Szpitale z natury są smutne, bo są chore. Moźna byloby to zdanie uznać za meraforę. Pewnie bym takowej użyła w mało blyskotliwym wierszum traktującym o złej kondycji społeczeństwa i otaczającym nas syfie. Tyle, że wiersza nie piszę, a to wcale nie jest metafora.
Level 3
Dzisiaj miałam się stawić w szpitalu, w celu pobrania kolejnej magicznej many. Nie powiem, źebym była szczególnie zadowolona, ale mus to mus. Zaczęło się od poczatku niezbyt fartownie, bo w połowie drogi do szpitala zorientowałam się, że nie mam dowodu osobistego i musimy się wrócić (-100 do ogarnięcia). R. nie był zbyt zadowolony czemu dał wyraz sycząc na mnie nieco przez zęby (wcalę się nie dziwię). Moja babcia mówi, że wracanie po coś do domu przynosi pecha i powinno się usiąść na chwilę, żeby to "odczarować". Ja nie usiadłam i pewnie stąd wszystkie dzisiejsze przygody.
Ok. godz. 9 przyjęto mnie na oddział i na "dzień dobry" usłyszałam, że nie ma dla mnie łóżka, ale do wieczora jakies się zwolni. Wpakowano mnie na salę, gdzie jeszcze 2 inne Panie również czekały na miejsce, po czym szybko wypędzono na badania - krew mocz i ekg. W międzyczasie mialam wypełnić masę ankiet dotyczących zdrowia i złapać lekarza. Spoko, misja nie taka trudna.
Podczas pobierania krwi okazało się, że moje źyły nabierają coraz wiekszego doświadczenia w zdolności chowania się i trochę mnie pokłuto (później kiedy wkładano mi wenflon, również, więc mam trochę sine ręce. Myślę, że Białe Damy żywią się kroplami krwi z nieudanych nakłuć). Po załatwieniu badań przyszedł czas na macanie, czyli oględziny "doktórki". Ponieważ nie miałam swojego łóźka, przyniesiono mi świeże prześcieradło i kazano położyć się na łóżku, z którego wcześniej zgoniono inną pacjentkę (a prześcieradło proszę sobie złożyć i przypilnować, bo drugiego pani nie dostanie, kiedy przydzielą łóżko) Pani dr mnie pomacała, sprawdziła w karcie i zrobiła wielkie oczy- Pani miała tylko jedną chemię? To niesamowite, że guz tak się zmniejszył! (+50 punktów życia) Za chwilę pobiegła do pani Alchemik, która wcześniej mnie badała i przekazała radosne wieści. Zaraz potem okazało się, że w mojej karcie nie było jakiś wyników, więc pani dr kazała mi je znaleźć (w budynku A na dole albo w budynku H w rejestracji) Misha wiązała się z bieganiem w piżamie z budynku do budynku przez dziedziniec. To takie naturalne, że onkologiczny pacjent z obniżoną odpornością gania za swoimi papierkami - to wszystko dla zdrowia!
Tymczasem zbliżała się 12 godzina, na korytarzu rozlał się zapach jedzenia a w moim pustym brzuchu głośno zaburczało. Łóżka nie dostałam, ale może chociaż obiad dostanę? Otóż nie, moi mili, pacjentowi przyjętemu na oddział rano na czczo obiad się nie należy, co więcej, kolacja również się nie należy. Dlatego też sześć "nowych" patrzyło jak dwie "stare" jedzą. Było mi przykro. Nie. Byłam wkurwiona ( a kto zna mój apetyt wie, jak bardzo głód potrafi mnie wkurzyć) Postanowiłam uratować głodnych z opresji i udałam się do bud. B w celu zdobycia pożywienia. Zebrałam zamówienia i popędziłam (znów przez dziedziniec) Najzdrowszym daniem w szpitalnej kantynie okazały się być ruskie pierogi, cóż dla głodnego nic lepszego...
Chwilę po spałaszowaniu obiadu przyszedł Pan dr ze złymi wiadomościami - enzymy wątrobowe mam podwyższone, muszę zostać do poniedziałku, żeby mogli mi "przepłukać " wątróbkę i dopiero wtedy podać chemię. Pan dr wypytał mnie dokładnie czy nie jadłam tłusto, nie piłam alkoholu itp. Ależ skąd!! Od zapoznania się z burakiem jem zdrowo jak nigdy! (pomijając szpitalne jedzenie) Więc skąd te wyniki? Nogi się pode mną ugięły- tomografia jamy brzusznej i moja zmiana na wątrobie, "to może być przerzut"..."Leć Pan szybko zobacz czy są już wyniki!" I młody dr zniknął. A dla mnie te chwile niepewności były najgorszymi chwilami dzisiejszego dnia (wygrały nawet z głodem;)) Wypatrywałam na korytarzu dr z wynikami, w końcu idzie - nie sam - z doktórką. Słabo mi się zrobiło, wybiegłam jak oszołom do nich, mało nie rozbijając sobie łba - I CO?? To tylko reakcja na kontrast podawany przy tomografii, zmiana na wątrobie to torbiel. Mało nie zemdlałam, ze szczęścia! I znowu bonus!:)))
Było mi już obojętne czy mnie nakarmią i gdzie będę spała, jest dobrze:)
Łóżko dostałam o 16. Czystą pościel o 17, choć prosiłam o nią cztery razy. Cóż, widać takie mają zasady, a może to jakiś tutejszy przesąd "Jeżeli pacjent nie poprosi o pościel cztery razy, uzdrowion nie będzie"? A salowe to dobre wróżki, które dbają o moje zdrowie (dziwne, że mnie nie wysłali po pościel do innego budynku)
Polskie szpitale są cudowne, wszyscy o Ciebie dbają i się o Ciebie marwią, a Ty niewdzięczny pacjencie narzekasz! Cieszmy się z idealnego systemu, zdrowiejmy!!!
Cdn.
Ps. Przepraszam za błędy, ale na tablecie kiepsko się poprawia cokolwiek, wybaczcie:)
piątek, 24 października 2014
czwartek, 23 października 2014
Dzisiaj troche powazniej...
Mam wielką trudność, żeby wam opowiedzieć o emocjach, które ostatnio mną szargały i zaczynałam ten wpis kilkanaście razy. Będzie krótko i zwięźle.
Nie pisałam przez kilka dni, bo mój umysł ociekał strachem i nie chciałam go wysyłać w świat, nie o to w tym wszystkim chodzi. Jak niektórzy już wiedzą, miałam dwa dni temu badanie, które wywołało we mnie wielkie emocje - tomografię jamy brzusznej z kontrastem. W trakcie badań, w których badali dosłownie wszystko, wyszło, że mam jakąś zmianę na wątrobie. Może to być niegroźnym naczyniakiem lub czymś co tak bardzo zmąciło mój spokój - przerzutem. Wyniki będą niestety dopiero ok. 28.10.14, więc jeszcze trochę czasu. Wiedziałam o tym czymś od kilku tygodni, ale dopóki tomografia była daleko, w ogóle o tym nie myślałam. Dwa dni przed badaniem wpadłam w lekką panikę. Z pomocą przyszliście mi wy - znajomi dalsi i bliżsi, którzy mi kibicują, wysyłają pozytywną energię i modlą się za mnie.
Sceptycznie podchodzę do spraw religii, chociaż w Boga wierzę, niekoniecznie brodatego i wiedzącego w chmurach, ale nie o tym dzisiaj chciałam. We wtorek odwiedziły mnie dziewczyny z Warszawy - Aga i Marysia, które przyjechały przeprowadzić uzdrawiającą modlitwę. Na początku trochę się obawiałam, że to będzie dziwne. Okazało się to być niesamowitym przeżyciem, wyjątkowym i duchowo dla mnie nowym. W mojej głowie zaświtała myśl, że to zadziała. Uwierzyłam w to bardzo mocno.
Dziewczyny działają w Imię Jezusa i udało im się (we trójkę;) wypędzić z mojej głowy strach i lęk. Rozmowa, którą przeprowadziłyśmy dużo mi dała i muszę sobie to wszystko przetrawić na spokojnie i samotnie, więc nie opowiem wam o tym dzisiaj. Chciałam w każdym razie bardzo mocno wam podziękować. Energia, którą mi dałyście zostanie dobrze wykorzystana:)
Wiem, również, że modli się za mnie wspólnota ze Strzelców Opolskich, do której uczęszcza mama mojej przyjaciółki Aliny - im też bardzo serdecznie dziękuję. Wasze modlitwy i dobre słowo są dla mnie bardzo ważne. Dodają mi sił w walce z chorobą i bardzo mnie wzruszają.
Wszystkim, którzy mnie wspierają słowem i modlitwą bardzo dziękuję, mam nadzieję, że będę mogła odwdzięczyć się kiedyś, ale w milszych niż choroba okolicznościach.
P.S. Dziewczyny powiedziały, że mam codziennie myśleć, że jestem zdrowa. Myślę tak i guz chyba na prawdę się zmniejszył:)
P.S.2. Wieczorem może w końcu dodam wpis z chustkami, bo jutro przyjmują mnie na odzdział na kolejną chemię z stamtąd raczej o tym nie napiszę, ale pewnie przedstawię kolejny level:))
Buziaki:*
Nie pisałam przez kilka dni, bo mój umysł ociekał strachem i nie chciałam go wysyłać w świat, nie o to w tym wszystkim chodzi. Jak niektórzy już wiedzą, miałam dwa dni temu badanie, które wywołało we mnie wielkie emocje - tomografię jamy brzusznej z kontrastem. W trakcie badań, w których badali dosłownie wszystko, wyszło, że mam jakąś zmianę na wątrobie. Może to być niegroźnym naczyniakiem lub czymś co tak bardzo zmąciło mój spokój - przerzutem. Wyniki będą niestety dopiero ok. 28.10.14, więc jeszcze trochę czasu. Wiedziałam o tym czymś od kilku tygodni, ale dopóki tomografia była daleko, w ogóle o tym nie myślałam. Dwa dni przed badaniem wpadłam w lekką panikę. Z pomocą przyszliście mi wy - znajomi dalsi i bliżsi, którzy mi kibicują, wysyłają pozytywną energię i modlą się za mnie.
Sceptycznie podchodzę do spraw religii, chociaż w Boga wierzę, niekoniecznie brodatego i wiedzącego w chmurach, ale nie o tym dzisiaj chciałam. We wtorek odwiedziły mnie dziewczyny z Warszawy - Aga i Marysia, które przyjechały przeprowadzić uzdrawiającą modlitwę. Na początku trochę się obawiałam, że to będzie dziwne. Okazało się to być niesamowitym przeżyciem, wyjątkowym i duchowo dla mnie nowym. W mojej głowie zaświtała myśl, że to zadziała. Uwierzyłam w to bardzo mocno.
Dziewczyny działają w Imię Jezusa i udało im się (we trójkę;) wypędzić z mojej głowy strach i lęk. Rozmowa, którą przeprowadziłyśmy dużo mi dała i muszę sobie to wszystko przetrawić na spokojnie i samotnie, więc nie opowiem wam o tym dzisiaj. Chciałam w każdym razie bardzo mocno wam podziękować. Energia, którą mi dałyście zostanie dobrze wykorzystana:)
Wiem, również, że modli się za mnie wspólnota ze Strzelców Opolskich, do której uczęszcza mama mojej przyjaciółki Aliny - im też bardzo serdecznie dziękuję. Wasze modlitwy i dobre słowo są dla mnie bardzo ważne. Dodają mi sił w walce z chorobą i bardzo mnie wzruszają.
Wszystkim, którzy mnie wspierają słowem i modlitwą bardzo dziękuję, mam nadzieję, że będę mogła odwdzięczyć się kiedyś, ale w milszych niż choroba okolicznościach.
P.S. Dziewczyny powiedziały, że mam codziennie myśleć, że jestem zdrowa. Myślę tak i guz chyba na prawdę się zmniejszył:)
P.S.2. Wieczorem może w końcu dodam wpis z chustkami, bo jutro przyjmują mnie na odzdział na kolejną chemię z stamtąd raczej o tym nie napiszę, ale pewnie przedstawię kolejny level:))
Buziaki:*
piątek, 17 października 2014
BURAK-GAME level 2
Nigdy nie lubiłam nosić czegoś na głowie. Latem w kapeluszu jest za gorąco, zimą włosy pod czapką robią się oklapnięte i szybko się przetłuszczają, chusty natomiast, choć szalenie mi się zawsze podobały, zsuwają się z głowy i nie wyglądają już wtedy tak atrakcyjnie. Dlatego też całe moje dorosłe życie, jeśli nie musiałam (jedynym powodem mogły być przemarznięte uszy) to nakryć głowy nie nosiłam. Nie spodziewałam się, że kiedyś po prostu zostanę do tego zmuszona (na dodatek nie przez moją mamę:)
level 2: Chemical sister
cel 1: zdobycie magicznej many
cel 2: przetrwać...
dzień 1:
Poprzednia misja skończyła się na diagnozie, ale to tak na prawdę dopiero początek tej gry. Od razu po odebraniu wyników lekarz skierował mnie do rejestracji, żebym oddała swoją kartę i zarejestrowała się na następny dzień do Onkologa od chemioterapii (Alchemik +150 do wiedzy o magicznych miksturach). Miła Pani z okienka powiedziała, ze nie muszę zjawiać się o świcie, ale tak około 8-9. Szczerze mnie to ucieszyło, gdyż podejrzewałam, że emocje mogą nie pozwolić mi spać (na szczęście tylko do trzeciej rano:)
Punktualnie o godzinie 8.17 zjawiłam się pod gabinetem 112 wraz z moją przyjaciółką Martyną (która dzielnie dotrzymywała mi towarzystwa, dodawała otuchy, a głównie to pozwalała zapomnieć o okolicznościach przyrody gadając ze mną o bzdurach; serialach, ciuchach, kosmetykach i naszym ulubionym temacie: JEDZENIU:) Jeśli ktoś nigdy nie był w DCO zapewne nie wie jak klaustrofobiczne mogą być korytarze w przychodniach - jeśli ludzie siedzą w poczekalni (a jeszcze nigdy nie widziałam, żeby była pusta), ledwie można się przecisnąć korytarzem. Zaś szczęśliwcy, którzy zajęli krzesełka i zapomnieli wziąć ze sobą czegoś do czytania (albo przyjaciółki:) mogą co najwyżej wgapiać się w ścianę pomalowaną beżową farbą olejną. Niezbyt miła perspektywa biorąc pod uwagę ilość spędzonego pod gabinetem czasu. Zajęłyśmy kolejkę i znalazłyśmy sobie jakieś miejsce zdala od ludzi przy oknie (zdaję się, że są całe dwa okna, które wpuszczają nieco światła na piętro, ale mieszczą się zdala od gabinetów dlatego nikt tam nie siada) Przede mną była kilka osób, więc zdążyłyśmy wypić 2 litry kawy, obejrzeć na tablecie kilka filmików na youtube, przejść się do sklepu, do ubikacji, znowu do sklepu i kiedy dochodziła godzina 11.30 nagle Pani Alchemik wyszła z gabinetu i powiedziała, że musi się udać na konsylium. Inni pacjenci w poczekalni wyjasnili mi, że to takie spotkanie lekarzy dotyczące pacjentów szpitala, których przypadki nalezy przedyskutować (+10 do wiedzy szpitalnej) Ile to potrwa? Nikt nie wie.
Pani doktor zjawiła się powtórnie - UWAGA- około godziny 13.30. W koncu doczekałam się konsultacji. Pani Alchemiczka okazała się bardzo energiczną i całkiem sympatyczną babką z mentalnym jajem. To już druga osoba (!), od której czegoś mogłam się dowiedzieć. Po wnikliwym wywiadzie i badaniu napisała mi szereg skierowań na różne badania i kazała jutro to wszystko zrobić i zjawić się u niej ponownie. Po zaledwie sześciu godzinach udało mi się wyjść z przychodni! Jupi! Już nie mogłam doczekać się jutra!
Tego dnia jednak czekała mnie jeszcze wizyta u lekarza, który w tym wszystkim mi pomógł i tym razem również mnie nie zawiódł. Pojechałam do niego zaraz po wizycie w przychodni z łomoczącym sercem, trzymając w ręce wyniki biobsji. Doktor T. pozwolił mi wejśc z Martyną (mam nadzieję, że nie pomyślał, że to moja życiowa partnerka:), obejrzał wyniki i powiedział:
- Wyleczymy to, Pani Aniu. Najpierw trzeba zadziałać agresywnie chemią, a jak to się zmniejszy to wytniemy guza. W Pani przypadku uda nam się zachować pierś i przeprowadzić tylko częściową mastektomię. najnowsze badania wskazują, że ten przypadek możemy w 100% wyleczyć.
Te słowa z powiązaniu z jego radiowym głosem oraz aurą spokoju totalnie mnie wyluzowały i od tamtej pory już żadna czarna myśl nie zagnieżdża się w mojej głowie:)
dzień 2:
Tym razem towarzyszył mi przyjaciel mojego... R. (nie cierpię słowa partner, chłopak, facet jako okreslenie osoby z którą się żyje i którą się kocha, mąż też brzmi głupio, więc będę pisać R.:) Kudłaty, bo taką ma ksywę, jest osobą bardzo przydatną i pełną specyficznego humoru. Kto go poznał, raczej go polubił, jeśli się nie wystraszył jego bezpośredniego podejścia do...wszystkiego:) My go w każdym razie uwielbiamy. Wracając do sedna, miałam do zrobienie kilka badań, więc musieliśmy podejść do tego strategicznie. Poszłam najpierw na badanie krwi, zajęłam miejsce w kolejce na ekg serca, zajęłam miejsce w kolejce do ginekologa, poszłam w międzyczasie na TK klatki piersiowej, potem odczekałam swoje pod gabinetem ekg i na koniec pobiegłam do ginekologa, gdzie jeszcze zdążyłam na swoją kolej (+25 do ogarnięcia) Zdążyliśmy jeszcze pójść do sklepu a potem odebrać wyniki. Wyglądało na to, że wszystko jest ok i będę mogła zacząć chemię.
dzień 3 (i kolejne):
Znowu gabinet 212 i kolejka do Pani alchemik. Udało mi się wejść po (bagatela!) czterech godzinach przesiedzianych w poczekalni. Pani doktor na wszystko spojrzała, powiedziała, że mogę iść na pierwszą dawkę magicznej mikstury i wysłała mnie do jaskini białych dam gdzie zaaplikują mi odpowiednie płyny.
Zawędrowałam do szpitala w odpowiednie miejsce, atam znowu kolejka. Łyse Panie w perukach i łysi Panowie czekają na swoje mikstury. Kiedy w końcu nadeszła moja kolej to jakaś inna czarownica chaosu w peruce wepchnęła się przede mnie. Ok, mogę poczekać (w ciągu 3 dni zdobyłam jakieś 50 punktów cierpliwości)
Kiedy w końcu weszłam do jaskini moim oczom ukazała się dość duża sala gdzie stały: cztery łóżka, 6 foteli podobnych do dentystycznych i 12 krzesełek. Do każdego z miejsc była przyczepiona jedna osoba, a do niej stojak z miksturami. Niektórzy mieli woreczki z czerwonym płynem, inni z przezroczystym. Mnie przydzielono trochę czerwonego i trochę przezroczystego (mana magiczna i mikstura życia z tego co się zorientowałam). Niestety okazało się, że moje żyły nie chcą współpracować z Białymi Damami - ukryły się gdzieś głęboko i nie dają się nakłuć (wcale im się nie dziwię) Jakaś starsza Biała Dama poradziła, żebym podeszła do zlewu i moczyła ręce aż do łokci w gorącej wodzie przez 10 minut. Dziwna to praktyka powodująca zaczerwienie rąk i dużą wilgotność podłogi, ale podobno skutkuje wyjściem żył na powieżchnię. I faktycznie, udało się, choć wcale nie było łatwo.
Zostałam doczepiona do krzesełka i kazano mi tam siedzieć dopóki wszystkie mikstury nie zostaną wchłonięte. Trwało to ponad dwie godziny.
Po chemii nieco dziwnie się czułam. trochę kręciło mi się w głowie, trochę było mi niedobrze, ale najgorsze zaczęło się po kilku godzinach. Odruch wymiotny, osłabienie i brak apetytu to objawy, o których lekarze wspominali, że mogą się pojawić. Nikt natomiast nie powiedział mi, że dostanę premię +500 do węchu! Nigdy w życiu zapachy nei były mi tak bliskie i tak bardzo mnie nie odrzucały! Na szczęście to wszystko tymczasowy efekt, który trwał ok 4-5 dni. Innym efektem ubocznym miało być wypadanie włosów - kobieta, która obok mnie pobierała magiczną miksturę powiedziała, że ona straciła włosy po 2 tygodniach od pierwszej chemii.
Lekarz potwierdził.
Ja potwierdzam.
Dziś minęły dokładnie dwa tygodnie od pierwszej magicznej i włosy wyłażą garściami. Wieczorem czeka mnie ścięcie na łyso (+10 do opływowości, tylko na co mnie to w domu?:D) Tymczasem przymierzam chusty, które niedawno sobie zakupiłam, gdyż peruki nosić nie będę! (o wyprawie po perukę, wielkiej głowie, chustach i wizycie u dr.RZ w kolejnym poście)
Tutaj ja w turbanach - ten pierwszy to chusta przyszyta do opaski, a drugi to taka specjalna "czapeczka" do której doczepiłam chustę (taki trochę styl jak z bajki Disney`a Alladyn:D)
Nawet jestem podekscytowana możliwościami kombinowania z turbanami i wymyślania nowych wiązań. Może mam pożyczy mi maszynę i pokaże wam jak zrobić sobie turban i nie przepłacać w "specjalnym" sklepie z wyposażeniem dla łysych?:) (nie mówię tu o sklepie kibica:)
Do następnego!
level 2: Chemical sister
cel 1: zdobycie magicznej many
cel 2: przetrwać...
dzień 1:
Poprzednia misja skończyła się na diagnozie, ale to tak na prawdę dopiero początek tej gry. Od razu po odebraniu wyników lekarz skierował mnie do rejestracji, żebym oddała swoją kartę i zarejestrowała się na następny dzień do Onkologa od chemioterapii (Alchemik +150 do wiedzy o magicznych miksturach). Miła Pani z okienka powiedziała, ze nie muszę zjawiać się o świcie, ale tak około 8-9. Szczerze mnie to ucieszyło, gdyż podejrzewałam, że emocje mogą nie pozwolić mi spać (na szczęście tylko do trzeciej rano:)
Punktualnie o godzinie 8.17 zjawiłam się pod gabinetem 112 wraz z moją przyjaciółką Martyną (która dzielnie dotrzymywała mi towarzystwa, dodawała otuchy, a głównie to pozwalała zapomnieć o okolicznościach przyrody gadając ze mną o bzdurach; serialach, ciuchach, kosmetykach i naszym ulubionym temacie: JEDZENIU:) Jeśli ktoś nigdy nie był w DCO zapewne nie wie jak klaustrofobiczne mogą być korytarze w przychodniach - jeśli ludzie siedzą w poczekalni (a jeszcze nigdy nie widziałam, żeby była pusta), ledwie można się przecisnąć korytarzem. Zaś szczęśliwcy, którzy zajęli krzesełka i zapomnieli wziąć ze sobą czegoś do czytania (albo przyjaciółki:) mogą co najwyżej wgapiać się w ścianę pomalowaną beżową farbą olejną. Niezbyt miła perspektywa biorąc pod uwagę ilość spędzonego pod gabinetem czasu. Zajęłyśmy kolejkę i znalazłyśmy sobie jakieś miejsce zdala od ludzi przy oknie (zdaję się, że są całe dwa okna, które wpuszczają nieco światła na piętro, ale mieszczą się zdala od gabinetów dlatego nikt tam nie siada) Przede mną była kilka osób, więc zdążyłyśmy wypić 2 litry kawy, obejrzeć na tablecie kilka filmików na youtube, przejść się do sklepu, do ubikacji, znowu do sklepu i kiedy dochodziła godzina 11.30 nagle Pani Alchemik wyszła z gabinetu i powiedziała, że musi się udać na konsylium. Inni pacjenci w poczekalni wyjasnili mi, że to takie spotkanie lekarzy dotyczące pacjentów szpitala, których przypadki nalezy przedyskutować (+10 do wiedzy szpitalnej) Ile to potrwa? Nikt nie wie.
Pani doktor zjawiła się powtórnie - UWAGA- około godziny 13.30. W koncu doczekałam się konsultacji. Pani Alchemiczka okazała się bardzo energiczną i całkiem sympatyczną babką z mentalnym jajem. To już druga osoba (!), od której czegoś mogłam się dowiedzieć. Po wnikliwym wywiadzie i badaniu napisała mi szereg skierowań na różne badania i kazała jutro to wszystko zrobić i zjawić się u niej ponownie. Po zaledwie sześciu godzinach udało mi się wyjść z przychodni! Jupi! Już nie mogłam doczekać się jutra!
Tego dnia jednak czekała mnie jeszcze wizyta u lekarza, który w tym wszystkim mi pomógł i tym razem również mnie nie zawiódł. Pojechałam do niego zaraz po wizycie w przychodni z łomoczącym sercem, trzymając w ręce wyniki biobsji. Doktor T. pozwolił mi wejśc z Martyną (mam nadzieję, że nie pomyślał, że to moja życiowa partnerka:), obejrzał wyniki i powiedział:
- Wyleczymy to, Pani Aniu. Najpierw trzeba zadziałać agresywnie chemią, a jak to się zmniejszy to wytniemy guza. W Pani przypadku uda nam się zachować pierś i przeprowadzić tylko częściową mastektomię. najnowsze badania wskazują, że ten przypadek możemy w 100% wyleczyć.
Te słowa z powiązaniu z jego radiowym głosem oraz aurą spokoju totalnie mnie wyluzowały i od tamtej pory już żadna czarna myśl nie zagnieżdża się w mojej głowie:)
dzień 2:
Tym razem towarzyszył mi przyjaciel mojego... R. (nie cierpię słowa partner, chłopak, facet jako okreslenie osoby z którą się żyje i którą się kocha, mąż też brzmi głupio, więc będę pisać R.:) Kudłaty, bo taką ma ksywę, jest osobą bardzo przydatną i pełną specyficznego humoru. Kto go poznał, raczej go polubił, jeśli się nie wystraszył jego bezpośredniego podejścia do...wszystkiego:) My go w każdym razie uwielbiamy. Wracając do sedna, miałam do zrobienie kilka badań, więc musieliśmy podejść do tego strategicznie. Poszłam najpierw na badanie krwi, zajęłam miejsce w kolejce na ekg serca, zajęłam miejsce w kolejce do ginekologa, poszłam w międzyczasie na TK klatki piersiowej, potem odczekałam swoje pod gabinetem ekg i na koniec pobiegłam do ginekologa, gdzie jeszcze zdążyłam na swoją kolej (+25 do ogarnięcia) Zdążyliśmy jeszcze pójść do sklepu a potem odebrać wyniki. Wyglądało na to, że wszystko jest ok i będę mogła zacząć chemię.
dzień 3 (i kolejne):
Znowu gabinet 212 i kolejka do Pani alchemik. Udało mi się wejść po (bagatela!) czterech godzinach przesiedzianych w poczekalni. Pani doktor na wszystko spojrzała, powiedziała, że mogę iść na pierwszą dawkę magicznej mikstury i wysłała mnie do jaskini białych dam gdzie zaaplikują mi odpowiednie płyny.
Zawędrowałam do szpitala w odpowiednie miejsce, atam znowu kolejka. Łyse Panie w perukach i łysi Panowie czekają na swoje mikstury. Kiedy w końcu nadeszła moja kolej to jakaś inna czarownica chaosu w peruce wepchnęła się przede mnie. Ok, mogę poczekać (w ciągu 3 dni zdobyłam jakieś 50 punktów cierpliwości)
Kiedy w końcu weszłam do jaskini moim oczom ukazała się dość duża sala gdzie stały: cztery łóżka, 6 foteli podobnych do dentystycznych i 12 krzesełek. Do każdego z miejsc była przyczepiona jedna osoba, a do niej stojak z miksturami. Niektórzy mieli woreczki z czerwonym płynem, inni z przezroczystym. Mnie przydzielono trochę czerwonego i trochę przezroczystego (mana magiczna i mikstura życia z tego co się zorientowałam). Niestety okazało się, że moje żyły nie chcą współpracować z Białymi Damami - ukryły się gdzieś głęboko i nie dają się nakłuć (wcale im się nie dziwię) Jakaś starsza Biała Dama poradziła, żebym podeszła do zlewu i moczyła ręce aż do łokci w gorącej wodzie przez 10 minut. Dziwna to praktyka powodująca zaczerwienie rąk i dużą wilgotność podłogi, ale podobno skutkuje wyjściem żył na powieżchnię. I faktycznie, udało się, choć wcale nie było łatwo.
Zostałam doczepiona do krzesełka i kazano mi tam siedzieć dopóki wszystkie mikstury nie zostaną wchłonięte. Trwało to ponad dwie godziny.
Po chemii nieco dziwnie się czułam. trochę kręciło mi się w głowie, trochę było mi niedobrze, ale najgorsze zaczęło się po kilku godzinach. Odruch wymiotny, osłabienie i brak apetytu to objawy, o których lekarze wspominali, że mogą się pojawić. Nikt natomiast nie powiedział mi, że dostanę premię +500 do węchu! Nigdy w życiu zapachy nei były mi tak bliskie i tak bardzo mnie nie odrzucały! Na szczęście to wszystko tymczasowy efekt, który trwał ok 4-5 dni. Innym efektem ubocznym miało być wypadanie włosów - kobieta, która obok mnie pobierała magiczną miksturę powiedziała, że ona straciła włosy po 2 tygodniach od pierwszej chemii.
Lekarz potwierdził.
Ja potwierdzam.
Dziś minęły dokładnie dwa tygodnie od pierwszej magicznej i włosy wyłażą garściami. Wieczorem czeka mnie ścięcie na łyso (+10 do opływowości, tylko na co mnie to w domu?:D) Tymczasem przymierzam chusty, które niedawno sobie zakupiłam, gdyż peruki nosić nie będę! (o wyprawie po perukę, wielkiej głowie, chustach i wizycie u dr.RZ w kolejnym poście)
Tutaj ja w turbanach - ten pierwszy to chusta przyszyta do opaski, a drugi to taka specjalna "czapeczka" do której doczepiłam chustę (taki trochę styl jak z bajki Disney`a Alladyn:D)
Do następnego!
środa, 15 października 2014
BURAK-GAME LEVEL.1
Zawsze lubiłam grać. W cokolwiek. Nie zawsze interesuje mnie wygrana, po prostu bawi mnie sama gra, emocje z nią związane, rozwiązywanie zadań/problemów. Najbardziej lubię gry strategiczne albo ekonomiczne, chociaż w gruncie rzeczy lubię grać we wszystko. Lubię wyzwania. (I męczę wszystkich znajomych, zeby ze mną grali w planszówki;)
Jakiś czas temu, gdzieś w czeluściach inteRnetu natknęłam się na teorię jakoby emocje związane ze strachem i te towarzyszące podekscytowaniu były tymi samymi emocjami tylko o przeciwnym wektorze. Jedne działają na nas stymulująco, drugie destruktywnie. Dlatego należy "wkręcić" sobie, że to czego się boimy jest wyzwaniem, wtedy nasz organizm odwróci działanie emocji. Przypomniałam sobie o tym, kiedy dowiedziałam się o mojej diagnozie. Jedno wam powiem - to działa!:)
Od początku zakodowałam sobie w głowie, że choroba to tylko gra, na której wygraniu mi zależy, ale trzeba do niej podejść strategicznie i bez zbędnych emocji, które, jak każde dziecko wie, są złymi doradcami. Już w trakcie pierwszej chemii wymyśliłam, że blogowi nadam nazwę "cancer-game" i będzie swoistym scenariuszem RPG. Niestety nazwa była zajęta a innej sensownej nie wymyśliłam. Bu-rak jest bardziej swojski, a jak wiadomo dzisiaj wszystko co swojskie jest w modzie (choć nie chciałabym wylansować buraka na gwiazdę czy przedmiot pożądania wszystkich kobiet:) Druga sprawa, że skoro Pomidor mógł się stać jedną z popularniejszych gier dzieciństwa, dlaczego dziś Bu-rak nie może być moją prywatną super-ekscytującą grą?
Zapraszam was do śledzenia kolejnych leveli - będzie się działo!
level 1: NFZ-adventure
cel: zdobycie diagnozy
wskazówka: Pamiętaj, że każda spotkana postać może okazać się kluczem do przejścia misji.
dzień 1. piątek
Po zrobieniu USG w mojej przychodni dowiedziałam się, że muszę zrobić dodatkowe badania. Dostałam dwa zadania: udać się do dr Rz. oraz do Dolnośląkiego Centrum Onkologicznego przy ul. Hirszfelda. Trochę na początku skopałam tę misję, bo od dr Rz. dałam się odesłać z kwitkiem (z przerażenia nie powiedziałam, że muszę się natychmiast z nim spotkać bo prawdopodobnie mam raka, tylko kiwnęłam głową i poszłam, ale jak w każdej grze RPG później i tak musiałam się do niego udać po informacje) Poszłam więc do DCO. Nikt mi nie powiedział gdzie dokładnie mam się udać, więc wylądowałam na terenie szpitala, który, jak się okazało, mieści się w dziewięciu budynkach...Poczułam się jak żołnierz zrzucony na obce ziemie. Wlazłam do pierwszego lepszego budynku i zaczepiłam pierwszą lepszą osobę w białym kitlu, którą napotkałam. Skierowano mnie do przychodni. Tam odstałam swoje w kolejce i w końcu kiedy dotarłam do recepcjonistki nie wiedziałam co mam powiedzieć, wyglądało to mniej więcej tak:
- Dzień dobry, zostałam skierowana tutaj po badaniu usg piersi, wykryto u mnie guzy i nie wiem co mam robić dalej,
- Zapiszę Panią na profilaktykę. Proszę zaczekać...na 30 października.
(tutaj trochę mnie zatkało) Proszę Pani, ale ja mogę mieć raka, powiedziano mi, że tutaj mi pomożecie, nie mogę tyle czekać.
- Aha. W takim razie proszę przyjść w poniedziałek rano na 6 i zarejestrować się do onkologa.
Misja wykonana, potrzebne informacje zdobyte. Weekend niewiedzy przede mną.
dzień 2. poniedziałek
Przybyłam o 6.15 do przychodni. Stanęłam w kolejce jako mniej-więcej trzydziesta osoba. Szybko zrobiło się jeszcze bardziej tłoczno, a rejestrację otwierają dopiero o 7. Po godzinie byłam zarejestrowana i skierowałam się pod podany gabinet. I tutaj znowu czekanie - lekarz przyjmuje od 8. Na szczęście wzięłam książkę (bonus za myślenie +5pkt). Lekarka przyszła o 9, pewnie po drodze musiała pokonać jakiegoś smoka czy inną kreaturę, normalka. W końcu kiedy weszłam wizyta przebiegła z lekka hardkorowo. Pani dr podczas wywiadu prychała i przewracała oczami (czyżby była po drugiej stronie mocy? może wcale nie walczyła ze smokiem tylko unicestwiała dzielnych rycerzy?) Najwięcej gębo-noso-ocznych oznak wysłała kiedy powiedziałam, że guz musiał bardzo szybko urosnąć (to chyba znaczyło, że mi nie uwierzyła, albo po prostu pomyślała, że czym szybciej guz urośnie tym szybciej mnie unicestwi) Dostałam skierowanie na USG i mammografię - jak się zapytałam czy zrobią mi to na miejscu to się tylko zaśmiała (jednak to zła czarownica była). Poprosiłam ją na koniec o zaświadczenie, że byłam u lekarza, żeby w pracy pokazać. I tutaj po raz pierwszy w życiu w gabinecie ktoś na mnie nakrzyczał: (rzuciła na mnie czar zamętu)
- Przecież mogła Pani przyjść popołudniu! nie musiała się Pani zwalniać z pracy!
- ale...kazano mi przyjść rano...
- nic Pani nie kazano! nawet się Pani nie spytała!
czar zadziałał bo nie zareagowałam w pierwszej chwili, ale:
1. Zaświadczenie dostałam.
2. Nazwisko Pani dr sprawdziłam i odpowiednią opinię w internecie wystawiłam.
Udałam się do budynku E, gdzie miła Pani z recepcji dała mi termin badań za dwa tygodnie. Okazało się, ze nie można zrobić badań gdzie indziej, bo oni innych niż swoje nie przyjmują. Nie można również zapłacić i zrobić badań u nich, ale prywatnie. Nie drodzy Panstwo, trzeba łaskawie czekać na ich terminy i modlić się, zeby były w miarę szybko "proszę Pani, ja i tak wpisałam Panią na miejsce kogoś wykreślonego" Przebiegła mi myśl przez głowę czy ten ktoś po prostu w trakcie czekania nie zszedł z tego świata... (czar grząska droga -10 do prędkości poruszania)
Na szczęście koleżanka poleciła mi onkologa, który również pracuje w DCO ale ma własny gabinet i jest wysokiej klasy specjalistą. Poszłam do niego prywatnie i to był mój najlepszy ruch w tej rundzie. Dr T zbadał mnie i stwierdził, że tu nie ma na co czekać i postara mi się przyspieszyć badania. Poza tym on pierwszy mi powiedział, żebym się przygotowała, że to może być rak. W tej grze dr T jest Magiem życia z aurą spokoju (+5 do ogarnięcia emocji)
Następnego dnia zadzwonił do mnie, żebym przyszła po weekendzie na badania. Od razu zrobią mi biobsję. Cud nad Odrą proszę Państwa! A jednak da się:) W szpitalu wszyscy byli w szoku, że mam robione USG, mammografię i biobsję jednego dnia ("Na specjalne życzenie dr T!") Całe szczęście, że tak się stało, USG wykazało, że bu-rak urósł. ale na wynik biobsji trzeba czekać kolejny tydzień.
5 dni później
Kazano mi przyjechać po wynik biobsji i znów odczekać swoje w kolejce (jakieś 2 godziny) Przez cały czas wierzyłam, ze to nie rak, że to coś dziwnego co da się zlikwidować lekami. Niestety Pan dr rozwiał moje nadzieje stwierdzeniem: Proszę Pani! To jest TAKI rak! Wielki! Pani tego wcześniej nie wyczuła?? I co miałam odpowiedzieć? Wyczułam, tylko go hodowałam, żeby Pana zaskoczyć? (-100 do morale)
Na szczęście była ze mną moja przyjaciółka Martyna. Wyszłyśmy na zewnątrz, najpierw się popłakałyśmy a potem zaczęłyśmy się śmiać, bo mnie zawsze przydarzają się absurdalne i dziwne sytuacje. Poza tym co mi da strach czy płacz? (+100 do morale)
Tego dnia stwierdziłam, że sprzedam wszystko i wyjadę spełniać marzenia. Tego dnia postanowiłam, że postaram się wszystko zmienić, bez względu na to czy wyzdrowieję czy nie. Tego dnia zrozumiałam, że nie można odkładać czegoś na jutro czy na za tydzień, nie warto czekać na gwiazdkę z nieba.
Mam dla was misję na dziś za 100 pkt do szczęścia:
1. jeżeli odkładasz spotkanie z kimś bliskim, bo "nie masz czasu", praca, zakupy i inne duperele Ci go zabierają, zadzwoń do tej osoby jeszcze dziś, nie czekaj. Potem może być za późno.
2. Jeżeli jest miejsce, które chcesz zwiedzić, ale brakuje Ci pieniędzy odłóż chociaż 50zł już dziś i zaplanuj datę, nie czekaj na lepsze czasy, mogą nie nadejść.
3. Jeśli nie lubisz swojej pracy, przestań narzekać i wyślij swoje cv już dziś tam gdzie chcesz pracować. Zadziałaj niekonwencjonalnie. Nie bój się, jutro możesz nie móc pracować.
To są trzy rzeczy, których ja nie zrobiłam nim dowiedziałam się, że jestem chora, bo czekałam na lepsze czasy. Teraz muszę czekać do końca leczenia (no może oprócz punktu 1:))
Wracając do mojej historii - nie sprzedałam wszystkiego, nie wyjechałam, zaczęłam leczenie. Zdecydowałam się na wtłaczanie mi magicznej many co 3 tygodnie przez pół roku. ale o tym i o jej skutkach ubocznych następnym razem w levelu 2:)
P.S. Jeżeli ktoś uronił łzę czytając to dostaję bonus +100 punktów do poruszania innych (prawie jak milka;))
Jakiś czas temu, gdzieś w czeluściach inteRnetu natknęłam się na teorię jakoby emocje związane ze strachem i te towarzyszące podekscytowaniu były tymi samymi emocjami tylko o przeciwnym wektorze. Jedne działają na nas stymulująco, drugie destruktywnie. Dlatego należy "wkręcić" sobie, że to czego się boimy jest wyzwaniem, wtedy nasz organizm odwróci działanie emocji. Przypomniałam sobie o tym, kiedy dowiedziałam się o mojej diagnozie. Jedno wam powiem - to działa!:)
Od początku zakodowałam sobie w głowie, że choroba to tylko gra, na której wygraniu mi zależy, ale trzeba do niej podejść strategicznie i bez zbędnych emocji, które, jak każde dziecko wie, są złymi doradcami. Już w trakcie pierwszej chemii wymyśliłam, że blogowi nadam nazwę "cancer-game" i będzie swoistym scenariuszem RPG. Niestety nazwa była zajęta a innej sensownej nie wymyśliłam. Bu-rak jest bardziej swojski, a jak wiadomo dzisiaj wszystko co swojskie jest w modzie (choć nie chciałabym wylansować buraka na gwiazdę czy przedmiot pożądania wszystkich kobiet:) Druga sprawa, że skoro Pomidor mógł się stać jedną z popularniejszych gier dzieciństwa, dlaczego dziś Bu-rak nie może być moją prywatną super-ekscytującą grą?
Zapraszam was do śledzenia kolejnych leveli - będzie się działo!
level 1: NFZ-adventure
cel: zdobycie diagnozy
wskazówka: Pamiętaj, że każda spotkana postać może okazać się kluczem do przejścia misji.
dzień 1. piątek
Po zrobieniu USG w mojej przychodni dowiedziałam się, że muszę zrobić dodatkowe badania. Dostałam dwa zadania: udać się do dr Rz. oraz do Dolnośląkiego Centrum Onkologicznego przy ul. Hirszfelda. Trochę na początku skopałam tę misję, bo od dr Rz. dałam się odesłać z kwitkiem (z przerażenia nie powiedziałam, że muszę się natychmiast z nim spotkać bo prawdopodobnie mam raka, tylko kiwnęłam głową i poszłam, ale jak w każdej grze RPG później i tak musiałam się do niego udać po informacje) Poszłam więc do DCO. Nikt mi nie powiedział gdzie dokładnie mam się udać, więc wylądowałam na terenie szpitala, który, jak się okazało, mieści się w dziewięciu budynkach...Poczułam się jak żołnierz zrzucony na obce ziemie. Wlazłam do pierwszego lepszego budynku i zaczepiłam pierwszą lepszą osobę w białym kitlu, którą napotkałam. Skierowano mnie do przychodni. Tam odstałam swoje w kolejce i w końcu kiedy dotarłam do recepcjonistki nie wiedziałam co mam powiedzieć, wyglądało to mniej więcej tak:
- Dzień dobry, zostałam skierowana tutaj po badaniu usg piersi, wykryto u mnie guzy i nie wiem co mam robić dalej,
- Zapiszę Panią na profilaktykę. Proszę zaczekać...na 30 października.
(tutaj trochę mnie zatkało) Proszę Pani, ale ja mogę mieć raka, powiedziano mi, że tutaj mi pomożecie, nie mogę tyle czekać.
- Aha. W takim razie proszę przyjść w poniedziałek rano na 6 i zarejestrować się do onkologa.
Misja wykonana, potrzebne informacje zdobyte. Weekend niewiedzy przede mną.
dzień 2. poniedziałek
Przybyłam o 6.15 do przychodni. Stanęłam w kolejce jako mniej-więcej trzydziesta osoba. Szybko zrobiło się jeszcze bardziej tłoczno, a rejestrację otwierają dopiero o 7. Po godzinie byłam zarejestrowana i skierowałam się pod podany gabinet. I tutaj znowu czekanie - lekarz przyjmuje od 8. Na szczęście wzięłam książkę (bonus za myślenie +5pkt). Lekarka przyszła o 9, pewnie po drodze musiała pokonać jakiegoś smoka czy inną kreaturę, normalka. W końcu kiedy weszłam wizyta przebiegła z lekka hardkorowo. Pani dr podczas wywiadu prychała i przewracała oczami (czyżby była po drugiej stronie mocy? może wcale nie walczyła ze smokiem tylko unicestwiała dzielnych rycerzy?) Najwięcej gębo-noso-ocznych oznak wysłała kiedy powiedziałam, że guz musiał bardzo szybko urosnąć (to chyba znaczyło, że mi nie uwierzyła, albo po prostu pomyślała, że czym szybciej guz urośnie tym szybciej mnie unicestwi) Dostałam skierowanie na USG i mammografię - jak się zapytałam czy zrobią mi to na miejscu to się tylko zaśmiała (jednak to zła czarownica była). Poprosiłam ją na koniec o zaświadczenie, że byłam u lekarza, żeby w pracy pokazać. I tutaj po raz pierwszy w życiu w gabinecie ktoś na mnie nakrzyczał: (rzuciła na mnie czar zamętu)
- Przecież mogła Pani przyjść popołudniu! nie musiała się Pani zwalniać z pracy!
- ale...kazano mi przyjść rano...
- nic Pani nie kazano! nawet się Pani nie spytała!
czar zadziałał bo nie zareagowałam w pierwszej chwili, ale:
1. Zaświadczenie dostałam.
2. Nazwisko Pani dr sprawdziłam i odpowiednią opinię w internecie wystawiłam.
Udałam się do budynku E, gdzie miła Pani z recepcji dała mi termin badań za dwa tygodnie. Okazało się, ze nie można zrobić badań gdzie indziej, bo oni innych niż swoje nie przyjmują. Nie można również zapłacić i zrobić badań u nich, ale prywatnie. Nie drodzy Panstwo, trzeba łaskawie czekać na ich terminy i modlić się, zeby były w miarę szybko "proszę Pani, ja i tak wpisałam Panią na miejsce kogoś wykreślonego" Przebiegła mi myśl przez głowę czy ten ktoś po prostu w trakcie czekania nie zszedł z tego świata... (czar grząska droga -10 do prędkości poruszania)
Na szczęście koleżanka poleciła mi onkologa, który również pracuje w DCO ale ma własny gabinet i jest wysokiej klasy specjalistą. Poszłam do niego prywatnie i to był mój najlepszy ruch w tej rundzie. Dr T zbadał mnie i stwierdził, że tu nie ma na co czekać i postara mi się przyspieszyć badania. Poza tym on pierwszy mi powiedział, żebym się przygotowała, że to może być rak. W tej grze dr T jest Magiem życia z aurą spokoju (+5 do ogarnięcia emocji)
Następnego dnia zadzwonił do mnie, żebym przyszła po weekendzie na badania. Od razu zrobią mi biobsję. Cud nad Odrą proszę Państwa! A jednak da się:) W szpitalu wszyscy byli w szoku, że mam robione USG, mammografię i biobsję jednego dnia ("Na specjalne życzenie dr T!") Całe szczęście, że tak się stało, USG wykazało, że bu-rak urósł. ale na wynik biobsji trzeba czekać kolejny tydzień.
5 dni później
Kazano mi przyjechać po wynik biobsji i znów odczekać swoje w kolejce (jakieś 2 godziny) Przez cały czas wierzyłam, ze to nie rak, że to coś dziwnego co da się zlikwidować lekami. Niestety Pan dr rozwiał moje nadzieje stwierdzeniem: Proszę Pani! To jest TAKI rak! Wielki! Pani tego wcześniej nie wyczuła?? I co miałam odpowiedzieć? Wyczułam, tylko go hodowałam, żeby Pana zaskoczyć? (-100 do morale)
Na szczęście była ze mną moja przyjaciółka Martyna. Wyszłyśmy na zewnątrz, najpierw się popłakałyśmy a potem zaczęłyśmy się śmiać, bo mnie zawsze przydarzają się absurdalne i dziwne sytuacje. Poza tym co mi da strach czy płacz? (+100 do morale)
Tego dnia stwierdziłam, że sprzedam wszystko i wyjadę spełniać marzenia. Tego dnia postanowiłam, że postaram się wszystko zmienić, bez względu na to czy wyzdrowieję czy nie. Tego dnia zrozumiałam, że nie można odkładać czegoś na jutro czy na za tydzień, nie warto czekać na gwiazdkę z nieba.
Mam dla was misję na dziś za 100 pkt do szczęścia:
1. jeżeli odkładasz spotkanie z kimś bliskim, bo "nie masz czasu", praca, zakupy i inne duperele Ci go zabierają, zadzwoń do tej osoby jeszcze dziś, nie czekaj. Potem może być za późno.
2. Jeżeli jest miejsce, które chcesz zwiedzić, ale brakuje Ci pieniędzy odłóż chociaż 50zł już dziś i zaplanuj datę, nie czekaj na lepsze czasy, mogą nie nadejść.
3. Jeśli nie lubisz swojej pracy, przestań narzekać i wyślij swoje cv już dziś tam gdzie chcesz pracować. Zadziałaj niekonwencjonalnie. Nie bój się, jutro możesz nie móc pracować.
To są trzy rzeczy, których ja nie zrobiłam nim dowiedziałam się, że jestem chora, bo czekałam na lepsze czasy. Teraz muszę czekać do końca leczenia (no może oprócz punktu 1:))
Wracając do mojej historii - nie sprzedałam wszystkiego, nie wyjechałam, zaczęłam leczenie. Zdecydowałam się na wtłaczanie mi magicznej many co 3 tygodnie przez pół roku. ale o tym i o jej skutkach ubocznych następnym razem w levelu 2:)
P.S. Jeżeli ktoś uronił łzę czytając to dostaję bonus +100 punktów do poruszania innych (prawie jak milka;))
Rak to burak
Wcześniej nie zadzwonił, nie zapukał do drzwi, nie przedstawił się ani nie powiedział "dzień dobry"! Ba! Wszedł po cichu, schował się i w ukryciu rósł, bardzo szybko rósł, tak, że zorientowałam się dopiero kiedy był naprawdę spory. Nie dość, ze to rak, to w dodatku niewychowany burak!
Trzy tygodnie temu dowiedziałam się, że w moim ciele ukrył się rak, a dokładniej w lewej piersi. Jest niezbyt urodziwy, źle wychowany i na dodatek zachłanny, bo postanowił zająć się moimi węzłami chłonnymi. Niczego nieświadoma wykarmiłam go na własnej piersi aż dorósł do 6 cm. Właściwie to po pierwszym USG był bliźniętami 4-ro i 2 centymetrowymi, a już półtora tygodnia później duży pochłonął mniejszego i stał się wielkim grubasem. Nie wiem kiedy się tak rozgościł, ale badania wskazują, że działał bardzo szybko, chyba mu się spieszyło...
Dwa miesiące temu nie wiedziałam, że rak może tak szybko rosnąć, ba! lekarze mówili, że tak młodych jak ja (28 lat) kobiet nie nawiedzają bu-raki piersi tym bardziej kiedy w rodzinie nikt takowego nie posiadał! No cóż, ja zawsze byłam wyjątkowa!:)
Od diagnozy minęły 2 tygodnie i jeden dzień. Dziś jestem po pierwszej i przed drugą chemią. Czuję się dobrze i gdyby nie to, że po godzinnym spacerze czuję się jakbym weszła na Śnieżkę, to nie zauważyłabym, że jestem w trakcie leczenia. Włosy jeszcze mam, dobry humor również i mam nawet apetyt (co chyba nikogo kto mnie zna nie dziwi:)) Ale nie od razu było tak kolorowo. Droga od znalezienia przeze mnie mojego dzikiego lokatora do dzisiaj była dość nieprzyjemna i pokrętna...
Był początek września i jeszcze głową byłam na urlopie, który w tym roku był wyjątkowo długi i udany. Oglądałam w domu jakiś film i coś mnie tknęło, żeby się "pomacać" (nie, to nie był film porno;))) Wyczułam coś w lewej piersi, wydawało się duże, nieregularne i wyjątkowo nieprzyjemne w dotyku. Zaczęłam szperać w internetach i czytać. Wszystko wskazywało, że to rak, jednakże nauczona doświadczeniem, że szukanie objawów w internecie i porównywanie z diagnozami Wikipedii zawsze wskazuje na raka - w zależności od objawów - raka mózgu, żołądka, wątroby, jelit, pępka i rzęs. Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam się zbadać i przekonać co to za świństwo noszę. I tu zaczęły się schody bo co właściwie zrobić? Nie miałam pojęcia. Mówi się głośno w mediach o mammografii, zaczęłam więc szperać - niestety młodym kobietom nie poleca się robić tego badania. Co więc mam zrobić?
Wierzcie lub nie, ale okazuje się, że na prawdę nie jest łatwo znaleźć klarownej odpowiedzi w internecie: "znalazłaś guz? nie martw się, to prawdopodobnie nie rak, ale skonsultuj się z lekarzem, żeby skierował Cię na badania" Do jakiego lekarza mam iść?! Jakie badania zrobić? Może od razu zrobić badania, będzie szybciej? Ale co? i gdzie? Takie myśli wtedy mnie nachodziły. Przyszła mi nawet myśl, żeby to zignorować i na pewno "samo zniknie":)
Jako osoba zielona zupełnie w tym temacie postanowiłam zrobić wywiad środowiskowy i dowiedzieć się czegoś od mojej starszej koleżanki z pracy Pani Małgosi, która robi co roku badania (wiem, bo kiedyś mi mówiła:)) Nie powiedziałam nic o moich obawach, ale wypytałam co i jak. Okazało się, że dla mnie najlepszym rozwiązaniem jest zrobienie USG. Zadzwoniłam więc do mojej przychodni i zarejestrowałam się prywatnie, termin był za kilka dni.
Do tej pory starałam się o tym nie myśleć, ponieważ strach mnie zżerał, a czytanie o guzach piersi go pogłębiało. W końcu nadszedł dzień badania i poszłam na nie z podniesioną głową - wyszłam zaryczana i podłamana. Pani doktor powiedziała mi, że "to nie wygląda dobrze" i "trzeba zrobić biobsję" i tutaj zaczęła się moja "NFZ-adventure - level 1" Ale o tym w następnym poście...:)
P.S.
Wiem, że mogą to czytać moi znajomi, którzy nic nie wiedzieli o mojej chorobie. Chciałabym was uspokoić - psychicznie czuję się dobrze i z pewnością w skali złośliwości wygrywam z bu-rakiem. Mam tylko obniżoną odporność i nie można mnie odwiedzać z katarem ani inną zarazą, bo każda bakteria jest dla mnie dużo bardziej niebezpieczna niż dla was.
Druga sprawa - jeszcze się nigdzie nie wybieram - lekarze mówią, że mnie wyleczą tylko potrzeba na to trochę czasu - 8 sesji chemii i jeśli zmniejszymy drania, to potem operacji i rehabilitacji. O tym jeszcze dokładnie wam opowiem:)
Nie bójcie się do mnie zadzwonić - nie siedzę w kącie i nie płaczę, można przy mnie mówić słowo na "r" i można wypytywać o szczegóły:)) Ten blog ma mi pomóc zrobić coś z masą wolnego czasu, który mam i może pomóc komuś kto tak jak ja na początku był zagubiony i kompletnie nie wiedział co ze sobą zrobić.
Rak to nie wyrok. Rak to BURAK:)
Trzy tygodnie temu dowiedziałam się, że w moim ciele ukrył się rak, a dokładniej w lewej piersi. Jest niezbyt urodziwy, źle wychowany i na dodatek zachłanny, bo postanowił zająć się moimi węzłami chłonnymi. Niczego nieświadoma wykarmiłam go na własnej piersi aż dorósł do 6 cm. Właściwie to po pierwszym USG był bliźniętami 4-ro i 2 centymetrowymi, a już półtora tygodnia później duży pochłonął mniejszego i stał się wielkim grubasem. Nie wiem kiedy się tak rozgościł, ale badania wskazują, że działał bardzo szybko, chyba mu się spieszyło...
Dwa miesiące temu nie wiedziałam, że rak może tak szybko rosnąć, ba! lekarze mówili, że tak młodych jak ja (28 lat) kobiet nie nawiedzają bu-raki piersi tym bardziej kiedy w rodzinie nikt takowego nie posiadał! No cóż, ja zawsze byłam wyjątkowa!:)
Od diagnozy minęły 2 tygodnie i jeden dzień. Dziś jestem po pierwszej i przed drugą chemią. Czuję się dobrze i gdyby nie to, że po godzinnym spacerze czuję się jakbym weszła na Śnieżkę, to nie zauważyłabym, że jestem w trakcie leczenia. Włosy jeszcze mam, dobry humor również i mam nawet apetyt (co chyba nikogo kto mnie zna nie dziwi:)) Ale nie od razu było tak kolorowo. Droga od znalezienia przeze mnie mojego dzikiego lokatora do dzisiaj była dość nieprzyjemna i pokrętna...
Był początek września i jeszcze głową byłam na urlopie, który w tym roku był wyjątkowo długi i udany. Oglądałam w domu jakiś film i coś mnie tknęło, żeby się "pomacać" (nie, to nie był film porno;))) Wyczułam coś w lewej piersi, wydawało się duże, nieregularne i wyjątkowo nieprzyjemne w dotyku. Zaczęłam szperać w internetach i czytać. Wszystko wskazywało, że to rak, jednakże nauczona doświadczeniem, że szukanie objawów w internecie i porównywanie z diagnozami Wikipedii zawsze wskazuje na raka - w zależności od objawów - raka mózgu, żołądka, wątroby, jelit, pępka i rzęs. Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam się zbadać i przekonać co to za świństwo noszę. I tu zaczęły się schody bo co właściwie zrobić? Nie miałam pojęcia. Mówi się głośno w mediach o mammografii, zaczęłam więc szperać - niestety młodym kobietom nie poleca się robić tego badania. Co więc mam zrobić?
Wierzcie lub nie, ale okazuje się, że na prawdę nie jest łatwo znaleźć klarownej odpowiedzi w internecie: "znalazłaś guz? nie martw się, to prawdopodobnie nie rak, ale skonsultuj się z lekarzem, żeby skierował Cię na badania" Do jakiego lekarza mam iść?! Jakie badania zrobić? Może od razu zrobić badania, będzie szybciej? Ale co? i gdzie? Takie myśli wtedy mnie nachodziły. Przyszła mi nawet myśl, żeby to zignorować i na pewno "samo zniknie":)
Jako osoba zielona zupełnie w tym temacie postanowiłam zrobić wywiad środowiskowy i dowiedzieć się czegoś od mojej starszej koleżanki z pracy Pani Małgosi, która robi co roku badania (wiem, bo kiedyś mi mówiła:)) Nie powiedziałam nic o moich obawach, ale wypytałam co i jak. Okazało się, że dla mnie najlepszym rozwiązaniem jest zrobienie USG. Zadzwoniłam więc do mojej przychodni i zarejestrowałam się prywatnie, termin był za kilka dni.
Do tej pory starałam się o tym nie myśleć, ponieważ strach mnie zżerał, a czytanie o guzach piersi go pogłębiało. W końcu nadszedł dzień badania i poszłam na nie z podniesioną głową - wyszłam zaryczana i podłamana. Pani doktor powiedziała mi, że "to nie wygląda dobrze" i "trzeba zrobić biobsję" i tutaj zaczęła się moja "NFZ-adventure - level 1" Ale o tym w następnym poście...:)
P.S.
Wiem, że mogą to czytać moi znajomi, którzy nic nie wiedzieli o mojej chorobie. Chciałabym was uspokoić - psychicznie czuję się dobrze i z pewnością w skali złośliwości wygrywam z bu-rakiem. Mam tylko obniżoną odporność i nie można mnie odwiedzać z katarem ani inną zarazą, bo każda bakteria jest dla mnie dużo bardziej niebezpieczna niż dla was.
Druga sprawa - jeszcze się nigdzie nie wybieram - lekarze mówią, że mnie wyleczą tylko potrzeba na to trochę czasu - 8 sesji chemii i jeśli zmniejszymy drania, to potem operacji i rehabilitacji. O tym jeszcze dokładnie wam opowiem:)
Nie bójcie się do mnie zadzwonić - nie siedzę w kącie i nie płaczę, można przy mnie mówić słowo na "r" i można wypytywać o szczegóły:)) Ten blog ma mi pomóc zrobić coś z masą wolnego czasu, który mam i może pomóc komuś kto tak jak ja na początku był zagubiony i kompletnie nie wiedział co ze sobą zrobić.
Rak to nie wyrok. Rak to BURAK:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)