sobota, 25 kwietnia 2015

Szczury, DCO, Kuźnia i Nietota, czyli podróże przedchemiczne

Chodzenie po lekarzach - samo zdrowie! A jak? Chorujesz? To wyślemy Cię do przychodni, posiedzisz sobie w jednej kolejce...albo nie, czemu tylko w jednej? Posiedzisz sobie w jednej kolejce dzisiaj, jutro w czterech, za tydzień w siedmiu i będziesz siedział tyle, aż Ci się człowieku chory, chorować odechce!!

czwartek
Po spotkaniu z instytutem genetyki (swoją drogą poszłam tam w koszulce z żółwiami ninja, które są mutantami ;)) o godzinie 18 udałam się na spotkanie autorskie z Robertem Szmidtem, autorem książki "Szczury Wrocławia". Zwykle mi się nie chce uczestniczyć w takich wydarzeniach, choć to z pewnością cenne. Tym razem jednak coś bardzo ważnego skłoniło mnie do odwiedzenia empiku. Po pierwsze: miałam odebrać wersję kolekcjonerską, po drugie (odpowiedź na obrazku):



Tak jest! umieram na łamach książki - i to nie na raka! Rozszarpują mnie zombiaki, a to bardziej optymistyczne niż być zeżartym przez kolesia ze szczypcami. 



No i oczywiscie na spotkaniu z autorem wtryniłam się na kanapę obok niego, a co, w końcu trzeba być w życiu trochę bezczelnym. Na dodatek jestem gruba, więc łatwo mi było się przepchać ;)


zdj. wyk. Natalia Szymacha

Zaraz napiszecie, ze was taka tematyka nie obchodzi, bo to głupie, ale oprócz mnie gibnie tam jeszcze ponad 200 prawdziwych osób, może ktoś z waszych znajomych? Poza tym rzecz dzieje się we Wrocławiu w latach 60. i epidemia ospy przerobiona tu została na epidemię zombie. Polecam zajrzec na stronę i sobie poczytać (link podałam wyżej). To tyle o Szczurach (swoją drogą pozdrowienia dla Roberta ;)

piątek
Dzień badań. Rano na krew, potem ekg i w międzyczasie zarejestrować się do kardiologa a na koniec wizyta u radioterapeuty. JUPI! Pół dnia wypełnione, jak to dobrze, że mam co robić. Pierwsze trzy rzeczy załatwiłam w pół godziny. W międzyczasie spotkałam Alę, która szła na chemię. Powiedziałam, ze jak będzie długa kolejka u radioterapeuty to przyjdę do niej potowarzyszyć. Polazłam sprawdzić, a tam pusty korytarz, drzwi do gabinetu otwarte, Pani dr siedzi i z uśmiechem mówi - Czekałam na Panią! Dobrze, że Pani dotarła, już zaparzyłam herbatkę, bałam się, że wystygnie... 

Żartowałam

Przychodzę a tam korytarz pełen ludzi. Z 10 osób siedzi pod gabinetem. Pani dr przyjęła dopiero jednego pacjenta. Optymistycznie. Poszłam więc coś zjeść, pogadać z Alą, przejśc się na spacer i jak wróciłam to było może 7 pacjentów pod drzwiami... W końcu o 11.30 (pod gabinetem byłam o 9) nadeszła moja kolej. Pani dr akurat była uśmiechnięta i miła (tutaj nie skłamałam), ale nie było herbatki a i dialog był krótki...
- Ale co ja mogę dla Pani zrobić, skoro Pani ma chemię od poniedziałku? Nie wiem jaką wizję miała Dr D skoro tu Panią wysłała (próba dodzwonienia się, ale Dr D nie ma w szpitalu). Proszę przyjść do mnie po skończonej chemii.
- Czyli niepotrzebnie się tu dzisiaj zjawiłam?
- Niestety...
Żeby to pierwszy raz. Ku*wa.
No dobra, ale muszę jeszcze wyniki odebrać, miały być o 12. Czekałam pod okienkiem do 12.30, bo mieli jakiś poślizg, ale się okazało, że moich jeszcze nie ma. Następna partia przyjdzie za godzinę.
Pie**olcie się drogie DCO.

Wróciłam do domu zmęczona i zła. Ostatni weekend przed chemią...a co sobie będę żałować? Zadzwoniłam do znajomych i umówiliśmy się na mieście. Postanowiłam zaszaleć - najpierw kolacja w restauracji, potem drinki w clubie i nie wracam do domu przed północą! Kto wie kiedy będę w stanie do powtórzyć. 
Wybrałyśmy się z Kaśką do Kuźni Smaku. W necie ma zachęcające opinie. Poszalałam i zamówiłam steka z antrykotu z ziemniaczkami ziołowymi i surówką. Naprawdę zaszalałam, bo chyba nigdy nie jadłam tak drogiego dania w restauracji. I o ile stek był ok, to podano go z surówką z kapusty pekińskiej, z groszkiem, kukurydzą, fasolą polane majonezem! Toż to skandal nie surówka w restauracji... Wiecie, znajomi czasami na mnie mówią "gesslerowa" :) Surówka do dania z ryba, które zamówiła Kaśka była...co najmniej 2-3 dniowa - kapusta biała czyli znowu najtańsza, barowa surówa, do dostania za 2zł. Jak ktoś ma ochotę, to na ich stronie na fejsie dodałam opinię, opisując szczegółowo wszystkie mankamenty. Cóż, to szaleństwo nie do końca mi się udało, za to potem...

Po wyjściu z tej "restauracji" dołączyli do nas Michał i Piotrek i poszliśmy do klubu, który ma wdzięczną nazwę Nietota (a obok jest Tota :)) Już raz tam byłam i mając ochotę na drinka, dowiedziałam się, ze karty nie ma - kartą jest barman, któremu mówisz na jaki smak masz ochotę i on go czaruje. Tak było tez tym razem. Za barem stało dwóch młodych, przystojnych, dobrze wychowanych panów, którzy spełniali nasze zachcianki w postaci:
- Ja bym chciała coś trochę słodkiego i trochę kwaśnego, ale dodbrego
- A dla mnie coś ziołowego, może z bazylią?
- A ja chcę, żeby to był seks (a jaki rodzaj seksu- zapytał grzecznie barman) Seks bez ograniczeń! (to nie było moje życzenie ;))
I o dziwo dostawaliśmy naprawdę pyszne drinki! jestem pod wrażeniem kreatywności i zdolności młodych baristów (i jak dla mnie to już zahacza o sztukę:))
A poza drinkami miałam cudowne towarzystwo przy którym uśmiałam się do łez. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. To zdecydowanie był fajny wieczór, jak na pożegnanie bezchemicznego okresu. 

sobota

Ale to nie koniec weekendu. Dzisiaj spotkanie z Mar a jutro zawody w strzelaniu z procy! Moje życie jest takie fajne, nie mogę umrzeć na raka:)

Ps. Myślałam, ze trochę odeśpię te szaleństwa nocne, niestety:



Bywajcie w zdrowiu!
Anuk

Ps. Żaden z moich słoni nie dostał się do finału konkursu:( Czyli maszyny nie wygram, a tak się starałam, trudno. Oby dzieciakom się spodobały. Ale mam prośbę - głosujcie na tego słonia: słoń Ewki. Z góry dziękuję :) 

czwartek, 23 kwietnia 2015

again and again and again...

Świat wciąż mnie zaskakuje. Kiedy mówię sobie: "Już chyba nic mnie nie zaskoczy"(robiąc przy tym minę wytrawnego znawcy życia) wtedy właśnie dostaję między oczy jakąś wiadomością, która sprowadza mnie do roli małego pełzającego robaczka (nie mylić z buraczkiem). Obuch w łeb - jeb i leżę. Tym razem było podobnie.

Miałam małego stracha ostatnio. W niedzielę złapał mnie jakiś skurcz pod prawym żebrem - a co jest pod prawym żebrem? Albo woreczek żółciowy, albo promieniowanie od wątroby (tak przynajmniej piszą). A gdzie są najczęstsze przerzuty w raku piersi? Zgadliście. Do wątroby(+150 do strachu o życie). No, ale przecież nie będę schizować - zapytam mojego doktorka, na pewno mi powie, że to nic takiego...no ale powiedział, żebym zrobiła usg. W środę miałam iść do Alchemiczki i żeby ona mi dała skierowanie (bo do niego przychodzę na ściąganie chłonki nieoficjalnie, więc nie może mi wypisać takowego). Ale ja nauczona doświadczeniem nie będę czekać. Idę prywatnie do przychodni. Już, teraz, natychmiast - jutro (w środę) akurat przed wizytą u Dr D. 
Nie powiem, dygałam dość mocno przed tym USG. A jeśli mam przerzuty? Co wtedy? chyba tylko sprzedać chatę i na Malediwy, a potem położyć się i umrzeć...W końcu nadeszła środa, wzięłam leki uspokajające i poszłam. na wstępie powiedziałam dlaczego tutaj jestem i dlaczego "szybko, natychmiast, już" trzeba zrobić USG. 
Zrobiłam.
I to nie był ten obuch, o którym pisałam wyżej. Nie mam przerzutów i wszystko w brzuchu git-majonez, bo to majonez mi pewnie zaszkodził... (+500 do radości, -100 do strachu)

Ucieszona i radosna obdzwoniłam wszystkich zainteresowanych (czyli tych, których wcześniej zamęczałam wizją przerzutów i śmierci - z pewnością rychłej) i jak na skrzydłach poleciałam do DCO. Tam jak zwykle kolejka, ale przecież dzisiaj one mi nie straszne. Przepuściłam wszystkich - a co mi tam - będę żyła, 5 minut czy godzina mnie nie zbawi, a może kogoś innego zbawi.
Weszłam do gabinetu przedostatnia. Pani doktor chwilę ze mną pogawędziła, obejrzała histopaty, popatrzyła na bliznę, zapytała: Jak się czujesz? nie kaszlesz, nie plujesz? 
I tak mi było błogo i miło. I się pochwaliłam czystą wątrobą. I pochwaliłam dr T. I tylko czekałam co powie na te zmienione wyniki badań (po biobsji guz hormonozależny po operacji - przeciwnie). Pani dr D powiedziała, że skoro zmienił charakter, to jednak hormony będą niepotrzebne (ja się ucieszyłam, bo nie chcę, ale podobno było by dla mnie lepiej. Trudno.) Dowiedziałam się, że kwalifikuję się do herceptyny, tylko jeszcze kardiolog i badania krwi...i chemia. Dziewięć sesji chemii. Co tydzień przez dziewięć tygodni. 

Jak młotkiem w łeb.
Dobrze,że siedziałam, bo bym upadła.
Tak musiałam wyglądać jak to usłyszałam:

bo zaraz Pani dr zaczęła mi tłumaczyć, ze to dla mojego dobra, bo ten torbiel był taki duży, i gdyby guz był hormonozależny to moglibyśmy nie dawać chemii, a tak lepiej dać..."A bo Pani już włosy zaczęły odrastać..." 
Włosy? A brwi o które walczyłam z odżywką? A te kiełkujące rzęsy, w końcu po prawie 2,5 miesiącach od ostatniej chemii? A moja kondycja, tak podupadła, którą próbuję dźwignąc na nogi ze skutkiem średnio-marnym? A moje nastawienie psychiczne, że już tuż-tuż będzie koniec tego koszmaru? 
CHYBA KOGOŚ POJE*AŁO!!! (tak chciałam krzyczeć, ale mnie jeszcze nie poje*ało <w przeciwieństwie do KOGOŚ>)

Niestety. Od poniedziałku zaczynam znowu chemię. Żegnajcie marzenia o wakacjach. Żegnajcie marzenia o bujnym owłosieniu oczu! Żegnaj piękny irokezie! Kolejne 14 tygodni życia, 3,5 miesiąca wyjęte z życiorysu... maj, czerwiec, lipiec pewnie również sierpień - chemia, naświetlania, herceptyna...badania. 

Wróciłam, podołowałam się i poszłam spać - Jutro będzie lepiej- pomyślałam i o 1:30 obudził mnie telefon. Ki czort??? Patrzę - kolega S. dzwoni. Nabombiony jak meserszmit.
-Anuuuuk, cześć! Mogę u Ciebie przenocować?
- A jakie masz inne opcje?
- 20 km na piechotę do domu 
- To przyjeżdżaj...

No i tak do ok. 2.20 co 10 minut tłumaczyłam gdzie ma pójść i w co wsiąść, gdzie wysiąść, żeby do mnie trafić (próbowaliście kiedyś tłumaczyć drogę pijanemu??). Po godzinie dotarł. Mój pies, który z reguły wszystkich kocha, chciał S. zjeść. Nigdy nie widziałam jej tak wkurzonej. Chyba gdybym jej nie uspokajała to mogłoby być groźnie...


Czyż Awaria nie wygląda groźnie?

S męczył strasznie, naszykowałam mu łóżku w drugim pokoju i chciałam wysłać spać, po czym usłyszałam: A nie masz czegoś do jedzenia? 
Nie pytajcie czemu mam dobre serce. Nie wiem, kurka, po prostu nie wiem. Odgrzałam mu makaron ze szpinakiem. 

Rano wstałam tuż po 8 i zaczęłam się krzątać. O 9 postanowiłam pozbyć się intruza, więc wchodząc z impetem do pokoju krzyknęłam: nie ma spania, kur*a! (nie można być ZBYT miłym ;)) Ale za moment słyszę mój telefon. 
- Dzień dobry, dzwonie z poradni genetycznej, dzisiaj Pani Anna I ma u nas wizytę na godzinę 10, czy Pani dotrze??

Niech mnie kule biją, dunder ściśnie i inne takie - ZAPOMNIAŁAM! Pół roku wcześniej się rejestrowałam do poradni genetycznej i kompletnie ze łba chemicznego mi wypadło. Na zegarku 9.15. Do przejechania pół miasta. Anuk włączyła turbodopalanie - prysznic, kreska na oko, brwi podmalować, ubranie na siebie wrzucić, wezwać taksówkę - 15 minut. Nie wiem jak, nie pytajcie.

S został z Awarią, nie miałam już czasu go wywalić (nie wymagajmy cudów). Zdążyłam do poradni! Tam zrobiono ze mną wywiad i dowiedziałam się, że mogą mi zaproponować badania mutacji genów (BRCA1 i 2 już zrobiłam, z wynikiem negatywnym) Pani pobrała mi krew (po 15 minutach szukania żyły) i zadowolona jeszcze na koniec zapytała:

- Aha, czy miała Pani transfuzję krwi w ciągu ostatnich trzech miesięcy?
- no...miałam, 23 marca po pierwszej operacji...
- Yyyyy...będe musiała to skonsultować, ale w takim razie badania będziemy mogli zrobić dopiero za dwa miesiące...

Jak nie urok to sraczka.
Takie to są przygody Anuka Walecznego. Raz na wozie, raz pod wozem, raz na chemii raz przed chemią... Dzisiaj już mnie to nie dołuje. Mam tylko ochotę dużo przeklinać. (a se ku*wa poprzeklinam, żaden ch*j mi nie zabroni ;) )

Nie będę przepraszać za wulgaryzmy, Wy tez sobie dzisiaj poprzeklinajcie, jak was coś wku*wi ok?

Na koniec piosenka, która swoją końcówką nawiązuje do mojego początku (tytułu). Usłyszałam ją w głowie po wyroku: 9 CHEMII!




Bywajcie w zdrowiu!
Anuk

sobota, 18 kwietnia 2015

Histopaty i akcja z bu!rakiem

Dzisiaj krótko.

Odebrałam w czwartek histopaty (badania pooperacyjne guza). Z tego co wyczytałam i wywnioskowałam to tak: wycięli mi torbiela, który miał 5cm średnicy (!) w środku były resztki raka w rozpadzie. Więc materiał do badań był. Doktorek zrobił mi marginesy dookoła od 3 do 4 cm (!!!) i nigdzie nie było komórek BUrakowych! Czyli cycek zostaje! (swoją drogą nie wiem jak dr T to zrobił, że tyle wyciął i tyle zostało i wygląda dobrze i jest niewiele mniejszy ten cyc od drugiego - +500 za zdolności z chirurgii plastycznej dla dr T) Węzłów chłonnych miałam 13 (wiedzieliście, ze każdy człowiek ma inną ilość węzłów??) i wszystkie czyste! Ale najciekawsze, że mój guz zmienił charakter (człowiekowi charakteru podobno nie zmienisz, a rakowi zmienisz!) Z biobsji wynikało, że był hormonozależny (ponad 50% na obu hormonach) a z histopata wynika, że nie!! poza tym w końcu określono mi paskudnego HERa i jest dodatni, czyli dostanę herceptynkę - nawet mnie to cieszy:) 

Tyle ode mnie z wiadomości (histo)patologicznych.
A teraz akcja! Czyli co robi Anuk jak się jej nudzi :)

Ostatnimi czasy przychodziło do mnie mnóstwo wiadomości na fejsie, o treści (pisownia oryginalna):  

"Cześć Kobieto! ;-)]Umieść serce na swojej tablicy ogłoszeń, bez żadnego komentarza, tylko serce. Wyślij tą wiadomość do swoich koleżanek, tylko do kobiet! Następnie wklej serce na tablicy osoby,od której otrzymałaś tą wiadomość. Jeśli ktoś zapyta, dlaczego masz tyle serduszek na tablicy ogłoszeń- nie odpowiadaj. Robimy to, bo to tydzień nad rakiem piersi.Mały gest (żeńskiej) solidarności.Serce zrobisz < i 3 bez spacji. W imieniu wszystkich kobiet, dzieki"

Ja nie wiem i nie rozumiem do końca takich akcji. Jestem może staromodna, ale nie uważam, żeby taka akcja coś za sobą niosła. I powtórzę się, że wolałabym wstawiać rysunek gówna na tablicy i wtedy pewnie wszyscy by pytali o co chodzi, a ja bym powiedziała, że rak jest gorszy od gówna i dlatego. Wywiązała się długa dyskusja na temat takich akcji czy inaczej zwąc "łańcuszków" i jak ktoś chce poczytać to proszę bardzo: 
Pomyślałam, podrapałam się po głowie, odpaliłam photoshopa i zrobiłam. Pierwsza akcja propagująca samobadanie, pod szyldem BU!raka. Niedoskonała, zrobiona pod wpływem emocji, ale myślę, że jest lepsza niż wstawianie serduszek na tablicy. Kto się ze mną zgadza i popiera inicjatywę, może udostępnić u siebie:) 



Uciekam oglądać "Most nad Sunden"
Bywajcie w zdrowiu kochani!
Anuk

wtorek, 14 kwietnia 2015

(poza levelami) dwudziestka, drzwi do łazienki, tajemniczy pomysł i taka karma

Ida wyzwała mnie do napisania dzisiaj posta. Jestem leniwym stworzeniem i strasznie długo mi zwykle zajmuje zebranie się do napisania czegoś konstruktywnego, albo może po prostu jestem leniem i mi się nie chce:) Ale ponieważ lubię wyzwania, postanowiłam się przemóc i pokonać swojego wewnętrznego leniwca. Długo się zastanawiałam jak was nie zanudzić i chyba wymyśliłam...

Ida dzisiaj dobija setki. Ja dobiłam dwudziestki. Oczywiście chodzi o posty. Ja zaczęłam pisać w październiku a Iga w grudniu...Bez komentarza. Pocieszam się tym, że moje posty są długie (i pewnie nikomu się ich nie chce czytać do końca :)) Nie ważne.
Właśnie R. i jego przyjaciel Kudłaty wstawiają mi drzwi do łazienki. Pewnie dla wielu z was wyda się dziwne, ze nie miałam takowych, ale faktem jest, że od kilku lat miałam zasłonkę zamiast drzwi. Na początku, po remoncie, po prostu nie mieliśmy kasy, a potem przywykliśmy do zasłonki i polubiła ją moja kotka, która siadała z głową wbitą w zasłonkę i myślała, ze nikt jej nie widzi. Poza tym fajnie było widzieć miny znajomych, którzy byli u nas po raz pierwszy - nie macie drzwi??? Cóż, skończyła się jakaś era. Ja tam jestem zadowolona, choć kolor drzwi na zdjeciu w internecie był ładniejszy niż w rzeczywistości, ale nie czepiajmy się szczegółów. Cały montaż drzwi przespałam, żebym przypadkiem nie okazała się pomocna przy ich zakładaniu(+50 do sprytu).


'



Z mniej technicznych tematów, to sobie wczoraj coś wymyśliłam. Wydaje mi się, ze fajnie wymyśliłam, ale jeszcze nie zdradzę wam co, taka będę jak te wszystkie laski na fejsie, które ustawiają opis typu "Jest bardzo źle...", "Nie dam rady dłużej" albo "szczęśliwa jak nigdy (w pizdu serduszek)", "To było coś!" a jak w komentarzu zapytasz "co się stało?" to dostaniesz odpowiedź "a nic...nie ważne". Mnie to zawsze wkurza na maksa, więc postanowiłam też tak zrobić z mojej wrodzonej złośliwości (chociaż może tylko mnie to denerwuje a nikogo innego nie obchodzi "co się stało" i nikt wcale się nie zainteresuje tym co wymyśliłam...to by było smutne). W każdym razie już niedługo poproszę was o wasze historie związane z diagnozą i leczeniem...To co wymyśliłam i planuję zrobić pomoże nam wszystkim - zdrowym i chorym, przynajmniej mam taką nadzieję. 

A na koniec taka karma...czyli posiłki ze szpitala w Legnicy (nie oglądać przy jedzeniu - grozi utratą apetytu:)





Obiad, którego nie ogarniam - kasza z mięsem, którego pochodzenia nie ustaliłam (ale chyba to były podroby), brokuły nie posolone i rozgotowane i zupa wyglądająca jak popłuczyny po garnku od zupy...





Smakowita pasta rybna, czy nie leci wam ślinka na sam widok??




Sałatka (???) z rozgotowanej marchewki, pietruszki, selera i ziemniaków oraz pseudo-wędliny. Smacznego pacjenci... 




Sami widzicie


Śniadanko! ten brokuł to chyba ten sam co z obiadu sprzed dwóch dni


Piątkowy obiad - kotlet rybny i marchewka...zobaczcie niżej:





Sobotnia kolacja - kotlet rybny w marchewce ala ryba po grecku...dejavu?


Ziemny makaron z serem- bez soli, bez cukru i zupa - jedyna zjadliwa buraczana




I hit na koniec - groszek z puszki z majonezem! mmm, muszę wziąć przepis od nich :)


Bywajcie w zdrowiu!
Anuk

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

LEVEL IX - wiosna smutna i radosna

Jestem kiepską blogerką, zamiast pisać siedzę w domu i robię inne rzeczy. Ciężko mnie zmusić, żebym coś naskrobała kiedy nie mam ochoty, a jak już napiszę to mam tysiąc pomysłów na kolejne teksty, ale odkładam je na potem, a potem to czytajcie wyżej co robię :) Najlepiej jednak wziąć się za pisanie albo w nocy albo o nieludzkiej porannej porze typu czwarta czy piąta. Nie wiem czemu, ale tak jest. 
I oto wpis z 1:17.

Powoli dochodzę do siebie i całkiem nieźle mi to idzie. O takich rzeczach lubię pisać, kiedy jest dobrze i można się podzielić uśmiechem. Ale ostatnio zdarzyło się też kilka niefajnych rzeczy. Odeszła z grona amazonek nasza koleżanka Aganiszka, która od kilku lat borykała się z chorobą. A dzisiaj przeczytałam, że Marzena, która walczy z chłoniakiem ma znowu nawrót...i takie wiadomości demotywują i dołują, tylko niestety w tym naszym onko-świecie to się zdarza, zdarza się ku*wa za często. Nie mam słów, którymi mogę wyrazić nie tyle żal czy smutek ile wściekłość, bo ja po prostu mam ochotę krzyczeć bardzo głośno przeklinać i na czymś się wyżyć, a najlepiej pozabijać wszystkie pier*olone raki na tym świecie. Bezsilność wobec tego co się dzieje dookoła staram się jednak przemienić w siłę do walki o swoje życie, Tylko tyle mogę zrobić.

Dzisiaj bardzo dużą ilość złości postanowiłam wykorzystać przy strzelaniu z procy - i udało się, pokonałam chłopaków i wygrałam pierwsze wiosenne zawody. Kto jeszcze nie zna naszej pasji, niech zajrzy tutaj: PROCOHOLICY. Chyba wszyscy mi kibicowali pomimo, iż każdy chciał wygrać. Ja miałam w ogóle nie startować z powodu operacji, ale rehabilitantka pozwoliła mi strzelać z procy (nie pytałam co prawda od kiedy mogę;)). I mówiąc szczerze, ledwie dałam radę, bo wbrew pozorom, trzeba włożyć w strzelanie sporo siły i skupienia, żeby trafić w butelkę oddaloną o 15 metrów. W pierwszym sezonie ciągnęłam się na szarym końcu w rankingu, ale teraz postanowiłam wygrywać. Wygrywam z rakiem i wygrywam we wszystkim. Takie mam kurna postanowienie nowo-wiosenne i nowo-życiowe, bo po operacji jakbym zaczęła drugie życie.





Nadeszła wiosna i prócz zrzucenia ciepłych kurtek ja zrzuciłam chustę! W końcu mogę sobie na to pozwolić, bo moje włosy postanowiły mnie wesprzeć i rosnąć jak szalone. No i już nie wyglądam jak osoba chora, tylko może jak rockowy-grubas-ekscentryk.



Fryzurę mam na nieco "madmaxową" ale w sumie czemu nie wyglądać jak świr? Świrów wszyscy się boją, ale też świr może wszystko i nikt się temu nie dziwi. Dobrze być świrem (albo artystą, jak dla mnie ta sama kategoria;)

I kto wygląda bardziej świrowato? no kto?

Przy okazji rozpoczęcia bojów PROCESOWYCH (czyli w strzelaniu z procy, nie walki w sądzie) odwiedzają mnie znajomi w ilościach hurtowych. Bardzo mnie to cieszy, bo w końcu mam z kim pograć w dixita (polecam sobie wygooglować a potem zakupić - świetna gra nadająca się również do grania z dzieciakami). Dzięki temu odrywam się trochę od świata chorych i łapię równowagę. Nawet nie wiecie jak dobrze jest po 7 miesiącach poczuć się w końcu dobrze. Mówię o fizycznym poczuciu, bo psychicznie przeważnie dawałam radę. Szwy już tak nie ciągną, nawet chłonka napływająca rzeką do cyca zamienia się powoli w strumyk leśny i już tak nie przeszkadza. Najfajniejsze jest to, że tak dobrze, czuję się od dwóch dni, ale już mi się wydaje, że minęły tygodnie. Mam taką zdolność specjalną - szybko zapominam o tym co złe (plus 50 do samopoczucia, -50 do pamięci ;)) 
Nim nadszedł czas zapomnienia, był czas odparzonych szwów pod cyckiem, które bolały jakby ktoś wbijał mi rozżarzonego druta, czas nieprzespanych nocy, czas bólu i zakręcenia w głowie nonstop. Ale było-minęło. 
Jutro jadę do dr T na ściąganie chłonki do szpitala. Mam nadzieję, że będzie jej już trochę mniej niż ostatnio, bo chciałabym zacząć jakoś inaczej spędzać czas (chociażby ćwicząc strzelanie z procy:) Jutro również powinny być już moje histopaty (wyniki badań histopatologicznych wyciętego guza i węzłów chłonnych). Jakoś się nie denerwuję, bo ufam, że dr T wszystko dobrze wyciął, co więcej wierzę, że mało tego skur*ysyna tam już było i nie mieli czego badać. Ale zobaczymy, nie omieszkam wam napisać o wyniku. 

I jeszcze parę historyjek:

Jak wspominałam w ostatnim wpisie, podczas pobytu w szpitalu lekko się pochorowałam i leczyli mnie paracetamolem. W końcu kiedy wychodziłam Pan dr M, który był na niedzielnym dyżurze przyniósł mi wcześniej przygotowany przez dr T wypis. A przy wypisie dopięte recepty na leki od dr T.
- A na co te leki panie doktorze?
- Jak sobie pani wykupi, to sobie Pani zobaczy - fachowa odpowiedź.
Jak sobie je wykupiłam to sobie zobaczyłam skąd ta odpowiedź - Dr T przepisał mi antybiotyki, żeby rana po dwóch operacjach się nie babrała. Gdybym je brała, to bym sie również nie pochorowała pewnie. Wróciłam do domu, udałam się do mojej internistki i ona dopisała mi jeszcze jedno opakowanie tegoż antybiotyku, żebym wyszła z choróbska. 
Takie tam przeoczenie, że pacjent powinien coś brać, po co o tym wspominać.

Druga scenka. Pielęgniarka przyszła zbadać mi ciśnienie.
- A ile Ty masz lat kochana?
- W tym roku 29
- Oooo, to Ty jeszcze jesteś młodziutka
- Pani też jest młoda (na oko ok 40-stki)
- JA?? Tak Ci się tylko wydaje!! Nie wiesz, to nie mów
- Młoda i zdrowa, nie ma na co narzekać
- Zdrowa?? Ja już nie jestem zdrowa, teraz to już tylko z górki.
- Chce się Pani zamienić?
Typowe rozmowy szpitalne. Nie wiem czy tylko mnie wszyscy tak zazdroszczą wieku, nie myśląc o mojej sytuacji, czy paplają co im ślina na język przyniesie bez zastanowienia? Za każdym razem jak byłam na chemii też się jakiś zazdrośnik zdarzał.

A na koniec scenka z życia pozaszpitalnego. Moja przyjaciółka Mar poleciała dzisiaj do siostry do Wielkiej Brytanii (God, save the Queen). W sobotę wybrałyśmy się razem na zakupy. Siedzimy sobie na przystanku czekając na autobus, podjechał akurat nie nasz, z którego wysiadł swoisty jegomość. Czuć go było na odległość kilku metrów, buty dziurawe, spodnie ubłocone, kurtka brudna. Idzie sobie, nagle patrzy na swoje ramię a tam biała plama. Wyciągnął chusteczkę, poślinił i zaczął ją z pasją wycierać.

I już na koniec końców, motto na dziś:


Bywajcie w zdrowiu!
Anuk









środa, 1 kwietnia 2015

LEVEL VIII, chapter II: OPERACJA "KOMPLIKACJA"

Dziękuję Wam wszystkim za to, że trzymaliście kciuki, byliście, pisaliście, modliliście się.
Okazuje się, że być może dzięki waszej energii jeszcze tutaj jestem i do was piszę - brzmi bardzo dramatycznie, ale dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę, po rozmowie z koleżanką i przeczytaniu kilku informacji w necie, jak bardzo dramatycznie sytuacja wyglądała...

A było to tak:

Planowo udałam się do szpitala w poniedziałek o 12 i pełna pozytywnej energii wkroczyłam na korytarze Szpitala Wojewódzkiego w Legnicy. Dostałam dwuosobową salę z telewizorem i łazienką, jak w hotelu trochę. Cisza, spokój, świetne warunki. Do dnia następnego miałam być sama na sali, co mnie w sumie cieszyło - będzie po operacji luuuz i spokój (można sobie śmierdzieć swobodnie:)). 


Oprócz mnie operację miały jeszcze Helena i Kasia - leżały na sali obok. 
Jako pierwsza na operacyjną pojechała Helena, po 40 minutach zawieźli tam mnie. Dali mi jakąś śmieszną za małą koszulę, której nie szło zawiązać, kazali mi się położyć na łóżku i ZIUUU...wywieźli poza oddział. tam czekało kolejne łózko i kazali zdjąć tę koszulę i w samych gaciach przenieść się na nie, co usłużnie zrobiłam. Następnie wjechałam na salę przedoperacyjną gdzie pielęgniarka anestezjologiczna przygotowywała mnie do operacji - pogadałyśmy sobie o moich kiepskich żyłach, kilka razy próbowała znaleźć jakąś konkretną, która wytrzyma operację i w końcu udało umieścić się dren. Po kilkudziesięciu minutach zaiweźli mnie na operacyjną, gdzie znowu musiałam wskoczyć na kolejne łóżko, tym razem już to ostateczne - operacyjne. O dziwo jakoś strasznie się nie bałam. Podano mi tlen, pytano się mnie o różne pierdoły po czym wstrzyknięto narkozę i odpłynęłam. Następne co pamiętam to nieustające, strasznie WKU*wiające pikanie
- czy to musi tak pikać???- zapytałam, a Pani Anestezjolog zaczęła się śmiać. Wymieniłyśmy kilka zdań, nie do końca pamiętam o czym. Potem wiem, że przyszedł ordynator i zapytał czy chcę tu zostać całą noc, na co ja odpowiedziałam:
- NI CHUJA, PANIE DOKTORZE! 
- O widzę, że zbiera się Pani na żarty!
- Ja nie żartuję Panie doktorze, ni chuja nie chcę tu zostawać na noc.
I takie były moje pierwsze dialogi pooperacyjne, urocze, czyż nie?:)

I byłoby tak pięknie, bo dr T powiedział, że operacja się udała, na dodatek okazało się, że urodziliśmy się oboje 12.06 i żartowaliśmy sobie po operacji z dr T, że wtedy rodzą się najlepsi i byłam całkiem przytomna i zdążyłam nawet napisać szybką relację na fejsie, bo wiedziałam, że sporo osób na to czeka i wszystko było super...do czasu.



Jakieś 2-3 godziny po operacji przyszła do mnie pielęgniarka i zapytała czy chcę usiąść i że mi pomoże. Byłam chętna, a jakże. Wsparłam się na jej ręce podniosłam o jakieś 15-20 cm i ...straciłam przytomność.... następne co pamiętam jak lekarz i dwie pielęgniarki nade mną stoją a ja biorę wielki haust powietrza w płuca i wybałuszam oczy. Nie wiedziałam co się dzieje...potem wszystko działo się szybko. Otwieranie okien, sprawdzanie ciśnienia...80/60 (czy ja jeszcze żyję?) kolejne próby siadania zakończone tym samym skutkiem, podawanie tlenu. Nawet przez sen traciłam przytomność i budziłam się na bezdechu przerażona.
Pielęgniarki nazwały mnie panikarą. A ja nie bardzo wiedziałam co się dzieje.
Nad ranem zjawił się Pan ordynator i kazał zrobić badanie krwi. Kiedy przyszedł o 10 powiedział tylko: Musimy przetoczyć Pani krew i dzisiaj zrobić REWIZJĘ RANY, kolejną operację. Hemoglobina spadła Pani poniżej 4.
Nie wiedziałam co to znaczy, nie mam pojęcia jakie są wartości prawidłowe hemoglobiny. Zapytałam tylko czy to na pewno konieczne, ta operacja i dostałam odpowiedź jakiej nikt nie chciałby uzyskać:
- Tak, mamy zagrożenie życia.
Byłam sama w szpitalu. Sama w sali. Poczułam jak sufit spada mi na głowę, uwierzcie mi, że wszystkie moje optymistyczne wizje schowały się gdzieś w kiblu za sedesem. Zadzwoniłam do R i do moich rodziców. Byłam przerażona. Powiedziano mi tylko, że dr T przyjedzie za 2 godziny. DWIE GODZINY??? Myślałam, że przez ten czas zwariuję. Na szczęście byłam tak słaba że zasnęłam i czas minął dość szybko. W międzyczasie wpadły na chwilę Martynka z Olą (koleżanki z Legnicy), odrobinę poprawiły mi humor, nim wyrzucono je ze szpitala (bo odwiedziny zaczynamy od 13!) 
Przetoczono mi 2 worki krwi i gdzieś ok. południa zabrano znów na salę operacyjną. Chciałam mieć to szybko za sobą. Nie mogłam nic zrobić, przestałam się już nawet chyba bać. Byłam wkurzona tylko na ordynatora, że powiedział co powiedział, byłabym dużo spokojniejsza bez informacji o zagrożeniu życia.
No i dzień świstaka od początku...wjazd na salę, przebudzenie i te pieprzone PIII PIIII PIII
- Czy to musi tak piszczeć???

Tak to w skrócie wyglądało. Dr T wyjaśnił mi, że miałam krwotok wewnętrzny z rany - tak się zdarza podobno dość często po chemioterapii (krew ma mniejsze krzepnięcie). Trzeba było zrobić reoperację i zamknąć wszystkie naczynia krwionośne i usunąć krwiaka. Dr T poprawił też jeszcze trochę cycka:)) Wszystko skończyło się dobrze, choć dzisiaj doczytałam, ze hemoglobina poniżej 6,5 to stan zagrażający życiu...dobrze, że dopiero dzisiaj sobie to tak NA PRAWDĘ uświadomiłam, bo siedziałam w tym szpitalu prawie tydzień. 
Zastanawia mnie tylko jedno, jak to się stało, że zorientowali się, że to krwotok po 12 godzinach od operacji? Lekarz dyżurny nie zrobił praktycznie nic tylko czekał na poranną zmianę... Mam sporo wątpliwości i przemyśleń dotyczących opieki w tym szpitalu, ale o tym postaram się napisać już niedługo. Nie chce was zanudzać tyloma informacjami za jednym razem:)
Jeszcze raz wszystkim dziękuję, wierzę, że to WY pomogliście mi to przetrwać, wasza energia i modlitwy. To bardzo miłe i wzruszające i nie wiem co więcej mogę napisać. Jestem wdzięczna i nie wiem jak się odwdzięczę :)

Teraz dochodzę do siebie powoli. Szwy ciągną, chłonka się zbiera, na dodatek ze szpitala przywiozłam jeszcze koszmarne przeziębienie, ale nie narzekam. ŻYJĘ! i jeszcze dużo o mnie usłyszycie :)
BUZIAKI!