czwartek, 17 grudnia 2015

PO-zdrowienia

Ostatnie kilka tygodni siedziałam cicho. Odcięłam się od Was, od fejsa, od świata i choroby. Nie dlatego, że nie mam już raka i mam wszystko gdzieś. Własnie dlatego, że nie mam raka i nie mam wszystkiego gdzieś.

Nadchodzi w chorobie (oby w życiu jak największej ilości osób) taka chwila, kiedy słyszysz "jest Pan/Pani zdrowa" i cieszysz się. A z drugiej strony chwyta Cię lęk i strach "czy na pewno?". Wsłuchujesz się w swój organizm bo dzisiaj już wiesz, że wtedy, kiedy wydawało Ci się, że wszystko jest ok okazało się, że masz raka. Tak było ze mną ponad rok temu. Miałam 28 lat masę planów i nieskończonych tematów. Wróciłam z wakacji i wyczułam guza. Kiedy dzisiaj o tym pomyślę jest to odległe jak planeta, z której pochodzi Superman i tak bliskie jednocześnie jak klawiatura na której stukam ten tekst.
Minęło 15 miesięcy odkąd dowiedziałam się, że mam raka. Wielkiego i paskudnego pasożyta, buraka karmionego na własnej piersi. Przez ten czas wiele się wydarzyło, zmieniło to moje postrzeganie.
Nadchodzi Nowy Rok i w ten rok wejdę prócz tego, że rok starsza to zdrowa. ZDROWA. Brzmi jak bajka, coś co przez długi czas dochodziło do mnie przez siedem gór i lasów. Sama nie mogę w to uwierzyć, jednak bardzo mocno chcę i staram się trzymać tej myśli, że to już koniec tej historii a kolejny rok będzie lepszy, zdrowy.
Dwa dni temu byłam w szpitalu na badaniach i kolejnej dawce herceptyny. Pod gabinetem lekarskim jak zwykle rozmowy o raku.
- A Pani jak długo się leczy?
- Ponad rok. Ale już jestem zdrowa, teraz tylko herceptyna i badania do sierpnia (szeroki uśmiech)
- taaa... ja też tak mówiłam dwa lata temu, a teraz znowu chemia.
Przykro mi to słyszeć. Ale do k**wy nędzy, po co mi to Pani mówi? Nie powiedziałam tego na głos. Nie chcę sprawiać nikomu przykrości. Wiem, że ludzie czasami nie pomyślą, ze mogą sprawić ją innym.
Chcę wierzyć, że to już koniec przygód onkologicznych. Każdy chory o tym marzy. Ja postanowiłam te marzenia spełnić. POSTANOWIŁAM być zdrowa. Pamiętam jak w sylwestra 2009 roku powiedziałam Martynie, mojej przyjaciółce, że w tym roku postanowiłam się zakochać, tak na całe życie. Śmiała się ze mnie, że tego nie można postanowić, bo nie mamy na to wpływu. A ja tylko się uśmiechnęłam i powiedziałam "tak będzie, bo tak postanowiłam". 14 lutego (!) poznałam Radka. I to była miłość od pierwszego wejrzenia, a właściwie zdania. Po trzech czy czterech tygodniach już razem mieszkaliśmy i tak minęło 7 lat (prawie). Mimo wzlotów i upadków, wielu niepowodzeń, przeszkód i chorób wciąż jesteśmy razem i wierzę (WIEM), że tak będzie.
Nie żyję może zbyt długo na tym świecie, bo niecałe 30 lat, ale przekonałam się nie raz o sile wiary i podświadomości. Jest tylko jeden warunek. MUSISZ MOCNO POSTANOWIĆ.
Możecie się śmiać, nie dowierzać i mówić, że "los tak chciał", ale ja wiem, że los jest w naszych rękach. Przestaję powoli dopuszczać do myśli inne scenariusze niż ten, że po prostu będę zdrowa, żeby móc żyć i na pewno postaram się pomóc w tym innym, Dzisiaj wiem więcej, wierzę mocniej i mam siłę, żeby postanowić. Kilka ostatnich tygodni ją w sobie zbierałam. Spędziłam kilka dni, kilka wieczorów, kiedy nie myślałam o chorobie, o następstwach i przerzutach. Kilka oczyszczających chwil.
Choroba nie tylko zżera nasze ciała, Przede wszystkich zżera nasze dusze i myśli, które nie pozwalają się uwolnić. Zabija chęć planowania, myślenia o przyszłości, w rezultacie zabija chęć życia, paradoksalnie, bo przecież właśnie o to walczymy. Stąd cisza z mojej strony. Nie potrafiłam odnaleźć tego. czego tyle czasu szukałam. W sieci strachu i lęków ciężko odnaleźć wiarę a tym bardziej pewność swojej przyszłości. Zacięłam się. Dwa dni temu w końcu po ponad roku wybrałam się na basen. Głupia sprawa. Jakiś budynek, wykafelkowane kilkadziesiąt metrów kwadratowych wypełnionych wodą. Dla mnie przed chorobą, ważny kawałek przestrzeni.
Przez jakieś 3 lata, nim zachorowałam na raka, miałam taką przypadłość jak "nerwica lękowa". Mało kto wie, mało kto zna (na całe szczęście). Nie chcę się o tym rozpisywać, można zapytać google;). Wyszłam z tego praktycznie bez leków, swoja głową i z pomocą basenu, który wtedy odwrócił moje myśli o 180 stopni. Dwa dni temu poczułam to samo. Energię, którą dało mi pływanie. Kiedy dwa lata temu poszłam pierwszy raz na basen umiałam pływać "rekreacyjną żabą", bałam się zanurzyć łba nie mówiąc już o oddychaniu pod wodą. Pół roku później robiłam kilometr krytą żabką, a tuż przed feralną diagnozą, prawie półtorej kilometra. Po 15 miesiącach przerwy poszłam popływać i je**ęlam 750 metrów krytą żabą. Po powrocie do domu wbiegłam na 2 piętro z lekką zadyszką, ale w pełni sił i pozytywnych myśli. Dopiero po tym poczułam, że znowu mogę pomyśleć "JESTEM ZDROWA". Oczywiście teraz odpokutowuję to katarem, ale to mało ważne. Wiara, siła i postanowienie znów nadały sens mojemu życiu. Wróciłam. Wielorybki lubią pływać.


Od dwóch dni przygotowuje się do Świąt Bożego Narodzenia. Dla mnie czas ważny, trochę czas mojego odrodzenia w tym roku. Cieszę się jak dziecko, bo uwielbiam dawać prezenty, sama dostałam najlepszy prezent od losu - zdrowie, którego będę się trzymać i nie oddam nikomu i niczemu. POSTANOWIŁAM od teraz być zdrowa. Czego i wam życzę kochani!
Czas na życie!
bywajcie w zdrowiu!
Anuk

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Pobudka!

Dlaczego wena dopada mnie zawsze po północy? Kiedy akurat rano muszę wcześnie wstać i funkcjonować w miarę normalnie? Dlaczego nie kiedy mam masę czasu i mogę spać do 11? Chyba nie ma sensu się nad tym zastanawiać, bo jeszcze później pójdę spać. 
Powinnam zacząć od "przepraszam, że tak długo się nie odzywałam..." ale już tyle razy widziałam tak rozpoczynające się posty na blogach... i jeszcze z dodatkiem "obiecuję, że będę pisać częściej...". A guzik! Nie obiecuję i nie przepraszam. Dziękuję wam tylko, że jesteście cierpliwi i jeszcze tu zaglądacie.

Po ostatnim zdołowanym wpisie nie chciałam marudzić i siać fermentu, więc po prostu odpoczywałam od wszystkiego. Nawet rzadko zaglądałam na pożeracza czasu na "f". W tym czasie odwiedziłam stolycę (siedziałam tam 6 dni) i bardzo dużo spałam po przyjeździe. A potem oglądałam dużo seriali, filmów i spotykałam się z ludźmi. Warszawa mnie zmęczyła. Nie wiem jak to możliwe, że kiedyś uwielbiałam to miasto i jego rytm. Może 40 kilogramów temu łatwiej było mi pokonywać te odległości? A może wtedy po prostu nie ułożyłam sobie zabójczego planu spotkań? Tak bardzo chciałam wszystkich odwiedzić i pogadać (a znajomych mam dość sporo w Wawie), że trzeciego dnia zasnęłam o 22 i nie mogłam się dobudzić, a piątego uciekłam o 19 z imprezy, która dopiero miała się rozkręcić. Ale nie narzekam. Poznałam masę onkokoleżanek, które do tej pory znane mi były tylko online i spotkałam się z kilkoma starymi znajomymi. Zabrakło tylko chwili oddechu i może wczucia się w ten rytm, który kiedyś tak bardzo napędzał mnie do życia. A może po prostu się zmieniłam? Najbardziej przeraziły mnie odległości. Wrocław, moje rodzime miasto, choć czwarte pod względem wielkości w PL, jest przytulne i malutkie w porównaniu do stolicy. U nas gdziekolwiek chcesz pojechać to starczy Ci pół godziny, no chyba, że między 15-17 to godzina. W Warszawie godzinę idziesz do sklepu osiedlowego. Szkoda by mi było czasu na mieszkanie tam. Nie zdążyłam nawet zrobić zdjęć, bo większość czasu traciłam na dojazdy, więc jak mogłabym tam się obijać? Życie bez obijania to jak Mikołaj bez brody! (wpiszcie sobie w google grafika - nie ma nawet takiego obrazka!) Dlatego odkąd wróciłam to się obijam, co niektórych wkurza (łącznie ze mną czasami).


Przez ostatni miesiąc zaczęły mnie nachodzić różne dziwne sny. Pojawiają się w nich ludzie z mojej przeszłości, o których nie myślałam wiele miesięcy czy nawet lat. Budzę się rano i walę w czoło "zapomniałam o jego istnieniu!". Dlaczego więc własnie dzisiaj mi się przyśnił? Ponieważ jak wyżej wspomniałam, mam czas na obijanie się i wtedy roztrząsam istotę życia, miałam chwilę na rozkminianie tego zagadnienia i doszłam do wniosku, że nasza podświadomość jest nieźle popieprzona.
Otóż wczoraj śniło mi się, że musiałam pojechać w jakieś dalekie kraje i "uratować" jakąś siostrę zakonną i tam pojawiła się postać (dość dla mnie ambiwalentna), której od około 10 lat nie widziałam na oczy. Rzeczona siostra zakonna okazała się być lesbijką, która się zakochała w jakiejś kobiecie i chciała wziąć ślub, ale ponieważ wierzy w Boga, nie chciała odchodzić z klasztoru i choć targały nią sprzeczne emocje to zrezygnowała z ludzkiej miłości na rzecz Stwórcy. Co więcej, zaczęła śledzić mnie! Postać z przeszłości, zachowywała się w sposób szalony i namawiała mnie do dziwnych działań, po czym zniknęła. Gdyby nie kontekst, o którym zaraz opowiem, można by było rzec, że to metafora walki rozumu z sercem (prawie jak w tp) albo diabła z Bogiem. Nic bardziej mylnego.
Kilka dni wcześniej oglądałam serial "Sposób na Morderstwo", w którym ksiądz zabił drugiego księdza, a adwokat wymyśliła, że alibi da mu kobieta, którą on potajemnie kochał (z wzajemnością), ale tylko platonicznie. W tle serialowym przewijają się również wątki homoseksualne. To wyjaśnienie części snu. Druga sprawa- koleżanka pojechała modlić się do kościoła w Malezji i pisała o tym kilka tygodni temu na fejsie. Na osobę z przeszłości nie znalazłam wyjaśnienia, ale na pewno też czai się w czymś co ostatnio zobaczyłam lub przeczytałam. Skojarzenia wiążą się z obrazami i powstaje z tego pozornie abstrakcyjny sen. Mózg jest niezłym zawodnikiem, bez naszej bezpośredniej pomocy układa historie...o których się nie śniło, chciało by się rzec.



Kontynuując wątek mózgu, prócz snów funduje mi on również niezłe zapadliny w pamięci. Nie pamiętam czasami całych rozmów czy zdarzeń z dnia poprzedniego. Tomografię głowy miałam robioną- wszystko ok. Mam po prostu bardzo intensywny syndrom chemo-brain (mózgu pochemicznego). Z jednej strony nieprzyjemne i uporczywe, z drugiej niezła wymówka, niestety prawdziwa. Uporczywa, kiedy w trakcie gotowania obiadu wychodzę po coś do pokoju i zapominam po co, siadam przed komputerem i przypomina mi się o obiedzie jak poczuję swąd palonego żarcia. Albo kiedy dostaję smsa "To o której będziesz?" i nie wiem gdzie i dlaczego mam być a okazuje się, ze umawiałam się z kimś gdzieś dzień wcześniej. I uprzedzę was- zapisuję sobie...i zapominam, że zapisałam, albo gdzie zapisałam...Szkoda gadać. Kupa śmiechu i zażenowania.


Idąc tropem kupy śmiechu, to niedawno wpadł mi w ręce magazyn SEK&RETY z 1992r. Czasopismo o charakterze erotycznym, głównie z historiami i ogłoszeniami towarzyskimi. Uraczę was kilkoma najciekawszymi, warto poczytać. 20 lat temu to jednak ludzie byli mniej pruderyjni niż dziś, a niby jesteśmy bardziej otwarci.










Mam nadzieję, że się uśmialiście, śmiech to w końcu zdrowie, a zdrowia nigdy nie za dużo...
A skoro już o tym wspomniałam - ja dochodzę do formy i czuję się lepiej. Badania wszystkie ok, więc się nie martwcie, jeszcze długo będę was zamęczać (ewentualnie rzadko).

Dziękuję za uwagę i jak zwykle- bywajcie w zdrowiu!
Anuk