iż mieli w rękach moje badania histopatologiczne, które jasno wskazywało, że guz BARDZO SZYBKO ROŚNIE (ki67-70%). Ale procedury nie przewidują, że przy wznowie cokolwiek pójdzie szybko. Jestem gorszym pacjentem (od wprowadzenia zielonej karty pacjenci po wznowie są na końcu kolejki według reformy). Na szczęście wyprosiłam przyspieszenie o tydzień. Dano mi chemię, która  z guzem nie zrobiła kompletnie nic - i tutaj w sumie nie winię nikogo, jednym pomaga innym nie. Po pierwszym cyklu nie było poprawy, po drugim tez nie i na szczęście trafiłam ostatnio na Panią dr, która zmieniła mi tę chemię na cisplatynę, która chyba działa (nie wiem ja i nie wie lekarz, wszyscy tylko się domyślają).
Tymczasem czekają mnie badania w październiku - tk klatki piersiowej i usg jamy brzusznej - jaka kurwa niespodzianka będzie dla nich, że nie mam przerzutów. Dlaczego tak piszę? Dziwny, trafem jestem przekonana, że rak się nie rozsiał. Chyba już na tyle znam swój organizm, że wiem (i obym się, kurwa, nie myliła!)
I co oni wtedy poczną z tym moim paliatywnym leczeniem? Przecież pomysłu na mnie nie ma!
Nie lepiej wywieźć za miasto i odstrzelić? Nie, bo nie wyglądam na chorą, jak już stanę się blada, bezwłosa i bez energii to może wtedy...

To wszystko dzisiaj nakręciło mnie tak bardzo, że siedząc w sali chemioterapii zaczęłam ostrzegać pacjentów, edukować i tłumaczyć, żeby się konsultowali, nie ufali i słuchali siebie. Wiele osób, z którymi dzisiaj rozmawiałam było w szoku: "Pani? chora? przecież Pani tak pięknie i zdrowo wygląda". Przyznam, ostatnio na prawdę wyglądam zajebiście, nauczyłam się świetnie malować, kupiłam kilka fajnych ciuchów no i mam wyjebane na co myślą inni. W życiu nie czułam się tak dobrze we własnej skórze, niestety rak również czuje się tu dobrze... Na szczęście chyba w końcu mój chemo-mózg zaczął pracować na wyższych obrotach i powiedziałam sobie, że nie będę dłużej czekać "na gwiazdkę z nieba" tylko wypierdalam dalej się diagnozować i konsultować gdzie indziej, a być może w niedalekiej przyszłości zmienię tę umieralnię na szpital gdzie będą chcieli mnie wyleczyć i będą w to wierzyć, a nie wrzucą mnie do wora, który niedługo trafi do kostnicy.


A pierdol się, jebane DCO!

W czwartek jadę na konsultację do dr Wysockiego do Krakowa. Jak będzie trzeba pojadę i do Warszawy i do Niemiec i do Pekinu i znajdę kogoś kto uwierzy, że będę zdrowa i zrobi co w jego mocy a nie to na co system (zjebany) pozwala.
Nie pozbędziecie się mnie tak szybko o nie!

Nie bójcie się ryzykować, czasami to jedyna droga do sukcesu!

Anuk

piątek, 16 września 2016

Wczoraj, dziś i jutro

Powinnam posprzątać (chcę, bo mam dzisiaj gości, więc coś napiszę, w końcu syf z chaty sam nie ucieknie (a szkoda).

Ostatnio strasznie dużo się dzieje, a może mam takie wrażenie dlatego, że ciągle jestem zmęczona. I już nie wiem czy to chemia odbiera mi siły czy pieprzony rak. Mówiąc szczerze ostatnio bardzo mnie straszy ten mój burak... Dostałam dwa cykle Xelody (tej chemii w tabletkach) i niestety niewiele mi to dało, prócz kilku efektów ubocznych. Mój stworek nie chce się wyprowadzać. Za to pojawił się znowu syndrom chemo-brain. Pewnie dlatego ostatnio zamiast pójść do lekarza w środę, poszłam w czwartek! Przy pierwszym starciu poszłam do szpitala dzień wcześniej, tym razem dzień później. Na szczęście Pani doktor była wyrozumiała i bez problemu mnie przyjęła.Trafiłam na osobę, która mnie nie zna, ale od razu wyczuła. Pani dr przyjrzała się moim wynikom i postanowiła zmienić mi chemię. Ucieszyłam się jak pies na widok kości, a przecież chodzi o chemię! Wlało to w moje serce nieco nadziei, że może jednak się uda...




Długo nie pisałam, ale naprawdę straciłam w sobie wiarę, że wyzdrowieję. Nadal jest jej we mnie niewiele, ale gdzieś pojawiło się światełko w tunelu i za słowami piosenki Natalii Nykiel (która właśnie leci w tle) "i coś mi każe biec, znów mi każe biec". Biorę głęboki oddech i biegnę dalej (oczywiście metaforycznie ;)).

modelka: Magda Klepacz, autor:ja

Ostatnio stałam się mistrzem w maskowaniu wszystkich strachów i chowaniu ich nawet przed sobą. I tak potrafię w ciągu dnia popłakać się przy myciu naczyń, a potem wrócić do pokoju i śmiać się z głupot. Czasami na 30 sekund wpadam w dołek i tracę oddech a za minutę myślę o czymś miłym i zapominam o chwilowej "depresji". jedyne czego nie potrafię przeskoczyć to planowania przyszłości...nie umiem wybiec nawet o miesiąc w przód. Próbując to zmienić kupiłam sobie dwie pary sandałów na przyszły rok, tak jakby miały mnie tam zaprowadzić.

Gdzieś we mnie strach, ból i obawy mieszają się z radością życia i nadzieją. Wszystko współgra ze sobą jak w dobrej orkiestrze, tak, że sama nie zauważam, kiedy ze strachu przeskakuję w radość. To trochę schizofreniczne uczucie, nie spodziewałam się nawet, że o tym napiszę kiedy zasiadałam do pisania. Chciałam tylko odwlec sprzątanie.
I nie wiem czy to dojrzewanie czy już starzenie się? Mam wrażenie, że ostatnie dwa lata przyniosły dla mojej duszy co najmniej dziesięć, jeśli nie dwadzieścia lat. Szkoda, że przyniosły również z 15 kilogramów. Gdybym miała ciało i zdrowie sprzed kilku lat i mózg z dzisiaj mogłoby mi odbić, na punkcie mojej zajebistości, dlatego pewnie muszę być gruba i chora, żeby zachować równowagę w świecie.

A teraz zupełnie bez żartów. Widzicie mnie po lewej? Byłam strasznie zakompleksiona i nie wierzyłam w siebie. Wydawało mi się, że jestem za gruba (haha), za brzydka, za głupia, że brakuje mi wszystkiego. No i fakt, teraz jak o tym myślę, to byłam strasznie głupia - bo tak myślałam. Teraz popatrzcie na mnie po prawej - nie mam zdrowia i figury, ale tak na prawdę mam wszystko, a dzisiaj to najlepszy czas, żeby zrobić to co chcę. Mam masę fizycznych ograniczeń, ale w końcu to głowa mnie nie ogranicza. Piszę to do wszystkich kobiet, którym się wydaje, że są za głupie, za brzydkie, za grube - wiecie, że nigdy już może nie być lepiej? Jesteście piękne i tylko wy widzicie te rozstępy czy cellulitis i tylko od was zależy czy weźmiecie z życia to co najlepsze czy nadal będziecie przejmowały się pierdołami. Ja w siebie nie wierzyłam. Nikt nie powiedział mi, że jestem piękna. W ciągu ostatniego miesiąca usłyszałam to 3 razy. Wiecie dlaczego? Bo w końcu w to uwierzyłam i zaczęłam być piękna, nie ważne, że z dużą nadwagą, nie ważne, że z rakiem. Dwa lata temu z bólem patrzyłam na to zdjęcie po lewej, dzisiaj patrzę z pobłażliwością i myślę "oj, Anka, jaka Ty byłaś głupiutka". Nie cofnę już czasu, ale mogę korzystać z tego co mi przyniósł (nawet jeśli to nadwaga i rak ;)) 

Wracając do meritum, czyli do zmiany chemii - będę przyjmować teraz wlewy z cisplatyny co tydzień. Trochę mnie to zwala z nóg, a raczej zapędza do muszli sedesowej głową w dół - nic przyjemnego - ale co zrobić? To musi zadziałać, bo rak działa szybko. Urósł od czasów biobsji o 2 cm w jedną stronę i centymetr w drugą co dzisiaj daje mu 6x4 cm. Na domiar złego jest też drugi guz w tej samej piersi o rozmiarach 3x2 cm...nieźle, co? Wciąż ciężko mi uwierzyć, że jakieś tam zmutowane komórki chcą mnie zabić. Moje kurwa własne komórki. I kiedy tak sobie płaczę po cichu, to w duchu nie wierzę w raka, w to, że może mnie zabić. Pamiętam, że jako nastolatka wyobrażałam sobie, że jak nie będę chciała umierać to po prostu nie umrę. Wierzyłam, że nic nie jest mnie w stanie pokonać. Czasami staram się znów tak myśleć i po prostu nie wierzyć w choroby. Nie przestają istnieć, ale przynajmniej w mojej głowie robi się jaśniej.
Staram się nie rozmawiać z bliskimi zbyt często o mojej chorobie. Troska o nich nie pozwala mi się poddać. Jestem pewna, że beze mnie sobie nie poradzą, niezły tupet co? Przecież nie ma ludzi niezastąpionych, ale przez 30 lat idzie się przyzwyczaić nawet do najgorszej pindy. No cóż, chyba się jeszcze ze mną pomęczą, bo mam zamiar ponosić swoje grube dupsko po świecie dobrych parę (dziesiąt?) lat.

Chyba pora kończyć ten wywód i powrócić do sprzątania. Pękła mi ponad godzina, a brud sam się nie wyniósł, Przed nami weekend, kochani. Wykorzystajmy go jak najlepiej potrafimy!
Pamiętajcie, że jesteście piękni i tylko od waszej głowy zależy jakie będzie wasze życie!

Bawcie się dobrze robaczki!
Anuk