poniedziałek, 17 listopada 2014

Dodatki do gry

Gra z bu-raka przybrała na wadze o kilka wątków, które nierozerwalnie wiążą sie z brakiem czasu, ale i dobrą zabawą:) Jak wcześniej wspominałam uważam, że to co mi się przytrafiło ma więcej stron pozytywnych niż negatywnych (może dlatego, że nie trzeba chodzić do pracy, można spać ile się chce i mieć różne zachcianki?:) 





Jutro znowu szpital i kolejna magiczna mana zostanie wtłoczona do moich zmęczonych bolących żył. Według planu lekarzy, prócz niej dostanę jeszcze 5, według mnie jeszcze jedna porcję. Tak postanowiłam i już (że mój bu-rak zniknie w tak szybkim czasie, nie, że zrezygnuję z leczenia;). Niedługo powinnam dostać wyniki badań genetycznych na mutację genów BRCA 1 i BRCA 2 (dzisiaj dzwonili, że wyniki już są, poprosiłam o wysłanie, bo laboratorium jest na końcu świata) i może w szpitalu dowiem się co z wynikiem mojego rezonansu. O tym wam nie opowiadałam. Otóż rezonans to najdziwniejsze badanie, które mi robiono!
Przyszłam niczego nie świadoma (tym razem nie czytałam nic w internetach, bo znowu bym się nakręciła). Miła Pani, która poprzednio podawała mi kontrast przy tomografii, tym razem wbiła mi wenflon w rękę i kazała iść do kabiny, rozebrać się do połowy (od góry rzecz jasna). Wprowadziła mnie do gabinetu z rezonansem i moim oczom ukazała się wąska rura z wysuwaną „leżanką”. Na szczęście kazano mi się położyć głową w dół, bo przedmiotem badania tym razem były piersi. Oczy oparte miałam na zagłówku, więc kompletnie nic nie widziałam. Biorąc pod uwagę, że rura rezonansu jest wąska bardzo się z tego cieszyłam. Do wenflona została podłączona rurka, do drugiej ręki coś mi wsunięto, ale nie wiem co bo nikt nie powiedział i wjechałam do rury. Gabarytowo jestem raczej z tych większych kobiet, więc nie dziwi mnie, że było mi nieco ciasno, ale czułam jak ścianki rezonansu przygniatają moje ręce do ciała. To zdecydowanie nie było przyjemne. W ogóle. Na dodatek kazano mi się nie ruszać. Spoko. Tyle potrafię. Zapomniałabym! Założono mi na uszy słuchawki, takie duże, gąbkowe. Chwilę później dowiedziałam się dlaczego...ŁUP,ŁUP,ŁUP,ŁUP, TOTOTOTOTO, TIIII,TIII,TIII... ogromny hałas zaczął penetrować moje ciało. Czułam go w każdej komórce, aż bebechy zaczęły mi się przewracać do góry nogami i nazad. 
Dobrze, że nie przeczytałam wcześniej ile to badanie trwa. Wiedziałam tylko, że będzie bez i z kontrastem, jak się okazało, to, bagatela, 40 minut rezonowania! Nie można się zdrzemnąć, nie można się ruszyć, a po 20 min. wszystko zaczyna cierpnąć. Po skończonym badaniu przez kilka minut obraz był totalnie rozmazany a ja nie mogłam złapać pionu (czasowe -50 do orientacji w terenie). Ale da się przeżyć.
A teraz trochę o przyjemnościach, a tych w okresie od ostatniej chemii było bardzo dużo. Jak już przestałam wymiotować z byle powodu i trochę siły odzyskałam poszliśmy z R. i kolega Niedzielem postrzelać z procy! To nasze hobby, które od kilku miesięcy karmimy naszym czasem (albo na odwrót). W każdym razie miłość do procy zaszczepił w nas ww. NIedziel a my kupiliśmy sobie własne super-wypasione proce i strzelamy:) To jakby osobny rozdział mojej gry i tutaj punkty liczą się inaczej:) O tym co to są PROCOHOLICY, na czym polega PROCES oraz jak wygląda i co robi nasza drużyna, możecie przeczytać o tutaj: https://www.facebook.com/procoholicy



Serdecznie wszystkich zapraszam, może ktoś się zarazi i również zacznie strzelać?:) To właśnie zajmuje mi masę czasu, ponieważ to ja (a co, pochwalę się;) stworzyłam fanpejdż, zdjęcia, grafiki i staram się jakoś nad tym zapanować (Oczywiście z pomocą R. i innych procoholików:))

Druga moja przyjemność, której daję się wykorzystywać, to pichcenie. Dostałam spóźniony o kilka miesięcy urodzinowy prezent - nowiutką extra-turbo-wypasiona kuchenkę, która muffinki robi w 20 min a pizzę w 10:) I tak pochłonęła mnie kuchnia, a bardziej szczegółowo to piekarnik, którego do tej pory nie miałam i wszystko piekłam w prodiżu. Dziś wiem ile traciłam:)


Trzecia moja przyjemność, która zawsze ze mną była, ale zaniedbywałam ją przez ostatnie kilka lat to fotografia. Myślałam, że mój obiektyw się popsuł i nie mając pieniędzy wówczas na naprawę oraz nie znajdując wyjścia z sytuacji zamknęłam aparat w szafce, gdzie zbierał kurz i wzbudzał moje wyrzuty sumienia - przecież zawsze to kochałam! Teraz, przez, a może "dzięki" rakowi, odkurzyłam aparat i postanowiłam naprawić obiektyw. Poprosiłam mojego kolegę fotografa, żeby przyjrzał się problemowi lub zawiózł go do jakiegoś magika od lustrzanek. Tomasz popatrzył, podmuchał, pokręcił pokrętełkami i – niespodzianka! - zaczęło działać! Dawno się tak nie ucieszyłam:) Zabrałam się ochoczo do cykania – zaczęłam od łączenia przyjemności, czyli robienia zdjęć podczas strzelania oraz potrawom, które urodziła moja kuchenka. Wszystko działało aż do wczoraj, kiedy to na pierwszych zawodach w historii procologii mój obiektyw znów zaniemówił i wyświetlił tylko tajemniczy komunikat FEE. Byłam zrozpaczona i pierwsze co zrobiłam po powrocie do domu to zadzwoniłam do Tomasza, ale nie ustaliliśmy nic nowego - przypadek (?) "obudził" wtedy mój obiektyw. Zasiadłam, więc do tego co umiem najlepiej - przeszukiwania na wskroś sieci. Po 10 minutach wygrzebałam co zrobić. Nie będę was zanudzać szczegółami technicznymi, ale okazało się, że obiektyw był sprawny cały czas - trzeba było tylko ustawić coś, przekręcić i pstryknąć. Eh, nie wiem dlaczego wcześniej nie znalazłam tegoż sposobu. Widać tak miało być. Dzięki tak długiej przerwie dziś mam niesamowitą frajdę i masę pomysłów w głowie na zdjęcia:)

W związku z powyższymi hobby, mam mniej czasu na pisanie, ale na pewno tego nie porzucę. Tyle talentów nagle obudziło się w mojej głowie, tyle przyjemności czerpię z życia, że nie omieszkam tego opisywać i zanudzać was moim bu-raczanym życiem.

Zastanawiam się nad założeniem bloga kulinarnego, skoro i tak robię zdjęcia żarciu, co wy na to? Baking of Anuk to dobra nazwa? Czy zdobędę dzięki temu punkty w grze z bu-rakiem?

Buziole

Ps. teraz kiedy już mam czynny aparat będę mogła zrobić ładne zdjęcia turbanów:) Tylko niechże mnie w końcu do tego coś pchnie:) Trzymajcie kciuki za jutrzejszą manę - żeby mnie nie trzymali jak ostatnio 6 dni tylko szybko wypuścili do domu:)




poniedziałek, 3 listopada 2014

Jeszcze o szpitalu...

Najtrudniejsze w radzeniu sobie z codziennymi problemami jest to, że trzeba robić to codziennie...

Zbieram się i zbieram do napisania czegoś i zebrać nie mogę. Od kilku dni jestem już w domu, ale trochę brakuje mi sił do czegokolwiek. Głównie to w coś gram (jak wspominałam - nie umiem w nic nie grać:) gotuję i śpię. Powoli czuję się coraz lepiej i nie biorę już tabletek przeciwwymiotnych (jupi!). Nie jest źle.


W skrócie zdam wam jeszcze relację ze szpitala, czyli ten ciąg dalszy, który obiecałam.
Przetrzymali mnie sześć dni - najpierw stwierdzili, że mam podwyższone enzymy wątrobowe i trzeba "przepłukać" wątrobę, a potem zaczęli mi wpierać nadciśnienie i nie chcieli z tego powodu podać magicznej many. Kiedy tam przyszłam ciśnienie było prawie ok (134/92) a potem było już tylko gorzej...od soboty wieczór ciśnienie miałam w granicach 150/100-160/110 więc podawali mi leki, po których zamiast spadać, ciśnienie jeszcze wzrastało. Wszystko prawdopodobnie było doprawione faktem, iż Panie z którymi byłam w sali od rana do nocy rozmawiały o swoich chorobach, chorobach swoich sąsiadów i chorobach znanych osób. Uciekałam z sali jak tylko była okazja i siedziałam na korytarzu, a moja frustracja rosła. Zastanawiałam się jak nazwać te Panie i nie przychodzi mi nic innego jak szpitalne trolle, choć nie chciałabym nikogo urazić. Ja na prawdę jestem głęboko empatyczną istotą i współczuję wszystkim chorym, ale do cholery jasnej i stu tysięcy rozlanych mikstur - nie da się funkcjonować słysząc ciągle o przerzutach i złych diagnozach! Koniec końców nie wytrzymałam i w niedzielę poryczałam się z tego wszystkiego - że ciśnienie nie chce spadać, że lekarze mnie nie słuchają kiedy im mówię, że to z nerwów, że nie mogę leżeć w łóżku, bo jestem nękana czyimiś przerzutami i, że jest mi źle w tym cholernym szpitalu gdzie karmią gorzej niż w więzieniu.
Pomogło. Lekarz dał mi tabletkę uspakajającą, ciśnienie spadło, a ja wkroczyłam do jaskini trolli, żeby je natchnąć pozytywnym duchem zdrowego myślenia (+100 do charyzmy). Kiedy nadszedł czas spania, weszłam do sali i powiedziałam "DOŚĆ GADANIA O CHOROBACH!" Nastała cisza i drogie Panie trollowe zaczęły mnie słuchać. Nie wiem co im powiedziałam, bo gadałam jak natchniona, ale Wilk z Wall Street by się nie powstydził. Zrobiłam im wykład o wpływaniu pozytywnego myślenia na nasz organizm i takie tam. W każdym razie podziałało, a drogie chore jakby poczuły się lepiej i zaczęły się uśmiechać. Może taka właśnie była moja ukryta misja. Nie wiem na jak długo to pomogło w każdym razie tego wieczora oraz kolejnego dnia już tyle nie rozprawiały o nękających je dolegliwościach, a temat został zmieniony na zdrowe odżywianie, modę i przystojnych doktorów. Było dużo śmiechu i nawet zaczęłam lubić moje współchore, a nie tylko współczuć. Po tym magicznym wieczorze ciśnienie się uspokoiło i następnego dnia dostałam chemię.


W końcu mogłam wyjść do domu, spokojna, zadowolona z efektów swojego działania i działania magicznej many.
Postanowiłam, że bu-rak zostaje maksymalnie jeszcze na dwie chemie a potem opuszcza mnie na zawsze. Lekarka powiedziała, że to możliwe, a dla mnie możliwe stało się konieczne i nie ma dyskusji. Z planowanych 8 sesji magicznej many postanowiłam przyjąć 4, doprawiając wszystko "czarami uzdrawiającymi" i pozbyć się intruza.
 Powiecie "oby tak było". Ja mówię "tak będzie".

Tymczasem jeszcze krótka relacja fotograficzna o szpitalnym żarciu. Oto czym nas karmili. Nie zrobiłam zdjęć wszystkiego, bo parę razy byłam tak głodna, że zjadłam nim zrobiłam zdjęcie. Obiady może nie były najgorsze, ale uwierzcie, że po 6 dniach takiego jedzenia człowiek marzy o misce warzyw z warzywami:) Jeśli zaś ktoś chce schudnąć to polecam jeść według szpitalnego manu - mało i niedobre:) 


P.S. Dla tych, którzy nie wiedzą - podczas chemioterapii nie powinno się jeść mięsa, ew. raz-dwa w tyg. kurczak a najlepiej indyk, nie wolno jeść przetworzonych rzeczy, czyli wędlin, serów, pasztetów, nic z puszek. Generalnie żadnych gotowych przetworów. Przede wszystkim nie WOLNO jeść cukru - cukier karmi raka. Tutaj nie ma, ale jednego dnia dano nam kromkę chleba z kleksem wysoko słodzonego dżemu. Wywaliłam.


"szyneczka" nie wiadomo z czego plus 3 kromki weki


zupa szpinakowa, smakująca jak woda z solą oraz pulpet w sosie, kasza jęczmienna i kilka liści sałaty.


chleb i jajko. jajko wczorajsze. pyszności.


niedzielny obiad: woda z maggi i makaronem (ani jednego oka tłuszczu- fit) noga z kuraka, łyżka zimnych ziemniaków i marchewka.


1/4 pasztetu z puszki i 2 kromki chleba + masło


ryż z gulaszem i burakami oraz jakaś zupa (?)


poprosiłam o dietę lekką, bo normalnie pacjentki dostały kotleta mielonego w panierce, który udawał schabowego i kapustę ze słoika. Tutaj widzimy pulpeta, ziemniaki i szpinak oraz krupnik.


chleb z serem.