piątek, 28 sierpnia 2015

Bunt na pokładzie

Dostałam zakaz pokazywania się w miejscach publicznych. Czy aż tak źle wyglądam, Pani doktor?

Nic nie dzieje się bez przyczyny. Moje ostatnie jojczenie chyba wzięło się z tego, że przeczuwałam, że coś jest nie tak. No i miałam racje. Białe krwinki postanowiły się zbuntować i zostawiły mnie na polu bitwy z jakimiś niedobitkami pirackich majtków. Widać kiepski ze mnie kapitan.



 Odkąd zaczęłam leczenie pierwszy raz się to zdarzyło. Ani czerwona chemia, ani taxole /tamte poprzednie, których nazwy jak zwykle nie pamiętam/ nie sprawiły, że moje wyniki obniżyły się aż tak bardzo. Nie dostałam we wtorek chemii. Mogli mi dać neupogen albo neulastę - zastrzyk na wzrost białych krwinek - ale leżała bym teraz w łóżku i jęczała z bólu. Raz kiedyś dali mi "na wszelki wypadek" i trzy dni nie spałam, tylko płakałam. Pani doktor stwierdziła, ze mi oszczędzi tego bólu i przeczekamy. Niestety moja odporność jest marna.

Siedzę więc w domu i staram się dobrze czuć, chociaż mój organizm jest jakiś taki zrezygnowany. Wczoraj chciałam posprzątać, bo w domu mam więcej much niż prezydent wyborców, ale po kilkunastu minutach ścięło mnie z nóg. Jakbym wypiła jakąś truciznę. No i tyle było sprzątania bo padłam na pysk i zasnęłam. Ale to wszystko pikuś. Znowu wypadają mi włosy. Wiem, że to żadna tragedia - sama powtarzam "włosy nie cycek- odrosną", ale tracenie ich po raz drugi jest smutniejsze.
Były takie wyczekiwane i upragnione, mam taką fajną fryzurę i kolor...na dodatek są gęściejsze niż były wcześniej. No, ale co zrobić? Będę musiała pogodzić się z moimi turbanami, które upchałam na dnie szafy i powiedziałam "żegnajcie paskudy". Najlepszy był mój Tato, mistrz pocieszania:

- Nie martw się, przecież odrosną, pomyśl sobie - może kolejne będą jeszcze ładniejsze i gęściejsze? A może odrosną kręcone? Mało który człowiek na świecie ma szanse mieć kilka rodzajów włosów w swoim życiu.

To fakt. Zdecydowanie poprawiło mi to humor. Po raz kolejny Tata zaskoczył mnie swoim myśleniem - tak pokrętnym jak moje. Bo przecież "Problemem nie jest problem, problemem jest twoje nastawienie do problemu" /Jack Sparrow to moje alterego ;)/

Póki co postanowiłam się nie poddawać - nie upierdolę głowy na łyso, zobaczymy ile wytrwam. Raz, że jestem uparta, dwa, włosy wypadają mi co drugi dzień - taka ciekawostka. Dwa dni temu skóra głowy zaczęła mnie boleć i włosy po kilka, wychodziły po pociągnięciu. Wczoraj nic. Włosy trzymały się mocno głowy. Dzisiaj powtórka z przedwczoraj. Może jak będę dla nich miła i nie będę za bardzo ich tarmosić to zostaną? Polubiłam już swoją siwą grzywę...

Przede mną weekend. Nie wyjdę nigdzie, więc mam nadzieję, ze może ktoś mnie odwiedzi. A jak nie, to spędzę kolejne dni uczepiona do monitora komputerowego oglądając kolejne sezony, kolejnych seriali. Tego o mnie nie wiecie - jestem serialomaniaczką i mam obejrzanych na swoim koncie ponad 250 seriali. Imponująca liczba, co? Kiedy zassie mnie jakiś serial to po prostu oglądam go nocami odcinek po odcinku, śpiąc po 2-3 godziny. Poza tym nie mam w domu tv, nie spędzam czasu na oglądaniu czegokolwiek innego, tylko wybrane seriale i filmy. A ponieważ mam coś w sobie z masochistki, zaczęłam oglądać seriale z chorobą na pierwszym planie. Pewnie macie już dosyć tej tematyki, ale gdybyście jednak mieli ochotę, to polecam wam "Chasing life", serial o młodej dziewczynie chorej na białaczkę. Taki familijny serialik o raku - ciekawe połączenie, ale jest sporo prawdy w nim. Co ciekawe trafiłam na niego przypadkiem kiedy czekałam na wyniki biobsji, czyli prawie rok temu. Wtedy po jednym odcinku mnie zmroziło - to mogę być ja. Wróciłam do oglądania po kilku miesiącach, kiedy przestało mnie ruszać, że to faktycznie ja jestem bohaterką tego filmu. Oczywiście w przenośni - ona jest szczuplejsza, ładniejsza i ma fajna chatę:)
Gdyby ktoś chciał porozmawiać o serialach lub poradzić się co obejrzeć służę pomocą. To drugi, zaraz po jedzeniu, temat o którym mogę rozprawiać godzinami i ciężko mnie zatrzymać jak się rozpędzę. Niestety coraz mniej ciekawych pozycji do obejrzenia, bo po takiej ilości wszystko stało się dla mnie przewidywalne i schematyczne. Może powinnam zacząć pisać scenariusz? :)

Mam nadzieję, że do wtorku moje białe krwinki wrócą z wojaży i dostanę kolejną chemię. Nie chciałabym, żeby ten proces ciągną się kolejne miesiące, w końcu to tylko "na wszelki wypadek". Według moich obliczeń wszystko powinno zakończyć się w połowie października, więc mam nadzieję, że nie będzie kolejnych poślizgów.

Tymczasem, dzisiaj facebook przypomniał mi mój post sprzed roku. Jak go zobaczyłam to sobie pomyślałam, że mój komputer w pracy i mój organizm mają ze sobą wiele wspólnego:



"Nie można posprzątać chaty D:\anka\2015\...\strzegomska.psd ponieważ nie"

Życzę wam miłego weekendu, kochani i wiecie co jeszcze?
Bywajcie w zdrowiu!
Anuk

 

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wylewanie żalu

Wiecie, że nie lubię narzekać, staram się żyć pełnią sił i czerpać ile się da. Nie tylko dla siebie, ale dla moich bliskich, dla rodziny i tych dalszych, którzy czytają i mi kibicują. Staram się być jak wiking - wejść, jebnąć i wrócić pełną chwały. Ale czasami to ponad moje siły.

Nie chcę współczucia i pocieszania. To ja pocieszam innych. Tak już mam, że lubię być silna i pomagać, Od zawsze, nawet jak nie miałam siły, próbowałam unieść świat na swoich barkach. Zeszłej nocy miałam fajne sny. Byłam kimś innym. Zdrowym człowiekiem, który ma niesamowite przygody. Obudziłam się i zrobiło mi się smutno. rzadko odczuwam smutek, ale pomyślałam, że mogłoby być inaczej.
Codziennie wchodzę na portal społecznościowy na "f" i widzę zdjęcia, posty znajomych, którzy mają swoje radości i problemy. Wiadomo- jak każdy z nas. I czasami dławi mnie jakiś żal, że nie mogę tego wszystkiego robić, pływać, bawić się jak inni, cieszyć z macierzyństwa, z dalekich podróży itd. Robię co mogę, żyję na ile choroba i leczenie mi pozwala i czuję, że to wciąż za mało. Mało mi życia.
Nie wiem czy to choroba, czy mój charakter sprawiają, ze wciąż chcę więcej i więcej. Tak bardzo chciałabym znów być nieśmiertelna, jak jeszcze nieco ponad rok temu.
Słyszę ciągle od znajomych, czego nie powinnam robić, a co powinnam, Bo przecież trzeba o siebie dbać, żyć bez używek, nie przemęczać się, chuchać i dmuchać i cieszyć się chwilą. Racja. Ale czy zdrowi nie muszą tego robić? Czy nie powinni?
Życie mnie niesie, wraz ze wszystkimi problemami, zdrowotnymi i tymi spoza granicy NFZ-towskiego shitu. Jestem tylko człowiekiem, ze słabościami i pragnieniami. Bawić się jak inni 29-latkowie i martwić się o to, czym oni się martwią.Nie chcę być tą cholerną młodą dziewczyną, która jest wyjątkowa przez to, że jest chora na raka. Nie chcę być tylko walczącym o życie człowiekiem.Nie chcę słyszeć ciągle, że "będzie dobrze", nie chcę życ pod presją pieprzonych badań i lekarzy z zatroskaną miną. Wkurwia mnie to, że są osoby, które mają jeszcze gorzej. Wkurwia mnie to, że są osoby, które mają lepiej. Czasami po prostu ogarnia mnie wkurwienie na cały świat. Potem mija. I znowu staram się żyć pełną piersią.
Kiedy ogarnia mnie ten dziwaczny smutek i złość, wszyscy starają się mnie przekonać, że nie powinnam wpadać w taki stan. Martwią się. Rozumiem to, ale każdy człowiek po prostu musi mieć taki dzień, żeby nie zwariować. Zdrowy, chory, każdy. Nie da się być chodzącą "pozytywną energią", bo nie jesteśmy pieprzonymi lalkami barbie z namalowanym różowym uśmiechem.
Płaczemy. Krzyczymy, Leżymy bez ruchu, wgapiając się w biały czy inny sufit. Jesteśmy ludźmi.




Często myślę o śmierci, nie dlatego, że się jej boję, tylko dlatego, że przyjdzie wcześniej czy później. Boję się o tych, którzy tutaj zostaną i będą cierpieć, bo kawałek ich życia, związany ze mną zostanie nagle zabrany. Nie wierzę w życie po śmierci i spoglądanie z chmurek na innych, może dlatego czasami się tak martwię. Mam nadzieję, albo może raczej wiem, że to tak szybko nie nadejdzie. Może dlatego, że mam przekonanie o drodze, która mnie jeszcze czeka. Nie tyle do zbawienie, co do pokonania. Część, która myśli racjonalnie, mówi mi, że to przekonanie jest bez sensu, ale nigdy do końca racjonalna nie byłam, bo po co?
Studiowałam etnologię, to taki kierunek zupełnie bez znaczenia dla światowej nauki. Uczyłam się tam o przesądach, wierzeniach, języku, zachowaniach ludzi itp. To takie połączenie socjologii, kulturoznastwa i wsiologii, nikomu nie potrzebna humanistyczna papka. Ale mi się przydała, żeby zrozumieć, może nie tyle innych co siebie. I jakoś mimo wszystko chyba z tą wiedzą jest mi łatwiej żyć, w chorobie i zdrowiu. Mogłabym was zasypać dziwnymi ciekawostkami, ale nie czas na to,

Każdy z nas, zdrowy czy chory potrzebuje normalności. Stanu zero. Resetu systemu, żeby móc wystartować od nowa. Niekiedy trzeba się wygadać i wypluć z siebie trochę żółci i jadu. Nie bójmy się tego. Nie bójmy się co inni pomyślą. Pozwólmy sobie na szczerość i po prostu bycie sobą. Malkontentem, narzekaczem, chuliganem, rozrabiaką, histerykiem, błaznem, królewną czy kimkolwiek innym. Pozwólmy odetchnąć hamulcom, czasami. A potem złapmy z powrotem pociąg do życia i pierdolmy wyznaczone tory. Stwarzajmy własne, pokręcone i dziwne, złapmy trasę na życie jakie chcemy mieć, a nie jakie powinniśmy. Gdzieś na końcu pozostaniemy sami z tym co stworzyliśmy i z tym co zrobiliśmy, a nasze pragnienia i życzenia umrą w zapomnieniu. Życie jest (chyba) tylko jedno.

Popisałam sobie trochę bez sensu, ale już mi lepiej. Jutro znowu wstanę z piersią pełną chęci do życia i pójdę podbijać świat. Na swój "chory" na raka sposób. Nie dajmy się zwariować, każdy musi mieć chwilę słabości i wyżalić się na chujowy los. Już nigdy nie będzie tak samo, pewnie będzie lepiej.

Bywajcie w zdrowiu
Anuk

środa, 19 sierpnia 2015

Level IX: Przerwa wakacyjna i chemiczne przygody

Dużo się dzieje. Nie wiem ile razy już ten wpis zaczynałam, ale mam z 10 roboczych wpisów, zaczynam i nie kończę. Świat pędzi i ja pędzę gdzieś razem z nim. 

Nie wiem nawet od czego zacząć, mam nadzieję, ze tym razem uda mi się skończyć...
Sześć tygodni radioterapii minęło jak z bicza trzasł. Nie wiem nawet kiedy, bo zaraz po zakończeniu pojechałam w pizdu - najpierw do Pałacu Heimanna - zaprzyjaźnionego miejsca i człowieka, a potem nad morze do Międzyzdrojów. Dużo by opowiadać, ale nie będę was zanudzać.




Kota zostawiłam u rodziców i mimo zabezpieczeń na balkonie, skubana uciekła. Ja w tym czasie bawiłam się przednio na wczasach, a ona poszła w tango z dzikimi kotami. Skubana jest w domu najspokojniejszym kotem świata, a na dworze staje się królową dzikości. Dwa tygodnie spędziła na gigancie, trochę było zabawy z łapaniem. Wrzucałam na bieżąco info z polowania na facebooku. Wrzucę i wam, bo nie wszyscy pewnie widzieli:

Polowanie na kota part 1.
Przylazlam na podwórko koło chaty rodziców, gdzie moja mała głupia kotka spierdoliła kilka dni temu. Oczywiście moja matka już czaiła się za rogiem i szeptem na mnie nawrzeszczała, że co tak późno, kot już był ( do tej pory tylko ona widziała Armiśkę na dworze, więc powątpiewałam czy to na pewno ona) na szczęście to małe czarne ścierwo ma kudłaty ogon więc nie trudno ją odróżnić od podwórkowych burków (a jest ich tutaj od ch*ja). Jeden nazywa się Chińczyk, bo ma jakąś chorobę oczu i przez to skośne oczy, ale podobno mu to nie przeszkadza w zapładnianiu dzikusek.
Siedzę teraz jak ostatni debil w krzakach (jak bym była facetem wzięli by mnie za zboka, bo kitram się za samochodami, ale na krzesełku co mi je mama przyniosła.) komedia jak ch*j. A Armiśka przed chwilą tu była, jakies 5m ode mnie ale jak się na nią spojrzałam to spie*dolila. I najwyraźniej ma tutaj stalkera, bo jak ruszyła to za nią z kopyta pognał czarny jegomość w białych skarpetach i tyle ją widziałam. Młoda na gigancie a ja wakacyjny wieczór spędzam w krzakach. Zabawa na całego.


Polowanie na kota part 2.
Postanowiliśmy spróbować złapać kota w żywołapkę - to taka klatka z zapadką, na którą zwierz ma wejść chcąc dostać się do żarcia i wtedy klatka się zamyka. Dzisiaj do mnie owa pułapka dotarła, więc postanowiliśmy wypróbować ustrojstwo już dzisiaj. W międzyczasie moja mama dogadała się z prezesem zakładu, na którego terenie koczowała Armiśka, żebyśmy mogli tam wejść. 
Po drodze od wejścia za płot przywitały nas trzy koty. Oho, będzie wesoło, najwyżej przyniesiemy innego kota do domu.
Moja mam wskazała nam miejsce gdzie nasza kota siedzi i poszła w tym czasie dać dzikusom żreć, żeby tu się nie zbiegły. Nim jeszcze ustawiliśmy klatkę pojawiła się nasza zguba. Z dystansu patrzyła na nas wzrokiem "no dajcie mi żreć i wypierdalajcie z mojej miejscówy". Przygotowaliśmy wszystko i odeszliśmy jakieś 10 m dalej. Po chwili kota była już przy klatce. Popatrzyła czy z góry nie da się wyjąć żarcia, albo z boku aż w końcu zdecydowała się wejść. Czekaliśmy z zapartym tchem na dźwięk zapadni, ale nic takiego się nie zdarzyło. Po chwili Armia wyszła i gdzieś się skitrała. Po oględzinach okazało się że przesunęła sobie łapką pojemniczek z żarciem i opróżniła go bezpiecznie...a zapadni nie uruchomiła, jeb*na spryciara! Dobra, drugą porcję położyłam bez pojemniczka na zapadni. Znowu wlazła i nic. Nie wiem jak ten skubaniec to zrobił, ale nie wlazła na zapadkę! Straciłam nadzieje. Aż tu nagle kota siadła kolo klatki, gapi się na nas i zaczyna miauczeć...no to my "Armiśka, Armia, Armisia, kochanie, kotku kici kici, koszka, choć! Kici-kici..." i tak w kółko jak nawiedzeni. Małe ścierwo zaczęło kroczyć w nasza stronę powolnym krokiem drąc ryja w niebogłosy "mraaaaauuuuuu" podeszła do mnie (mi już nogi ścierpły od kucania a w gardle zaschło w pizdu) powąchała mnie i czmych- uciekła. Co tu robić? Nagle z drugiej strony placu wyświetla się moja matka. Kota ją zobaczyła i widzę, że chce spierdolić w palety stojące obok, to drę się po cichu " mama, idź stąd, schowaj się" a matka se siada na krawężniku... ręce mi opadły nie wspominając o cyckach. W końcu po moich naciskach mama poszła, za to pojawił się znany okoliczny ślepy, koci ruchacz pseudonim Chińczyk. Ku*wa zaraz wlezie do klatki i będzie po polowaniu. Powzięłam męską decyzję, spróbuję tę małą dziwkę podejść. Wzięłam żarcie w łapę i lezę w jej stronę " zobacz co tu mam, pańcia ma jedzonko (ty w kur*ę je*any osiołku!)" Podlazłam, postawiłam żarcie i usiadłam obok. Miśka chwilę się wahała, ale chyba głód zwyciężył...a ja nie czekając jak zje złapałam piździelca za kark krzycząc "Mam Cię!"
Potem była chwila szamotaniny przy wrzucaniu do klatki ale jakoś się udało i mała powsinoga przyjechała z nami do domu po drodze miaucząc, a brzmiało to jak: " ooooojeeeej, oooonieeeee!"
Mission complete!


Na szczęście się udało, ale jak sami widzicie nie było łatwo.

Wracając do wyjazdu nad morze, to na szczęście nie było zbyt upalnie, choć pewnie inni wczasowicze nie byli zadowoleni. Ja przynajmniej nie musiałam zbytnio uciekać przed słońcem, bo jak wiadomo rakowym panom i paniom słońce nie służy. Pojechałam tam z całą ekipą i było na prawdę wesoło. 
Chyba po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu byłam na wczasach, takich gdzie łazi się na rybkę i zwiedza turystyczne atrakcje. Do tej pory moje wyjazdy były raczej dzikie i mało standardowe. Postanowiłam zrobić wszystko, czego do tej pory nie robiłam - np. spróbować wyłowić maskotkę z tej maszyny z łapką. Mam zawsze mi mówiła, że się nie uda i nie pozwalała wydawać pieniędzy na głupoty. Miała rację, ale po 20 latach od tamtej pory, musiąłam przekonać się na własnej skórze. Oprócz tego poszłam też na strzelnicę, gdzie z broni paintballowej trzeba było trafić 8 obiektów na 10 strzałów. Udało mi się ku zaskoczeniu Pani pilnującej przebiegu, chociaż niechcąco wrzuciła mi 11 kulek, a ja jakimś 6 zmysłem to wyczułam i choć trafiłam 7/10 postanowiłam sprawdzić i strzeliłam po raz 11. Trafiłam. Wygrałam maskotkę. Ot szczęście głupiego:)
Byliśmy też w muzeum figur woskowych, kinie 7d i planetarium. Znów poczułam się jak dziecko, i poczułam też, że wróciła w moje trzewia nieśmiertelność.








No i udało mi się zrobić coś co zawsze mi nie wychodziło - zaliczyć wschód i zachód słońca nad morzem:)





Wypoczęłam, nabrałam sił, żeby znowu wrócić na pole bitwy! Szóstego sierpnia zostałam przyjęta na oddział chemioterapii celem: 
1. założenia portu
2. przejścia badań
3. przyjęcia herceptyny
4. przyjęcia paclitaxelu, czyli kolejnej chemii.

Oczywiście nie obyło się bez przygód, jak to zwykle u mnie bywa. Miało pójść gładko - w czwartek badania, w piątek port, w sobotę hercia, w niedzielę chemia i do domu. Niestety, lekarze zapomnieli, że musze mieć badanie ginekologiczne zaliczone przed podaniem herci (inaczej nie dostaną zwrotu z NFZ) i im się w piątek o 14 przypomniało, a wszyscy z ginekologii byli na sali operacyjnej. I tak poleżałam sobie w szpitalu gratis weekend i wyszłam dopiero we wtorek. No ale nie ma tego złego, na dworze było 38 stopni w cieniu, a w szpitalu klimy z korytarza trochę chłodziły. Poza tym poznałam kilka ciekawych osób i jakoś to razem przeszliśmy. 

Wczoraj dostałam już drugą dawkę chemii i chyba jeszcze sterydy działają bo po nieprzespanej z powodu bólu brzucha nocy, potem wpadłam w wir gotowania i upiekłam kurczaka, zrobiłam bitki wołowe, marchewkę gotowaną, ziemniaki i ukisiłam ogórki. W międzyczasie jeszcze zorganizowałam wydarzenie pomocowe dla naszej Lucynki, którą pewnie znacie z bloga. Jeśli ktoś z was chce kupić biżuterię, którą Lucyna robi, i tym samym ją trochę wspomóc to zapraszam serdecznie: POMAGAMY LUCYNIE.

Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wydarzeniami, dostałam maila z prośbą o udostępnienie na blogu informacji o onkomapie. Na tym portalu pacjenci onkologiczni mają możliwość wyrażenia opinii o swoim lekarzu oraz ośrodku, w którym się leczą. Opinie te są wskazówką dla innych pacjentów, pomocną przy wyborze lekarza i ośrodka onkologicznego. Jeśli możecie, macie ochotę i czas to skrobnijcie tam coś dla dobra nas wszystkich.

Uff...udało mi się. mam nadzieję, że ten długi dość post odrobinę zrehabilitował moja długą przerwę w pisaniu. Nie obiecuję, że będę pisać częściej, bo znów może mnie porwać wir życia albo upał wyżreć mózg jak ostatnio. Nic nigdy nie wiadomo, ale pamiętam o was i cieszy mnie każdy mail, każde wejście i dobre słowo, które pozostawiacie w komentarzach. 

Bywajcie w zdrowiu!
Anuk