niedziela, 24 maja 2015

BEFORE BIRTHDAY-PARTY

Ostatnio zamęczam wam moimi przemyśleniami - raz wyłowionymi z ciszy, raz wyrwanymi z otchłani, dzisiaj będzie zgoła inaczej. Można powiedzieć, że wręcz bezmyślnie...

Urodziny mam 12 czerwca, ale już niedługo zaczynam naświetlania, potem chemię, więc stwierdziłam, że został jedyny i ostatni moment przed dalszą walką na chwilę relaksu i moją - tradycyjną już - coroczną imprezę urodzinową. Dla mnie ten dzień jest zawsze bardzo ważny. Wiem, że dziś mało kto obchodzi hucznie urodziny - co więcej ludzie zawsze pytają: "I z czego tu się cieszyć? Że jesteś rok starsza?" A ja na prawdę zawsze cieszyłam się z kolejnego roku przede mną i z tego za mną, dzisiaj to ma wymiar wręcz symboliczny. Bałam się, że tym razem się nie uda, że nie dam rady tego ogarnąć, na szczęście, dzięki Radkowi, Juremu i Alinie (która przyjechała mimo gorączki i bólu gardła i koniec końców przed imprezą wróciła do domu spać!) udało się przygotować imprezę na 25 osób!  Ostatnio pisałam wam o ludziach, którzy mnie zawiedli, dzisiaj będzie o ludziach na których mogę liczyć. Wszystkim, którzy pomagali bardzo dziękuję, w szczególności heroicznej Alinie :) Tym, którzy przybyli również jestem wdzięczna - zabawa była przednia! Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele takich imprez z 15-litrowym garem pełnym ponczu, sałatkami, żeberkami i karkówką, ale przede wszystkim z ludźmi, którzy przybywają z różnych stron Polski, żeby być na moich urodzinach (jeden przejechał prawie 800km, żeby dotrzeć, część zawitała z Wałbrzycha). 

Przed wami foto-wpis, bo co tu dużo pisać? Trzeba zobaczyć, choć nie oddam nimi gwaru rozmów, śmiechu i zapachu dymu z ogniska.



Na początek seria babskich selfies (które jak wiecie uwielbiam). U góry z kumpelami ze studiów - Dorotką i Martynką, które zawsze docierają na moją imprezę. Co roku wspominamy te same historie, ale i tak jest fajnie :D

Niżej Ja i Mar, która już dobrze znacie z poprzednich naszych wspólnych selfies - dzięki dla niej za zostanie prawie do samego końca i za sałatkę :)

A na dole ja i moje onko-koleżanki. Niby nowe, a jakbyśmy się znały wieki. Ala po lewej, która wystąpiła już w poprzednim wpisie - zrobiła najlepsze ciasto drożdżowe jakie w życiu jadłam, szkoda, ze nie możecie spróbować! A po prawej Aśka, która na co dzień wyciąga mnie na spacery albo zakupy, z których obie wracamy zmęczone jak psy po polowaniu na lisa.


A tutaj zlepek imprezowy - na górze stół z ponczem w roli głównej, ognisko i ludzie.


A na koniec sesja głupich min - która podoba wam się najbardziej??

To by było na tyle, idę odpocząć. Od wtorku trzyma mnie jakieś przeziębienie i w końcu wypadałoby się też wykurować, a nie tylko imprezy i imprezy! 

Bywajcie w zdrowiu i pielęgnujcie te znajomości, które warto pielęgnować!

Anuk

środa, 20 maja 2015

Myśli wyrwane z otchłani

"Jeśli spojrzysz w głąb otchłani, otchłań spojrzy także w głąb Ciebie" 
F. Nietzsche


Nie jestem fanką Nietschego, choć jestem przekonana, że Nitche byłby moim fanem, gdyby żył.
A tak na poważnie, życie z rakiem/po raku jest jak zaglądanie w otchłań. Wielka czarna dziura, która codziennie Ci towarzyszy - raz przed Tobą, raz za Tobą a raz obok Ciebie. Puka Cię w ramie i prosi "popatrz na mnie, a ja będę mógł spojrzeć na Ciebie". I gdzie się nie obrócisz wciąż zahaczasz, tę pieprzoną otchłań, czasami niechcący uczepisz się jej rękawa, jak skrawka spódnicy matki i jest pozamiatane. Zaczynasz myśleć (chociaż pewnie niektórym ten proces jest zupełnie obcy, jak tak spoglądam na ludzi). Myśli prowadzą Cię głębiej i głębiej ciemnym korytarzem w stronę przerzutów, nawrotów, śmierci. A jak już tam wleziesz, to kleją się te myśli jak błoto do butów, wgryzają w miękkie ciało, zaczynają płynąć w żyłach zjaranych chemioterapią.
Zaczyna się: głowa mnie boli - przerzut do mózgu, brzuch mnie boli- już nie mam wątroby, kręgosłup kłuje - niedługo po mnie, bo przerzut go złamie, przerwie się rdzeń, będę sparaliżowana i będę umierać w wielkich mękach...kaszel - płuca zajęte. I tak sobie dryfujesz, starając się nie wdawać w gierki z pieprzoną otchłanią, ale ona nie daje Ci spokoju.
Każde badanie kontrolne to zagryzanie zębów - tym razem się uda czy się nie uda? A jak masz w sobie spokój, to coś zaczyna się sypać - okazuje się, że badanie trzeba poprawić na przykład, a Ty już srasz w gacie. Wszyscy, którzy chorują lub chorowali znają to, czyż nie?
A jeszcze przychodzisz do lekarza, a on mówi "Guz był taki wielki??? węzły zajęte? I ma Pani her dodatni?" I robi wielkie oczy i się pyta czy na pewno nie masz przerzutów i Ci gratuluje, że żyjesz. I Ty masz świadomość, że miałeś kupę szczęścia, chociaż nie wiadomo ile to szczęście potrwa, bo ciągle słyszysz, że gdzieś obok komuś się nie udało.


Po chemioterapii i bieganiu ciągle po szpitalach masz masę znajomych, którzy też chorują. Z niektórymi się spotykasz, niektórych poznajesz wirtualnie przez fora lub blogi. I lubisz ich, bo oni wiedzą co czujesz i nie wmawiają Ci, że "będzie dobrze" i nie pytają co chwilę "jak się czujesz" i wiesz, że jak się rozpłaczesz, bo otchłań zajrzała Ci prosto w oczy, to Ci nie powiedzą "daj spokój, nie możesz tak myśleć" jakby choroby nie istniały. I codziennie walczysz o dobre myśli, dobrą zabawę, o powrót do starej rzeczywistości. Nie przeszkadza Ci, że jesteś za gruby, że farba ze ściany się łuszczy, że pogoda jest kijowa. Zaczynasz lubić te małe problemy. Co więcej chciałbyś się zamienić nawet - nie przeszkadzałaby Ci ch**owa praca, za rzadkie włosy, nawet pieprzony kredyt we frankach, gdybyś tylko mógł pozbyć się swojej przyjaciółki otchłani.
I starasz się żyć normalnie, ale już nie ma takiego słowa w Twoim słowniku, bo kiedy próbujesz wciąż natrafiasz na ścianę, albo na otchłań. Bo siły już nie te, bo odporność do bani, bo tego i tamtego już nie możesz. A ludzie zdrowi mówią Ci: "Przecież już go wycięli, przecież już jesteś zdrowa" i zaczyna ich irytować, że ich "spowalniasz", stajesz się nudny dla swoich dawnych znajomych, bo mało pijesz, bo wcześnie się zmywasz, bo nie możesz wysiedzieć na dworze całą noc i ciągle tłumaczysz się rakiem - no a przecież go nie masz! Ba! Zaczynają Ci zazdrościć, że nie musisz chodzić do pracy, że masz masę wolnego czasu, że masz na wszystko wymówki. Bo przecież super jest mieć raka, nagle osiągasz w życiu tyle korzyści!
Tak jak to ktoś napisał ostatnio Marzenie Erm w komentarzach na blogu - tyle siana zebrała i zarabia na swoim raku, bo ludzie naiwnie zapisują swój 1% podatku dla niej. Bo przecież jej lek kosztował pół miliona i to jest świetny interes mieć raka. A dlaczego jej rodzina nie sprzedała domu i samochodu? Przecież mogli by zamieszkać wszyscy w szpitalu, a nie ciągnąć kasę od ciężko pracujących ludzi. Taki to proszę Państwa jest interes - mieć raka - super sprawa, to jak dostać OSCARA.
Ostatnio usłyszałam od kogoś, po kim czegoś takiego chyba bym sie nie spodziewała: "inni tez mają problemy" (w domyśle- nie jesteś pępkiem świata) To fakt, nie jestem pępkiem świata na dodatek mam tylko jeden problem, jest nim bomba zegarowa w moim ciele, która w każdej chwili może odpalić licznik odliczający dni do końca, a jak się odpali to nie będzie to 10 lat, tylko może 2, jak będę szczęściarą to 5, na ciągłej chemii, bez poczucia godności. I wymagam od znajomych, żeby czasami się do mnie dostosowali - jak ja tak, ku*wa mogę! Niepojęte! Powinnam się cieszyć, że mam tylko jeden problem. I wiecie co? Cieszę się, że już nie jestem tak małostkowa, że nie pieprzę jak mi źle, bo mam szefa źle wychowanego, bo mi na piwo nie starcza, bo kredytu więcej muszę płacić. A ludzie, których uważałam za dobrych znajomych zaczynają dryfować w inną stronę, wciąż narzekający, wciąż nie szczęśliwi.
I wiecie co? Tak, czasami cieszę się, że mam raka. Bo może moje życie będzie krótkie, ale pewnie szczęśliwsze niż niejednego zdrowego nieszczęśnika.
Bo przestałam się przejmować pierdołami, bo cieszę się nawet najgorszą pogodą, bo uśmiech innych osób sprawia mi radość, bo już wiem co jest WAŻNE. I robię tylko to co chcę. I łapię każdą chwilę w locie.
Nie można tylko dać się otchłani - dajcie jej urlop, nawet kiedy boli was kręgosłup :)

A na koniec trzy szczęśliwe Buraczki - wiecie dlaczego tak lubię te dziewczyny? Bo mimo swoich okolicznych otchłani, nigdy nie narzekają, śmieją się z siebie i ze świata i starają się wykorzystać każdy dzień jak najlepiej. I nie mówią Ci, że masz fajnie, pewnie dlatego, że też mają tak fajnie jak TY :)


Pozdrowienia dla Bogusi i Ali :)

Życzę wszystkim zdrowym, którzy uważają, że fajnie jest mieć raka, żeby nigdy się o tym nie przekonali i życzę wszystkim - zdrowego rozsądku przede wszystkim.

Bywajcie w zdrowiu Kochani!
Anuk

poniedziałek, 11 maja 2015

Myśli wyłowione z ciszy

Pamiętam z czasów podstawówki (chyba 6 klasa) taką sytuację. Poszłyśmy z koleżanką do biblioteki publicznej - była wyprzedaż książek. Szukałyśmy jakiś powieści dla siebie, trwało to dosyć długo. W końcu coś wybrałyśmy i przy płaceniu moja koleżanka powiedziała do bibliotekarki:
- Siedzi Pani tutaj tak sama, w ciszy, nawet nie ma żadnej muzyki, nie nudzi się Pani?
Bibliotekarka uśmiechnęła się i odpowiedziała:
- Nie, inteligentni ludzie się nie nudzą.

Doskonale pamiętam tę sytuację, bo byłam już na tyle dojrzała (taa;), żeby docenić ripostę bibliotekarki. Bardzo lubię ciszę i zostawanie w świecie swoich myśli. To wcale nie oznacza, że jestem inteligentna, ale nie boje się tego co w swojej głowie znajdę. Rzadko słucham muzyki - ludzi to dziwi, do kogo bym nie przyszła to w tle ciągle coś gra - jak nie radio to tv. Strasznie mnie to rozdrażnia, szczególnie gadające głowy w tv (sama nie posiadam odbiornika). 
Nie zawsze tak było, lubiłam kiedyś zasypiać przy włączonym tv, ze słuchawkami na uszach itp. Ale coś się zmieniło i zaczęłam doceniać zewnętrzne i wewnętrzne dźwięki. Obserwować ludzi w autobusie, słuchać ich rozmów, choć może to niegrzeczne, ale pouczające. 

Myślałam ostatnio o tej mojej "ciszolubności"  i doszłam do wniosku, że mogę o sobie powiedzieć "poukładana wewnętrznie", "spokojna", "szczęśliwa". I samą mnie to zdziwiło. Jak połączyć raka i szczęście ze spokojem? A no tak zwyczajnie. Nie chcę umierać, a skoro chcę żyć, nie mogę stracić ani jednego dnia na zamartwianie się. Oczywiście są gorsze chwile, jak te kiedy muszę ciągle przypominać, że choroba mnie ogranicza i muszę bardziej dbać o swoją wygodę, że mam słabiutkie bateryjki, które nie pozwalają mi na spędzenie całego dnia na nogach itp. Wtedy mnie to strasznie wkurza, mam wrażenie, że ludzie patrzą jak na tą, do której trzeba się przystosować...bo nie możemy pójść na piechotę kilka przystanków, siedzieć całą noc w lesie itp. Tym bardziej, że ostatnio staram się nadrobić ostatnich 8 miesięcy spędzonych w domu. 
Na szczęście, mam szczęście i znajomych, którzy to rozumieją i zaciskają zęby, że czasami trzeba się do mnie dostosować. Zgrywam się trochę na tyrana, Ci którzy nie znają mnie osobiście, nie widzieli tej skrywanej za monitorem twarzy despoty. A tak serio - ukrywam pod nią trochę bólu, że jestem jakby nie patrzeć fizycznie upośledzona. Jak zwykle staram się wszystko obracać kota ogonem - ustawiłam się, nie muszę dźwigać, mogę zatrzymywać grupę kiedy chcę, bo przecież muszę odpocząć itp. Jednym słowem - rządzę. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia jak to mówi przyłowie...



Niestety o chorobie nie jest łatwo zapomnieć.
Jutro dowiem się kiedy zaczynam naświetlania. Koniec moich "wycieczek" i dobrej zabawy. Wychodzi na to, że kolejne cztery miesiące mieszkania w klatce przede mną - i to kiedy - w wakacje. Trudno. Na pewno coś wymyślę. 
W czwartek byłam w szpitalu na nauce oddychania i przy okazji odebrałam wynik TK klatki piersiowej. Ale Pani w okienku powiedziała, że muszę udać się do RTG celem zrobienia zdjęcia celowanego dolnego lewego płata płuca...czyli miejsca pod guzem. Nogi się pode mną ugięły i całe życie stanęło przed oczami. Pani w pracowni rentgenowskiej chyba to zauważyła, bo po zrobieniu zdjęcia kazała zaczekać chwilę. Stałam tam i trzęsłam się ze strachu, bałam się bardziej niż wtedy kiedy czekałam na wyniki biobsji. I wiecie co? Zaczęłam w myślach krzyczeć do Boga, że mimo iż nie do końca wierzę, że może coś zrobić, to jak może - niech coś zrobi, żeby to tylko nie były przerzuty. Po 3 minutach, które zdawały się być wiecznością przyszła Pani technik i powiedziała, że jest ok, to tylko jakieś niewielkie zwłóknienie. Wyszłam stamtąd i poryczałam się - taką dawkę emocji przyjęłam na klatę. To chyba już taki los "naznaczonych", że do końca życia każde badanie będzie przynosić ze sobą kopa emocjonalnego. 

Opowiadałam o tym później znajomym. Każdy starał się mnie pocieszyć mówiąc coś w stylu: "Przestań! Pozbyłaś się raka i on nie wróci. Musisz tak myśleć. Musisz w to wierzyć" I wiem, że chca dobrze, ale...  Wyparcie nie zmienia faktu istnienia pewnych rzeczy. Wiem, że to ma pomóc, ale działa czasami jak płachta na byka. 
Ostatnio Rybeńka i Ida  udostępniały u siebie na blogu wypowiedź księdza Kaczkowskiego o tym jak rozmawiać z chorymi. Bardzo mądry facet. większość tego co mówi jest wyjęte z naszych (chorych;) głów, choć nie każdy potrafi to wyrazić słowami. Polecam obejrzeć ten filmik wszystkim, którzy mają wśród bliskich osoby chore:

 

"Dlaczego My- chorzy nie znosimy pocieszactwa? Bo ono bywa puste.(...) Musimy pokazać kawał wnętrza, bo jak wyskoczymy z gotową gadką, ze wszystko będzie dobrze to /choremu/ tylko gul skoczy. Początkowo mnie to wkurzało, a teraz to mnie śmieszy, kiedy ludzie mówią "dobrze ksiadz wygląda"- na wygląd się nie choruje. (...)Najważniejsze jest, żeby powiedzieć /choremu/ o swoim strachu, im bardziej będziemy autentyczni i powiemy "Słuchaj, ja po raz pierwszy jestem w takiej sytuacji, ja nie wiem co do Ciebie mówić, boję się." Ważne, żeby powiedzieć prawdę, a nie wyuczone teksty. W mówieniu, że będzie dobrze widzę podprogowy strach - Powiedz nam, że nie ma chorób, powiedz nam, że nie ma śmierci, powiedz nam, że Ty z tego wyjdziesz, czyli ja nie jestem zagrożony i paradoksalnie od Ciebie się tym nie zarażę. Oczywiście, ze nowotworami się nie zarażamy, ale ludzie mają gdzieś ten podprogowy lęk.(...) I nie gadajcie z chorymi tylko o chorobach "jak się czujesz?" - po raz kolejny muszę opowiadać jak się czuję. "Jak się czujesz, jak Ty dasz radę" - dajcie chorym wolność. To są wolni ludzie do samego końca."  

Wyrwałam kilka zdań z wypowiedzi księdza, tych, które dla mnie są istotne, a wiem, że większość osób nie będzie oglądało tej wypowiedzi, bo przecież jest długa :) Warto tego mimo wszystko posłuchać, bo mowa też o zmuszaniu chorych do podejmowania różnych "magicznych" terapii, "teorii spiskowej" i wielu innych typowych rzeczach dotyczących relacji z chorymi.

Ja doskonale rozumiem, że wiele osób nie wie co powiedzieć. Staram się już nie denerwować, kiedy po raz setny tego dnia słyszę "jak się czujesz?" Choć wiem, że to nie jest wynik troski, a raczej takie pytanie wynikające z poczucia, że musimy o to zapytać, albo nie wiemy jak zagadać inaczej. Nie mam nikomu za złe, ale lepszym dla mnie byłoby zapytanie o najbliższe plany - wtedy z pewnością dowiecie się jak się czuję przy okazji odpowiedzi :) 

Ciężko jest być ciężko chorym. Bo nawet jeśli pokonasz chorobę i jej skutki uboczne, trzeba pokonać strach przed nawrotem, złóść na innych ludzi (którzy w większości nie zdają sobie nawet sprawy, że wkurzają stwierdzeniami lub pytaniami, o których wyżej napisałam) i wiele innych przeciwności. Ale ja jestem dobrej myśli - bo po co być złej - jak to powiedział St. Lem :)

Dochodzi 12.30 a ja jak zwykle ponad godzinę spędziłam na pisaniu. W ciszy, szukając tylko odpowiednich myśli między literami. Myślę teraz o tym co będzie, kiedy znowu wpadnę w wir leczenia...i dochodzę do wniosku, że kto jak kto, ale ja na pewno nie będę się nudzić :)

P.S. Ostatnio odwiedziłam Wrocławskie ZOO i Afrykarium, które się tam znajduje. W czwartki osoby z orzeczeniem niepełnosprawności maja wstęp po 10zł (normalnie bilet kosztuje 40zł)
na koniec kilka zdjęć - seria selfies ze zwierzakami plus mój brat, który "walnął karpia" ;)











I FOKA DlA OKA!

Bywajcie w zdrowiu!
Anuk

wtorek, 5 maja 2015

Chwile wolności

Żyję.
Staram się robić wszystko, żeby to poczuć, bo w końcu po wielu miesiącach bycia więźniem własnego mieszkania, dziś czuję się dobrze. Staram się wykorzystać ten czas, między jednym a drugim etapem leczenia, który już niedługo znowu sprowadzi mnie do roli "domatora z przymusu".

W zeszłym tygodniu zrobiłam wszelkie potrzebne badania, żeby przyjąć na klatę kolejna chemię. Dziewięć sesji co tydzień, potem 7 tygodni naświetlań plus herceptyna. Udało mi się dosyć sprawnie - w ciągu dwóch dni - zrobić ekg, badanie krwi i kardiologa. Od tego ostatniego usłyszałam, że mam serce jak dzwon tylko jestem za gruba. Nie kłamał, to pierwsze jest chyba przez chęć życia, a to drugie...cóż, mam nadzieję, że uda się zmienić "po wszystkim".
W poniedziałek dzwoniłam do przychodni, miałam się przypomnieć, żeby znaleźli moją kartę. Pielęgniarka, która asystuje mojej dr D oznajmiła, iż dr D jest chora i jak tylko będzie to do mnie zadzwoni. Chemia została odroczona. Nie powiem, żebym była z tego powodu szczególnie niezadowolona. W środę telefon od Pani dr - cały oddział dumał co ze mną zrobić na konsylium i uradzili następująco: najpierw będę miała naświetlania a potem wstawienie portu naczyniowego i chemia oraz herceptyna, podawane jednocześnie (chemia co tydzień, hercia co 3). Znowu mam iść do radioterapeuty (ostatnio pisałam, że już tam byłam - niepotrzebnie). Badania, o których wyżej mowa, będą w takiej sytuacji nieaktualne, więc dwa dni, z które udało mi się wszystko załatwić uważam za stracone (chociaż przynajmniej wiem, ze mam serce spoko).
W czwartek grzecznie udałam się do radioterapeuty - w kolejce z 15 osób. Zajęłam miejsce i wybyłam. Nie cierpię tych korytarzy w DCO - strasznie są klaustrofobiczne, a ludzie często działają depresyjnie (tak wygląda poczekalnia - zero okien, wąskie przejście, kiedy siedzą tam ludzie, ktoś kto chce iść na koniec korytarza, musi tulić się do ściany - zdjęcie znalezione w sieci, ale świetnie oddaje klimat tego miejsca)



Na szczęście w przychodni tego dnia pojawiły się moje onko-koleżanki, które po załatwieniu swoich spraw przyłączyły się do mnie, umilając mi godziny oczekiwania na wizytę. Usiadłyśmy sobie na klatce schodowej, gdzie przynajmniej jest okno i kilka krzesełek. Tam mogłyśmy do woli trajkotać. Po około 3 godzinach czekania wreszcie nadeszła moja kolej, więc przeniosłyśmy się pod gabinet, kontynuując opowieści z życia (żeby nie było - nie gadamy ciągle o raku, wręcz przeciwnie - potrafimy cieszyć się wszystkim co z nim niezwiązane) Przyznaję, że rozmawiałyśmy dość głośno i ciągle z czegoś się śmiałyśmy. Minęło może 5 minut tego naszego gadania, kiedy odezwał się starszy Pan, który obok nas siedział:
- Jak Panie tak mogą! Panie się nawet nie krygują! To jest PRZYCHODNIA!!! Tu się nie rozmawia! Tu ma być cisza! To jest oburzające!! Tutaj siedzą pacjenci!! (A ja to co? Przyszłam na kawę?)
Widziałam miny dziewczyn i miałam wrażenie, ze zaraz zacznie się chryja. Wzięłam głęboki oddech:
- Bardzo przepraszamy, trochę się zagalopowałyśmy. (tu nastąpiła kilkudziesięcio-sekundowa cisza) Po czym dodałam lekko ściszonym głosem:
- Nie śmiej się Aśka! I tak masz raka! I ty też Ala się nei śmiej, też masz raka. 
Po czym wybuchnęłyśmy kontrolowanym, cichuteńkim śmiechem.

U radio-doktórki dowiedziałam się, że muszę zrobić rtg klatki piersiowej i iść nauczyć się oddychać (przecież ja umiem oddychać! Inaczej bym tu nie siedziała!). Grzecznie polecenia wykonałam.
Pewnie zastanawiacie się o co chodzi z tym oddychaniem. Otóż, punktem najważniejszym jest Pani z budynku C, która miała mnie tego nauczyć. Kolejne punkty to:
1) wdychamy powietrze przeponą (podnosi się brzuch)
2) na wdechu dobieramy powietrze płucami (lub przepychamy powietrze z przepony do płuc)
3) trzymamy tak 20 sek.
A wszystko po to, żeby odsunąć serce od naświetlanego miejsca (lewa pierś i pacha). Nie jest to łatwe. Ale mam ćwiczyć i przyjść jeszcze 8 maja się pochwalić tymże oddychaniem. Z kolei 12 maja będę miała "tomograf oceniający" czy jakoś tak. Będą ustalali, w którym miejscu mnie naświetlać. Z tego co zrozumiałam przygotują mi jeszcze coś w tym stylu:



Żeby za każdym razem naświetlać to samo miejsce. Ale tego się dowiem niebawem.

W międzyczasie leczeniowym, postanowiłam korzystać z życia i robić fajne rzeczy:) Zaczęłam od oglądania świata z góry (z bratem)



Najwyższy punkt w mieście Wrocław - taras widokowy na 50 piętrze Sky Tower. Budynek jest dokładnie naprzeciw szpitala i przychodni onkologicznej. Tak zachowują się dorośli ludzie widzący panoramę Wrocławia :)



Takie tam widoczki:)



A tutaj ja i DCO w tle :)

Z mniej górnolotnych wycieczek, odwiedziłam Sławę i mieszkających tam w "budce w lesie" naszych "starych znajomych" (może nie takich starych, ale ustaliliśmy,że już się znamy kilka ładnych lat, choć co to jest w stosunku do wieczności??)

Majówka się udała, a jakże, zresztą sami zobaczcie:




Udawałam na koncercie malamuta.




Niestety po kilku minutach skakania i zabawy moje bateryjki szybko się wyczerpały (nabieranie sił po chemiach to niestety długotrwały proces)




I odpoczynek z barłogu ;)




Uważajcie na monitory!




A na koniec Ja z R., którego możecie znać, a jak nie znacie to (UWAGA! REKLAMA!) zapraszam do oglądania "Poszukiwaczy historii" na Polsat Play w każdy wtorek o godz. 21.30 lub na stronę ipli, gdzie możecie obejrzeć stare odcinki za darmo: POSZUKIWACZE HISTORII. Myślę, że program zainteresuje nawet ignorantów historycznych (do których należę ja ;)) 

To by było na tyle. Dzisiaj też mam zamiar nie próżnować ŻYĆ. Wybaczcie mi ciszę, ale jak widzicie, miałam dużo zajęć, a może ciężko w to uwierzyć, ale taki wpis na blogu zajmuje mi ponad godzinę pisania bez przerwy (bez poprawiania ;)) 

I na koniec piosenka, która zawsze mnie wzrusza, choć jest bardzo pozytywna w sumie:)



Zróbcie dla siebie coś dobrego. Żyjcie!

Anuk