Co za emocje! Czasami ich brakuje w tej grze w BUraka, czasami jest aż nadto. Ostatnie kilka dni było intensywne, miłe i niemiłe, ale takie jak lubię. Burzliwe i waleczne, ale chyba ten level zaliczony na 5. Kolejny szykuje się też ciekawy, niebezpieczny...ale to będzie już inna historia. Dzisiaj bohaterami wpisu będą: Anuk (czyli ja walcząca z BUrakiem, nfzetem i przeciwnościami losu, głupotą ludzką i nieludzką), Alchemiczka Dr D (kobieta konkretna i ludzka, empatyczna i mądra, która przejęła się moją sprawą i przejęła prowadzenie mojego przypadku na moje szczęście i nieszczęście BUraka) oraz Dr T, który od początku przewija się w moich wpisach (chirurg mądry, ceniony, o innowacyjnym podejściu. Przed diagnozą mi pomógł, po diagnozie postawił mnie do pionu a teraz będzie mnie ciął!)
No to zaczynajmy!
Tym, którzy nie śledzą od początku mojego bloga, oraz tym nieuważnie czytającym i tym z pamięcią złotej rybki pokrótce przypomnę jak to było od początku...
Wyczułam guza, poszłam na usg do przychodni - tam Pani radiolog zrobiła smutną minę i wysłała mnie do DCO. Totalnie zagubiona i "nicniewiedząca" wówczas, udałam się gdzie polecono. Zaczęła się ta zawiła gra... W DCO przyjęła mnie pierwsza czarownica - w szybkość rośnięcia guza nie uwierzyła, kręciła nosem, przewracała oczami, naprychała i nakrzyczała na mnie. Termin badań dostałam za trzy tygodnie i dowiedziałam się, że nigdzie nie mogę zrobić prywatnie takowych, bo tutaj ich nie będą uznawać...Sytuacja bez wyjścia (?).
Na szczęście koleżanka poleciła mi innego lekarza z DCO i do niego postanowiłam się udać. I tutaj wkracza nasz super-bohater Dr T. Udałam się do niego lekko przerażona. On mnie zbadał i po raz pierwszy ktoś cokolwiek mi powiedział. Spokojnie i klarownie - co to może być i jak to wyleczymy - podkreślam "WYLECZYMY". Choć jeszcze wtedy wierzyłam, ze to nie rak, jednak słowa te mnie uspokoiły i pozwoliły spać w nocy. Ale to nie było najważniejsze - dr T uwierzył w hiper-szybkość wzrostu mojego buraka i powiedział, że postara się przyspieszyć badania. Udało się, już po 5 dniach miałam zrobione USG Mammo i biobsję. Po minach radiologów z podziemi budynku B widziałam, że nie jest dobrze. Nie było, po 7 dniach dowiedziałam się, że to rak - dowiedziałam się w sposób brutalny i przygniatający do ziemi od złego czarnoksiężnika Oż - "TO PANI TEGO WCZEŚNIEJ NIE WYCZUŁA??" (wyczułam, tylko chciałam zobaczy Pana głupią minę...:/) "TO JEST TAKI RAK, CZEKA PANIĄ DŁUGIE LECZENIE (O ILE SIĘ UDA)". Wyszłam, poryczałam się potem się uśmiałam i stwierdziłam, ze nie będę się leczyć bo nie ma sensu. Sprzedam chatę, jadę na Bali czy inne Kanary, i ostatnie lata czy też miesiące życia będę się bawić do upadłego... Na szczęście moja kochana przyjaciółka Mar i mój poco-mąż powiedzieli - LEĆ DO DR T!
Tak też uczyniłam i po raz kolejny nasz bohater pomógł mi podjąć decyzję - dobrą jak sądzę. Poszła ze mną MAR (bałam się, że mogę nic nie zapamiętać:)) i słuchała jak to mnie poddadzą leczeniu i jak to z tego wyjdę. DR T nas przekonał, uspokoił i wyszłam stamtąd prawie się ciesząc, że mam raka :)
I tak zaczęła się moja gra. Dwa dni później po kilkugodzinnym czekaniu na korytarzu poznałam alchemiczkę dr D- drugą dobrą duszę w królestwie anty-raka, w której wszędzie pałętają się źli czarnoksiężnicy i złe czarownice czyhający na zagubionych pacjentów ( w dupie mam czy są dobrymi fachowcami, ludzi to oni nie lubią). Dr D była drugą osobą, która zainteresowała się moim losem, porozmawiała i wytłumaczyła, skierowała na badania i jakoś uspokoiła. I nagle zrozumiałam, że muszę walczyć i trzymać się tych dobrych postaci oraz uważnie przyglądać się każdemu kogo spotkam.
Resztę już mam nadzieję pamiętacie:) Skończyło się ostatnio na tym, że guz, który zmalał bardzo po 4 chemiach czerwonych wziął i się otorbielił po zmianie magicznej many na taksany. No i poprzednio usłyszałam od Pani Ordynator, że to w sumie chyba dobrze. A w poniedziałek okazało się, że w zasadzie to nic się nie zmieniło i to niedobrze. A pani radiolog z podziemnej krainy oznajmiła, że to takie dziwne i nietypowe i nie wie o co w tym chodzi. Trochę zwątpiłam. Ktoś tu mnie jak zwykle okłamuje albo sam nie wie jak jest.
Alchemiczka D się zmartwiła i powiedziała, że czas operować, nie ma na co czekać. Więcej chemii mi nie dadzą, bo nie ma po co mnie truć. Poczułam motyle w brzuchu (nie takie jak przy zakochaniu tylko takie jak przed skokiem na bungie) Przed weekendem byłam u DR T i ustaliliśmy operację na kwiecien - co więcej - operację oszczędzającą (czyli z zachowaniem cycka). Dr T ma podejście nowoczesne, może jak dla reszty lekarzy w Polsce ryzykowne, ale jakoś mu ufam (komuś muszę).
Cały bajer z tą mastektomią polega na tym, że jak guz jest duży to się obcina całego cycka, bez dyskusji. Tyle, że na zachodzie się od tego odchodzi, bo się okazuje, ze jak jest dobrze wszystko wycięte (tkanka, która była zajęta przez komórki rakowe) to prawdopodobieństwo nawrotu wcale nie jest większe niż przy obcięciu całości (może wrócić w miejsce blizny tak czy siak). Od początku z DR T rozmawialiśmy o oszczędzającej - bo jest z czego ciąć u mnie, a i drugiego cycucha się podciągnie i będą obie jędrne jak nigdy:) Nie, żebym się jakoś upierała, bo zdrowie najważniejsze, ale doktor mówi, że to bezpieczne... A tu nagle stanęłam w obliczu nagłej operacji. Więc od razu mówię, że chcę Dr T i nikogo innego...i tu zaczęły się schody.
Zamiast dr T przysłali mi Panią Dr S na konsultacje w sprawie nagłej operacji. No dobra, ale przecież ciąć mnie od razu nie będzie...Przyszła taka w białym fartuchu i każe się rozbierać. A w międzyczasie pyta: "A Pani do DR T gdzie chodziła na wizyty? tutaj czy prywatnie"? Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i bąknęłam, ze i tu i tu. Oblicze Pani DR spowił ironiczny uśmieszek "I pewnie Pan DR chce zrobić operację oszczędzającą?" No tak, bo od początku zrobił mi wszystkie badania, rezonans, dokumentację fotograficzną, ryzunki na folii, wszystko, zeby dokładnie później usunąć rakowe miejsce...
W tym miejscu Pani Dr (przy 4 innych pacjentkach w sali) wypala "Pan Dr T i jego głupie pomysły!"
Trochę mnie to zaskoczyło i wgięło, bo takiego nieprofesjonalnego i żenującego podejścia ze strony lekarki się nie spodziewałam. Rozumiem - inne zdanie. Może uważa, ze mastektomia całkowita jest bezpieczniejsza, lepsza, ale nosz kuźwa, to się używa argumentów a nie podważa dobre imię i autorytet kolegi z oddziału! Potem Pani dr stwierdziła, że skoro jestem taka uparta, to "za wszelką cenę należy mi podać chemię do końca" (mimo iż taksany nie działają jak powinny) I poszła sobie. Pani Dr D chyba też nie wiedziała co myśleć, powiedziała tylko, że rozpisze mi chemię na jutro...
Jakże byłam podkurwiona tym wszystkim! W te pędy poszłam dzwonić do Dr T, żeby po raz kolejny mnie uratował, bo ja już nie wiem o co tutaj chodzi.
Nazajutrz zjawił się mój ulubiony chirurg i poszedł debatować z alchemiczką. Ja w międzyczasie przeciągałam moment podłączenia chemii, bo wiedziałam, że ani Dr D ani Dr T nie chcą mi jej więcej dawać... Zamieszanie trwało ponad godzinę, bo lekarze biegali w mojej sprawie od gabinetu dr D do gabinetu Ordynatorki a ja czekałam w nerwach i strachu. W końcu Dr T zawołał mnie do siebie i oznajmił, że:
1. Chemię jeszcze jedną, ostatnią, dostanę na życzenie Pani Ordynator
2. Operacji dokona on, jeśli nadal chcę to oszczęzającej
3. Zabieg będzie 23.03.2015r i odbędzie się w Legnicy, gdzie również pracuje i jest tam podobno bardziej komfortowo
Ucieszyło mnie to mimo wszystko. Przynajmniej coś się wyjaśniło. Postanowiłam jednak nie zostawiać sytuacji z dr S niewyjaśnionej i powtórzyłam DR T jak jego kolezanka "pochlebnie" się wyrażała. Na szczęście On tez jest z tych co mają wyje*ane:)
Porozmawialiśmy sobie, ustalilismy szczegóły i teraz czekam na telefon. Będę musiała pojechać przed operacją na rekonesans do Legnicy.
Rozmawiałam później z DR D i powiedziała, że jestem w dobrych rękach bo DR T to świetny chirurg. Też tak myślę i tak czuję. Ufam swojej intuicji. Komuś/czemuś muszę :)
Taka to historyjka. Ostatni wlew magicznej many za mną (mam nadzieję i wierzę, ze ostatni w życiu) Przede mną operacja, naświetlania, badanie histopatologiczne w celu ustalenia jeszcze ewentualnego dalszego leczenia, hormonoterapia. Brzmi strasznie, ale się nie boję. Nie jestem głupia, strach pomaga rakowi ;)
Mam nadzieję, że to jakoś logicznie wszystko napisałam, bo przez bóle chemiczne wpis robiłam z przerwami kilka dni. Teraz leżę i kwiczę i robię sobie creepy selfies z nudów, bo za bardzo nic innego mi nie wychodzi (a wyglądam jak wyłysiały zawodnik sumo)
Blog kulinarny ma opóźnienie, wybaczcie, ale nie zapomniałam...
Trzymajcie się w zdrowiu i spróbujcie mi tego torbiela myślami jakoś zmniejszyc ;)
Anuk
poniedziałek, 23 lutego 2015
środa, 11 lutego 2015
LEVEL VI - CZAS KRYZYSU
Życie płynie. Cóż za banalne zdanie jak na rozpoczęcie wpisu. Ale nie wiem od czego zacząć. Dawno nie pisałam, bo, nie będę ukrywać, nie chciałam marudzić, zalewać mojego BUraczanego bloga narzekaniem, bo i po co? Po prostu miałam zły czas psycho-fizyczny, ale minął:) Dzisiaj krótka relacja z tego i z czego innego.
Jestem po szóstej chemii, tuż przed siódmą (zostało mi 6 dni...). Ostatnia wizyta w szpitalu wiązała się z wielkimi emocjami. Tuż przed wyjazdem na wlew magicznej many zauważyłam, że znowu w mojej piersi jest wielki guz, chociaż już go tam nie było (ostatnio lekarka oznajmiła iż BURAK zmniejszył się do rozmiarów dwugroszówki). Kazano mi się nie macać i nie sprawdzać czy maleje no i słuchałam...aż przed szóstą chemią sprawdziłam i mało się nie przewróciłam - guz miał znowu ok 4 cm (-100 do motywacji)... W szpitalu następnego dnia okazało się, że mojej prowadzącej lekarki nie ma (jak zwykle) i przydzielono mi alchemiczkę, która przyjmowała mnie po raz pierwszy, kiedy jeszcze nie wiedziałam z czym to się je. Ucieszyłam się, bo dr D od początku wydawała mi się fajną czarodziejką. Kiedy przyszła mnie zbadać przekazałam jej wieści z krainy Chorej Piersi. Bardzo ją to zmartwiło i wezwała Panią ordynator. Zarządziły wspólnie, że trzeba mnie wysłać na USG i sprawdzić o co chodzi.
Byłam spokojna. Nie bałam się, po prostu pomyślałam, że jeśli ten sku*wiel po zmianie chemii tak szybko znowu urósł to już po mnie. Co z tego, że go wytną, jak on wróci i urośnie sobie znowu taki wielki w kilka dni...i znów miesiace walki z wiatrakami. Nie płakałam, nie drżałam, po prostu stwierdziłam - trudno. I poszłam na usg.
Kraina Radiologii nie jest przyjemna. Jest zimna i promieniotwórcza a pomieszczenia ciemne i śmierdzące. Radio-doktorka kazała mi się położyć na leżance, polała mnie lodowatym żelem i zaczęła jeździć mi tym czymś, o czym nie mam pojęcia jak się fachowo nazywa, po piersi. Patrzyłam na ekranik i widziałam tego wielkoluda, ale wyglądał jakoś inaczej...
Po paru minutach dostałam zdjęcie z opisem i uciekłam czem prędzej prosto do Chemolandu. Tam Alchemiczka D powiedziała, że zaraz do mnie przyjdzie. Siedziałam na swoim łóżku (tym razem nie w głowie były mi wędrówki i pogaduszki, jakoś nie miałam humoru) i czekałam. Po kilkunastu minutach przyszła sekretarka i wezwała mnie do Pani ordynator. "GRUBO" pomyślałam i popełzłam za sekretarką. Co ma być to będzie (takie "błyskotliwe" myśli turlały mi się po głowie) W gabinecie czekały obie - Pani dr D i Pani Ordynator. Kazały mi usiąść (nie jest, ku*wa, dobrze)
Pani O rzekła: To torbiel. Nowotwór się otorbielił, guz jest wypełniony płynem, to nie rak urósł. Pod wpływem działania chemii i rozpadu zaczął się wytwarzać płyn. Nie jest źle, a nawet dobrze. Trzeba tylko obserwować czy nie ma stanu zapalnego i czy torbiel nie rośnie.
(+100 do motywacji)
Wzięłam głęboki oddech i...zaczęłam się śmiać w głos. Uff...powietrze ze mnie uszło i poczułam się zmęczona jakbym weszła właśnie na Śnieżkę.
Po raz kolejny miałam szczęście, więc może coś lub ktoś nade mną czuwa...
Dalszy pobyt w szpitalu był już tylko miły - po tej wiadomości pospałam sobie parę godzin a resztę dnia i całą noc spędziłam na pogawędce z miłą Panią z sali (byłyśmy tylko we dwie - szpital 5-gwiazdkowy, można by pomyśleć:) Przychodziła do nas tez Pani Basia, którą wcześniej poznałam. Opowiedziała ciekawą anegdotkę.
Otóż, poprzednim razem kiedy przyszła po swoją dawkę chemii, leżała na sali z miłą, grubszą Panią. Były tylko we dwie, więc Basia się ucieszyła, że będzie spokój. I tak było do momentu nadejścia zmierzchu, kiedy to obie postanowiły iść spać. I wtedy okazało się, ze współlokatorka Pani Basi zasypia w tempie pendolino, wytwarzając przy tym dźwięki parowej lokomotywy...słowem - chrapie. Pani Basia nie była w stanie przy tych dźwiękach zasnąć, ale przypomniało jej się, że na chrapiących działa "cmokanie", czem prędzej więc zaczęła cmokać. O dziwo metoda dała rezultaty - współlokatorka na moment przestała chrapać. Pani B chcąc wykorzystać moment ułożyła się wygodnie do snu...niestety po chwili znów usłyszała chrapanie, więc "dawaj" znowu cmoka... i tak minęło pół nocy- chrapanie, cmokanie i tak na zmianę. Rano przy śniadaniu Pani B niewyspana i zniesmaczona mówi do swojej współlokatorki:
- W ogóle nie mogłam spać! Pani cała noc chrapała!
- A Pani całą noc cmokała!
Panie się nie wyspały, za to my się uśmiałyśmy :)
Następnego dnia dostałam manę i poszłam do domu. Zapytałam czy nie można mi dac czegoś w zamian tego zastrzyku, który ostatnio sprowadził mnie do pozycji horyzontalnej na kilkanaście dni. Stwierdzono, że oszczędzą mi tego i zobaczą jak mój organizm poradzi sobie bez. Ucieszyło mnie, że tym razem nie będzie mnie tak wszystko bolało! Jakże się pomyliłam...
To chyba jednak nie zastrzyk, a działanie chemii ostatnim razem mnie tak przygniotło do ziemi, tym razem niestety, również tak się stało. Może nie było tak strasznie ale ból kości i mięśni towarzyszył mi dobry tydzień...potem były zawroty głowy, osłabienie i przez to wszystko bardzo, bardzo zły humor. Dlatego własnie nie pisałam. W tym stanie nie można ani leżeć, ani siedzieć, ani stać. Myśleć i pisać też ciężko.
Ale od piątku znów jestem sobą, albo przynajmniej czuję się dobrze. W lustrze nie bardzo się poznaję bo jestem mocno spuchnięta, ale to mały pikuś. Ważne, że ze szpitalnej potyczki wyszłam na zero.
A teraz czas na miłe wiadomości - ostatnimi czasy, jak już mogę chodzić i funkcjonować to dużo gotuję. Zawsze to lubiłam, ale teraz mam czas, żeby dodatkowo robić zdjęcia:) Dlatego też moja przyjaciółka zaprosiła mnie do wzięcia udziału w projekcie, jakim jest SEASON MAGAZYN (http://www.seasonmagazyn.pl/) facebook https://www.facebook.com/SeasonMagazyn?fref=ts . W najnowszym numerze (http://www.seasonmagazyn.pl/#magazine-menu) znajdziecie moje zdjęcia i przepisy na naturalne leki z czarnuszki w dziale "dopieprz". Serdecznie zapraszam was do oglądania, bo pomijając narcystyczne pobudki, uważam, ze Season jest najładniejszym i najorginalniejszym magazynem kulinarnym w Polsce i warto go zobaczyć.
Druga sprawa - ta moja sesja dla SEASONA i codzienne gotowanie, doprowadziło mnie po raz kolejny do myśli o swoim własnym blogu kulinarnym. Wiem, że teraz każdy gotuje, tańczy, śpiewa i każdy się tym chwali. Wiem. Ale ja jestem wyjątkowa :D (może nie tak bardzo jak mi się wydaje, ale widzieliście inne takie dziwne stworzenie, które jest grafikiem, gotuje, robi zdjęcia, strzela z procy, jest grube, ma krzywy nos i walczy z rakiem? w tej konfiguracji - nie sądzę:)) Myślę, jeszcze nad nazwą, ale materiał zdjęciowo-przepisowy mam już całkiem pokaźny:) Tymczasem pochwalę się wam fotografią, która na pewno na blogu zawiśnie:)
Mam nadzieję, że po kolejnej chemii napiszę coś szybciej, może w międzyczasie powstanie ten mój kulinarny blog, może coś jeszcze...intensywnie myślę i staram się działać.
Do napisania!
Nie dawajcie się kryzysom:)
Jestem po szóstej chemii, tuż przed siódmą (zostało mi 6 dni...). Ostatnia wizyta w szpitalu wiązała się z wielkimi emocjami. Tuż przed wyjazdem na wlew magicznej many zauważyłam, że znowu w mojej piersi jest wielki guz, chociaż już go tam nie było (ostatnio lekarka oznajmiła iż BURAK zmniejszył się do rozmiarów dwugroszówki). Kazano mi się nie macać i nie sprawdzać czy maleje no i słuchałam...aż przed szóstą chemią sprawdziłam i mało się nie przewróciłam - guz miał znowu ok 4 cm (-100 do motywacji)... W szpitalu następnego dnia okazało się, że mojej prowadzącej lekarki nie ma (jak zwykle) i przydzielono mi alchemiczkę, która przyjmowała mnie po raz pierwszy, kiedy jeszcze nie wiedziałam z czym to się je. Ucieszyłam się, bo dr D od początku wydawała mi się fajną czarodziejką. Kiedy przyszła mnie zbadać przekazałam jej wieści z krainy Chorej Piersi. Bardzo ją to zmartwiło i wezwała Panią ordynator. Zarządziły wspólnie, że trzeba mnie wysłać na USG i sprawdzić o co chodzi.
Byłam spokojna. Nie bałam się, po prostu pomyślałam, że jeśli ten sku*wiel po zmianie chemii tak szybko znowu urósł to już po mnie. Co z tego, że go wytną, jak on wróci i urośnie sobie znowu taki wielki w kilka dni...i znów miesiace walki z wiatrakami. Nie płakałam, nie drżałam, po prostu stwierdziłam - trudno. I poszłam na usg.
Kraina Radiologii nie jest przyjemna. Jest zimna i promieniotwórcza a pomieszczenia ciemne i śmierdzące. Radio-doktorka kazała mi się położyć na leżance, polała mnie lodowatym żelem i zaczęła jeździć mi tym czymś, o czym nie mam pojęcia jak się fachowo nazywa, po piersi. Patrzyłam na ekranik i widziałam tego wielkoluda, ale wyglądał jakoś inaczej...
Po paru minutach dostałam zdjęcie z opisem i uciekłam czem prędzej prosto do Chemolandu. Tam Alchemiczka D powiedziała, że zaraz do mnie przyjdzie. Siedziałam na swoim łóżku (tym razem nie w głowie były mi wędrówki i pogaduszki, jakoś nie miałam humoru) i czekałam. Po kilkunastu minutach przyszła sekretarka i wezwała mnie do Pani ordynator. "GRUBO" pomyślałam i popełzłam za sekretarką. Co ma być to będzie (takie "błyskotliwe" myśli turlały mi się po głowie) W gabinecie czekały obie - Pani dr D i Pani Ordynator. Kazały mi usiąść (nie jest, ku*wa, dobrze)
Pani O rzekła: To torbiel. Nowotwór się otorbielił, guz jest wypełniony płynem, to nie rak urósł. Pod wpływem działania chemii i rozpadu zaczął się wytwarzać płyn. Nie jest źle, a nawet dobrze. Trzeba tylko obserwować czy nie ma stanu zapalnego i czy torbiel nie rośnie.
(+100 do motywacji)
Wzięłam głęboki oddech i...zaczęłam się śmiać w głos. Uff...powietrze ze mnie uszło i poczułam się zmęczona jakbym weszła właśnie na Śnieżkę.
Po raz kolejny miałam szczęście, więc może coś lub ktoś nade mną czuwa...
Dalszy pobyt w szpitalu był już tylko miły - po tej wiadomości pospałam sobie parę godzin a resztę dnia i całą noc spędziłam na pogawędce z miłą Panią z sali (byłyśmy tylko we dwie - szpital 5-gwiazdkowy, można by pomyśleć:) Przychodziła do nas tez Pani Basia, którą wcześniej poznałam. Opowiedziała ciekawą anegdotkę.
Otóż, poprzednim razem kiedy przyszła po swoją dawkę chemii, leżała na sali z miłą, grubszą Panią. Były tylko we dwie, więc Basia się ucieszyła, że będzie spokój. I tak było do momentu nadejścia zmierzchu, kiedy to obie postanowiły iść spać. I wtedy okazało się, ze współlokatorka Pani Basi zasypia w tempie pendolino, wytwarzając przy tym dźwięki parowej lokomotywy...słowem - chrapie. Pani Basia nie była w stanie przy tych dźwiękach zasnąć, ale przypomniało jej się, że na chrapiących działa "cmokanie", czem prędzej więc zaczęła cmokać. O dziwo metoda dała rezultaty - współlokatorka na moment przestała chrapać. Pani B chcąc wykorzystać moment ułożyła się wygodnie do snu...niestety po chwili znów usłyszała chrapanie, więc "dawaj" znowu cmoka... i tak minęło pół nocy- chrapanie, cmokanie i tak na zmianę. Rano przy śniadaniu Pani B niewyspana i zniesmaczona mówi do swojej współlokatorki:
- W ogóle nie mogłam spać! Pani cała noc chrapała!
- A Pani całą noc cmokała!
Panie się nie wyspały, za to my się uśmiałyśmy :)
Następnego dnia dostałam manę i poszłam do domu. Zapytałam czy nie można mi dac czegoś w zamian tego zastrzyku, który ostatnio sprowadził mnie do pozycji horyzontalnej na kilkanaście dni. Stwierdzono, że oszczędzą mi tego i zobaczą jak mój organizm poradzi sobie bez. Ucieszyło mnie, że tym razem nie będzie mnie tak wszystko bolało! Jakże się pomyliłam...
To chyba jednak nie zastrzyk, a działanie chemii ostatnim razem mnie tak przygniotło do ziemi, tym razem niestety, również tak się stało. Może nie było tak strasznie ale ból kości i mięśni towarzyszył mi dobry tydzień...potem były zawroty głowy, osłabienie i przez to wszystko bardzo, bardzo zły humor. Dlatego własnie nie pisałam. W tym stanie nie można ani leżeć, ani siedzieć, ani stać. Myśleć i pisać też ciężko.
Ale od piątku znów jestem sobą, albo przynajmniej czuję się dobrze. W lustrze nie bardzo się poznaję bo jestem mocno spuchnięta, ale to mały pikuś. Ważne, że ze szpitalnej potyczki wyszłam na zero.
A teraz czas na miłe wiadomości - ostatnimi czasy, jak już mogę chodzić i funkcjonować to dużo gotuję. Zawsze to lubiłam, ale teraz mam czas, żeby dodatkowo robić zdjęcia:) Dlatego też moja przyjaciółka zaprosiła mnie do wzięcia udziału w projekcie, jakim jest SEASON MAGAZYN (http://www.seasonmagazyn.pl/) facebook https://www.facebook.com/SeasonMagazyn?fref=ts . W najnowszym numerze (http://www.seasonmagazyn.pl/#magazine-menu) znajdziecie moje zdjęcia i przepisy na naturalne leki z czarnuszki w dziale "dopieprz". Serdecznie zapraszam was do oglądania, bo pomijając narcystyczne pobudki, uważam, ze Season jest najładniejszym i najorginalniejszym magazynem kulinarnym w Polsce i warto go zobaczyć.
Druga sprawa - ta moja sesja dla SEASONA i codzienne gotowanie, doprowadziło mnie po raz kolejny do myśli o swoim własnym blogu kulinarnym. Wiem, że teraz każdy gotuje, tańczy, śpiewa i każdy się tym chwali. Wiem. Ale ja jestem wyjątkowa :D (może nie tak bardzo jak mi się wydaje, ale widzieliście inne takie dziwne stworzenie, które jest grafikiem, gotuje, robi zdjęcia, strzela z procy, jest grube, ma krzywy nos i walczy z rakiem? w tej konfiguracji - nie sądzę:)) Myślę, jeszcze nad nazwą, ale materiał zdjęciowo-przepisowy mam już całkiem pokaźny:) Tymczasem pochwalę się wam fotografią, która na pewno na blogu zawiśnie:)
Mam nadzieję, że po kolejnej chemii napiszę coś szybciej, może w międzyczasie powstanie ten mój kulinarny blog, może coś jeszcze...intensywnie myślę i staram się działać.
Do napisania!
Nie dawajcie się kryzysom:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)