środa, 11 lutego 2015

LEVEL VI - CZAS KRYZYSU

Życie płynie. Cóż za banalne zdanie jak na rozpoczęcie wpisu. Ale nie wiem od czego zacząć. Dawno nie pisałam, bo, nie będę ukrywać, nie chciałam marudzić, zalewać mojego BUraczanego bloga narzekaniem, bo i po co? Po prostu miałam zły czas psycho-fizyczny, ale minął:) Dzisiaj krótka relacja z tego i z czego innego.

Jestem po szóstej chemii, tuż przed siódmą (zostało mi 6 dni...). Ostatnia wizyta w szpitalu wiązała się z wielkimi emocjami. Tuż przed wyjazdem na wlew magicznej many zauważyłam, że znowu w mojej piersi jest wielki guz, chociaż już go tam nie było (ostatnio lekarka oznajmiła iż BURAK zmniejszył się do rozmiarów dwugroszówki). Kazano mi się nie macać i nie sprawdzać czy maleje no i słuchałam...aż przed szóstą chemią sprawdziłam i mało się nie przewróciłam - guz miał znowu ok 4 cm (-100 do motywacji)... W szpitalu następnego dnia okazało się, że mojej prowadzącej lekarki nie ma (jak zwykle) i przydzielono mi alchemiczkę, która przyjmowała mnie po raz pierwszy, kiedy jeszcze nie wiedziałam z czym to się je. Ucieszyłam się, bo dr D od początku wydawała mi się fajną czarodziejką. Kiedy przyszła mnie zbadać przekazałam jej wieści z krainy Chorej Piersi. Bardzo ją to zmartwiło i wezwała Panią ordynator. Zarządziły wspólnie, że trzeba mnie wysłać na USG i sprawdzić o co chodzi. 
Byłam spokojna. Nie bałam się, po prostu pomyślałam, że jeśli ten sku*wiel po zmianie chemii tak szybko znowu urósł to już po mnie. Co z tego, że go wytną, jak on wróci i urośnie sobie znowu taki wielki w kilka dni...i znów miesiace walki z wiatrakami. Nie płakałam, nie drżałam, po prostu stwierdziłam - trudno. I poszłam na usg. 
Kraina Radiologii nie jest przyjemna. Jest zimna i promieniotwórcza a pomieszczenia ciemne i śmierdzące. Radio-doktorka kazała mi się położyć na leżance, polała mnie lodowatym żelem i zaczęła jeździć mi tym czymś, o czym nie mam pojęcia jak się fachowo nazywa, po piersi. Patrzyłam na ekranik i widziałam tego wielkoluda, ale wyglądał jakoś inaczej...
Po paru minutach dostałam zdjęcie z opisem i uciekłam czem prędzej prosto do Chemolandu. Tam Alchemiczka D powiedziała, że zaraz do mnie przyjdzie. Siedziałam na swoim łóżku (tym razem nie w głowie były mi wędrówki i pogaduszki, jakoś nie miałam humoru) i czekałam. Po kilkunastu minutach przyszła sekretarka i wezwała mnie do Pani ordynator. "GRUBO" pomyślałam i popełzłam za sekretarką. Co ma być to będzie (takie "błyskotliwe" myśli turlały mi się po głowie) W gabinecie czekały obie - Pani dr D i Pani Ordynator. Kazały mi usiąść (nie jest, ku*wa, dobrze) 
Pani O rzekła: To torbiel. Nowotwór się otorbielił, guz jest wypełniony płynem, to nie rak urósł. Pod wpływem działania chemii i rozpadu zaczął się wytwarzać płyn. Nie jest źle, a nawet dobrze. Trzeba tylko obserwować czy nie ma stanu zapalnego i czy torbiel nie rośnie.
(+100 do motywacji)
Wzięłam głęboki oddech i...zaczęłam się śmiać w głos. Uff...powietrze ze mnie uszło i poczułam się zmęczona jakbym weszła właśnie na Śnieżkę.
Po raz kolejny miałam szczęście, więc może coś lub ktoś nade mną czuwa...
Dalszy pobyt w szpitalu był już tylko miły - po tej wiadomości pospałam sobie parę godzin a resztę dnia i całą noc spędziłam na pogawędce z miłą Panią z sali (byłyśmy tylko we dwie - szpital 5-gwiazdkowy, można by pomyśleć:) Przychodziła do nas tez Pani Basia, którą wcześniej poznałam. Opowiedziała ciekawą anegdotkę.
Otóż, poprzednim razem kiedy przyszła po swoją dawkę chemii, leżała na sali z miłą, grubszą Panią. Były tylko we dwie, więc Basia się ucieszyła, że będzie spokój. I tak było do momentu nadejścia zmierzchu, kiedy to obie postanowiły iść spać. I wtedy okazało się, ze współlokatorka Pani Basi zasypia w tempie pendolino, wytwarzając przy tym dźwięki parowej lokomotywy...słowem - chrapie. Pani Basia nie była w stanie przy tych dźwiękach zasnąć, ale przypomniało jej się, że na chrapiących działa "cmokanie", czem prędzej więc zaczęła cmokać. O dziwo metoda dała rezultaty - współlokatorka na moment przestała chrapać. Pani B chcąc wykorzystać moment ułożyła się wygodnie do snu...niestety po chwili znów usłyszała chrapanie, więc "dawaj" znowu cmoka... i tak minęło pół nocy- chrapanie, cmokanie i tak na zmianę. Rano przy śniadaniu Pani B niewyspana i zniesmaczona mówi do swojej współlokatorki:  
- W ogóle nie mogłam spać! Pani cała noc chrapała!
- A Pani całą noc cmokała!
Panie się nie wyspały, za to my się uśmiałyśmy :)
Następnego dnia dostałam manę i poszłam do domu. Zapytałam czy nie można mi dac czegoś w zamian tego zastrzyku, który ostatnio sprowadził mnie do pozycji horyzontalnej na kilkanaście dni. Stwierdzono, że oszczędzą mi tego i zobaczą jak mój organizm poradzi sobie bez. Ucieszyło mnie, że tym razem nie będzie mnie tak wszystko bolało! Jakże się pomyliłam...
To chyba jednak nie zastrzyk, a działanie chemii ostatnim razem mnie tak przygniotło do ziemi, tym razem niestety, również tak się stało. Może nie było tak strasznie ale ból kości i mięśni towarzyszył mi dobry tydzień...potem były zawroty głowy, osłabienie i przez to wszystko bardzo, bardzo zły humor. Dlatego własnie nie pisałam. W tym stanie nie można ani leżeć, ani siedzieć, ani stać. Myśleć i pisać też ciężko. 
Ale od piątku znów jestem sobą, albo przynajmniej czuję się dobrze. W lustrze nie bardzo się poznaję bo jestem mocno spuchnięta, ale to mały pikuś. Ważne, że ze szpitalnej potyczki wyszłam na zero.
A teraz czas na miłe wiadomości - ostatnimi czasy, jak już mogę chodzić i funkcjonować to dużo gotuję. Zawsze to lubiłam, ale teraz mam czas, żeby dodatkowo robić zdjęcia:) Dlatego też moja przyjaciółka zaprosiła mnie do wzięcia udziału w projekcie, jakim jest SEASON MAGAZYN (http://www.seasonmagazyn.pl/) facebook https://www.facebook.com/SeasonMagazyn?fref=ts . W najnowszym numerze (http://www.seasonmagazyn.pl/#magazine-menu) znajdziecie moje zdjęcia i przepisy na naturalne leki z czarnuszki w dziale "dopieprz". Serdecznie zapraszam was do oglądania, bo pomijając narcystyczne pobudki, uważam, ze Season jest najładniejszym i najorginalniejszym magazynem kulinarnym w Polsce i warto go zobaczyć. 
Druga sprawa - ta moja sesja dla SEASONA i codzienne gotowanie, doprowadziło mnie po raz kolejny do myśli o swoim własnym blogu kulinarnym. Wiem, że teraz każdy gotuje, tańczy, śpiewa i każdy się tym chwali. Wiem. Ale ja jestem wyjątkowa :D (może nie tak bardzo jak mi się wydaje, ale widzieliście inne takie dziwne stworzenie, które jest grafikiem, gotuje, robi zdjęcia, strzela z procy, jest grube, ma krzywy nos i walczy z rakiem? w tej konfiguracji - nie sądzę:)) Myślę, jeszcze nad nazwą, ale materiał zdjęciowo-przepisowy mam już całkiem pokaźny:) Tymczasem pochwalę się wam fotografią, która na pewno na blogu zawiśnie:)



Mam nadzieję, że po kolejnej chemii napiszę coś szybciej, może w międzyczasie powstanie ten mój kulinarny blog, może coś jeszcze...intensywnie myślę i staram się działać.

Do napisania!
Nie dawajcie się kryzysom:)

12 komentarzy:

  1. Anuk, ja tak na szybko - jestem za, a nawet ZA! ZA! ZA! Tylko sie nie obijaj, zadne tam chemie, zakladaj bloga w trymigi. :D

    Zdjecie zaj...! W sam raz na bloga kulinarnego kogos tak niezwyklego, jak Ty. :)

    Kass

    OdpowiedzUsuń
  2. Normalnie thriller! !!
    Kochana
    otwieraj tego bloga
    nie odkładaj życia na później:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie ma czasu na później;) Blog już istnieje w głowie, myślę, ze w weekend zostanie otwarty :)

      Usuń
  3. Ooo ,rety ale ta torbiel mnie wystraszyla
    nazwij swojego bloga tak "GOTUJEanuk" lub moje ulubine "menuANUK" i na wesolo "ugotujKRABA"
    zreszta sama wymyslisz najlepiej :))
    pozdrawiam
    cichosza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nazwa będzie bardziej ...nieoczywista:) mam już pewien pomysł ale dzięki za wsparcie;)
      buźka

      Usuń
  4. Najważniesze aby w trakcie leczenia nasze życie przebiegało, biegło dalej.....fajnie ,że masz taka pasję...a kryzysy są i będę,,ale są po to by sie wypłakać a zaraz potem iśc dalej.
    Przytulam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem tego samego zdanie:)
      Przytulam również:)

      Usuń
  5. Trafiłam tu przez przypadek i zostanę :))
    Mamy coś wspólnego: fotografia i potrzeba kreatywności.
    Trzymam kciuki za wygranie w tej grze. (Mój mąż od dawna porównywał życie do gry, kiedyś mnie to wkurzało a teraz zaczynam też tak myśleć.) Życzę Ci wygranej i wielu bonusowych punktów :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy tego samego męża?:D
      zapraszam:)

      Usuń
    2. Może się rozdwoił??? :D

      Usuń
    3. kto wie ?hehe

      a tak na powaznie;faceci maja podobne rozumownie
      cichosza

      Usuń
  6. Jesteś przezabawna ;) Często tu zaglądam, teraz czekam na kolejny blog ;)
    Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń