sobota, 24 grudnia 2016

...a przede wszystkim zdrowia!

Kochani,

Uwielbiam świąteczny czas. Pewnie przez moją słabość do błyskotek i dobrego jedzenia. A może dlatego, że po prostu dobrze i jakoś magicznie mi się kojarzy. Najbardziej utkwiły mi w pamięci święta, kiedy przeprowadziliśmy się od babci do własnego mieszkania. Większość ozdób zrobiliśmy z moim bratem własnoręcznie, tata wrócił z delegacji zagranicznej i była fura cieszących dziecięce oko i serce prezentów.


To zdjęcie też lubię, mój brat wyszedł na nim jak obłąkany ;).

Święta jakoś mnie wzruszają, może też przez to, że to końcówka roku i jakoś podświadomie podsumowujemy ostatnich 12 miesięcy życia. Ale jest jedna rzecz, której w świętach nie lubię - składania życzeń. Wydawać by się mogło, że przecież to nic trudnego - życzymy zdrowia, szczęścia, pieniędzy itp. Ale ja nie umiem tak "niby" szczerze klepać każdemu tego samego. Życzenia powinny być naprawdę przemyślane i indywidualne, wtedy są prawdziwe. Takie życzenia z serca wzbudzają emocje a czasami nawet wzruszenie. Chciałabym umieć was poruszyć, ale najchętniej tę część świąt bym wykasowała z tradycji ;)

Zamiast życzyć po prostu wam podziękuję, za wsparcie, duuuużo ciepłych słów, za cierpliwość do moich przerw w pisaniu i za obecność. Dajecie mi kupę radości i wsparcia. Dziękuję!

Mam nadzieję, że nigdy nie zabraknie wam dobrych ludzi w około, po dwóch latach choroby mogę stwierdzić, że to jest najważniejsze w życiu - bliscy, przyjaciele, życzliwi "obcy". Nie zapominajcie nigdy o drugim człowieku i niech o was nie zapominają. Nie martwcie się za dużo, bo to i tak nic nie zmienia, nie naprawi błędów i nie poprawi sytuacji, więc nie marnujcie na to życia. Tym samym życzę wam jak najmniej powodów do frapowania się i szczęścia - tego fartownego, to drugie sami sobie jesteście w stanie załatwić. Pomysłów i chęci do realizacji, nawet tych najbardziej szalonych i wydawałoby się się nie do spełnienia. Przygód - głównie tych fajnych i ekscytujących, ale gdyby zdarzyły się też inne to życzę wam, żebyście wyciągnęli z nich wnioski i nauczyli się czegoś - na to nigdy nie jest za późno. Miłości - tego chyba nie muszę rozwijać...a przede wszystkim zdrowia!

No i jednak mi się udało z tymi życzeniami, sama siebie czasami zaskakuję;)


A to już moja tegoroczna choinka, łącznie z pilnującym ją cerberem. Odkąd zachorowałam, wieszam na drzewku złote klucze - wierzę, że każdy symbolizuje klucz do rozwiązania problemów, które na mnie czekają w przyszłym roku...wymyśliłam to w tej chwili, ale fajnie brzmi i w sumie to lepsze wytłumaczenie niż "miałam masę niepotrzebnych kluczy nie wiadomo do czego, więc je pomalowałam i powiesiłam na choince" ;)

Na koniec jeszcze mój ulubiony filmik z życzeniami noworocznymi sprzed 20 lat...


Bywajcie w zdrowiu!

Anuk

środa, 21 grudnia 2016

Chora ja, bardziej chory system...

Okres przedświąteczny, zabiegany, pachnący i miły...i taki chciałam dla was napisać post dzisiaj lub jutro. Życzenia, zdjęcia i wszystko co miłe, niestety spotkało mnie dzisiaj coś tak upokarzającego i niewiarygodnego, że musicie o tym przeczytać!

Moja historia (jak większość wie) zaczyna się we wrześniu 2014 roku. Wtedy dowiedziałam się, że mam raka piersi, guz 6,5cm i dwa węzły chłonne zajęte. Wówczas byłam zatrudniona na umowę o pracę. Poszłam na półroczne zwolnienie lekarskie, później dostałam zasiłek rehabilitacyjny na rok. W tym czasie przeszłam chemioterapię przedoperacyjną (7 kursów), operację oszczędzającą, radioterapię, jeszcze pięć kursów chemii (miało być 12 ale straciłam czucie w prawej ręce, dlatego została przerwana) oraz dostawałam herceptynę co 3 tygodnie od sierpnia 2015 r. Miało być 18 kursów, po 16 (w lipcu 2016 r.) okazało się, że mam wznowę. Guz w momencie zdiagnozowania miał już 3x4cm... Znowu nieoperacyjny.
W tym czasie umowa o pracę mi się skończyła jak również zasiłek rehabilitacyjny. W marcu (jeszcze przed wznową) ubiegałam się o rentę. Najpierw dano mi całkowitą niezdolność do pracy, potem wezwano na upokarzającą komisję, gdzie mnie uzdrowiono w połowie (częściowa niezdolność do pracy). Od lekarzy usłyszałam, że jako niepełnosprawna mogę iść pracować do fabryki na taśmę... Dodatkowo okazało się, że brakuje mi pół roku pracy, aby należała mi się renta. W tej chwili to już półtora roku, bo w czerwcu skończyłam 30 lat i już powinnam mieć 5 lat pracy.
 Zarejestrowałam się do Urzędu Pracy, z którego przez pół roku dostawałam zasiłek (ok 500zł/mies.). Niestety jak już wspomniałam wyżej, w lipcu okazało się, że jestem znowu chora. Muszę przyjmować chemię, żeby guz się zmniejszył (nim wdrożono leczenie guz już urósł do 5,9x4,5cm)
Od końca lipca znowu się leczę i nie wiadomo ile to potrwa (w sumie przyjęłam już 26 chemii na klatę).
Z Urzędu Pracy muszę się wyrejestrować, bo jak wiadomo nie jestem w stanie pracować. W międzyczasie przypałętała się do mnie zatorowość płucna, żeby nie było tak nudno. Zasiłek z UP skończył się w październiku. Koordynatorka z UP (bardzo miła kobieta) dała mi czas na załatwienie ubezpieczenia z MOPSU. I tutaj dochodzę do sedna.

Własnie wróciłam z Mopsu. Chciałam złożyć papiery o przyznanie ubezpieczenia bądź zasiłku stałego dla osób niepełnosprawnych. Chwilę potrwało nim trafiłam do odpowiedniej urzędniczki. W końcu udało się. Zasiadłam na krześle i zaczęłam opisywać swoją sytuację, tak jak wam teraz. Pani zapytała mnie z czego żyję. Odpowiedziałam, że póki co rodzice pomagają no i z oszczędności. I tu uwaga- jeśli mam oszczędności to zasiłek mi się nie należy. Wybałuszyłam oczyska. Kolejne pytanie było jeszcze lepsze, a właściwie nie tyle pytanie co wnioski tej Pani. Czy mam samochód? No mam. Więc mogę go sprzedać, żeby uzyskać z tego dochód!! Wmurowało mnie w siedzenie. Tłumaczę, że bez samochodu moje życie byłoby jeszcze bardziej uciążliwe niż jest - muszę dojechać do szpitala, na badania, zrobić zakupy. Mam zerową odporność to raz, dwa nie mogę dźwigać nic, trzy po chemii ledwo żyję! Na co usłyszałam: Jako człowiek Panią rozumiem, ale takie mamy zasady. Może Pani poprosić lekarza o wypisanie skierowania na dowóz z NFZ.

To nie koniec wesołej opowieści. Usłyszałam również, że pracownik społeczny przyjdzie do domu rodziców i do mojego domu. Zrobią wywiad środowiskowy oraz ocenią czy MAM W DOMU COŚ JESZCZE CO MOGĘ SPRZEDAĆ. Jeśli mam np. wartościowy komputer to powinnam go sprzedać i z tego żyć.

A jeśli chodzi o ubezpieczenie, to mogę się starać o nie jak już nie będę ubezpieczona w UP. Ale nie, że mogę złożyć wniosek tego samego dnia, którego wymelduję się z UP tylko wtedy kiedy skończy się również karencja ubezpieczenia, czyli miesiąc później! Jeszcze raz staram się wytłumaczyć Pani, że nie mogę sobie pozwolić na choćby jeden dzień bez ubezpieczenia, bo jestem w trakcie leczenia RAKA. Usłyszałam tylko: Takie mamy prawo.

Poczułam się upodlona. Upokorzona.

Pracownik MOPSu może przyjśc do mnie i zdecydować co powinnam sprzedać, a później jak już nie będę miała nic, mogę ubiegać się o 500zł zasiłku! Zasiłku, który dostaje każdy alkoholik w tym kraju, bo jemu się za alkoholizm należy, bo on jest chory! Ja mam tylko raka...

Na szczęście została mi jeszcze jedna ostateczna opcja - renta w drodze wyjątku od prezesa ZUS. Tam tez dzisiaj byłam. W przeciwieństwie do Pani z MOPSu, urzędniczka w ZUS była konkretna i pomocna, oraz wykazywała pełne zrozumienie tematu. Musze niestety przejść jeszcze raz przez komisję lekarską, która oceni czy jestem niezdolna do pracy, tylko wtedy jeśli stwierdza całkowitą niezdolność mogę ubiegać się o tę rentę. Dostaje ją 10% składających podania. Mimo wszystko jest światełko w tunelu. Ale to moja ostatnia szansa na ubezpieczenie, po wyczerpaniu tego koła ratunkowego zostanie mi opłacanie sobie prywatnie NFZ (ok 400zł/mies.)

Tak wygląda sprawa na dzień dzisiejszy. Nie dość, że żyję w poczuciu, że może się nie udać i będę musiała pożegnać się względnie niedługo ze światem, to teraz przede mną perspektywa walki o MOŻLIWOŚĆ leczenia w ogóle. Siedzę teraz w domu i nie wiem czy śmiać się czy płakać czy wziąć kabel od mojego komputera, który powinnam sprzedać i powiesić się na nim na strychu, obok prania.

Bywajcie w zdrowiu i z ubezpieczeniem zdrowotnym...
Anuk

piątek, 2 grudnia 2016

Wiadomości z jaskini

Wiecie, że nie lubię smęcić. Głównie dlatego milczę. Siedzę sobie w mojej wyimaginowanej jaskini i chowam się przed chłodnym, przeszywającym wilgotnym powietrzem światem.

Odkąd wróciłam z kardiologii właściwie nic się nie dzieje. Staram się nie nudzić, ale ciężko mi normalnie funkcjonować. Chemia niestety mocno daje mi w kość. Razem z lekarzem ustaliliśmy, że będę przyjmować ją teraz co dwa tygodnie, bo inaczej zwariuję. Cykle cotygodniowe nie pozwalały mi wychodzić z łóżka. Wymiękł mi mózg i troszeczkę się podłamałam, a to nie pomagało mi w żaden sposób. Teraz w końcu trochę odpoczywam od tego syfu i nawet w miarę mogę ogarnąć chatę, wyjść z psem a nawet pojechać do sklepu. Takie zwykłe czynności, ale dające wielką satysfakcje, kiedy jeszcze trzy tygodnie temu droga do kibla była ciężką podróżą. Życie jest przewrotne - kiedyś marzyłam o własnym krytym basenie, dziś marzę, żebym nie musiała lać do basenu, szpitalnego.

Leczenie zmienia perspektywę, nie dość, że ze stojącej na siedząco-leżącą to jeszcze sprawia, że cieszy mnie sprzątanie! Świat stanął na głowie. Żeby umilić sobie trochę to swoiste gniazdowanie, od października kompletuje prezenty. Co więcej pomagam innym w wybieraniu i szukaniu. Jestem mistrzem w wymyślaniu co komu podarować i uwielbiam to. Oczywiście wszystko z pozycji fotela przy komputerze. Czuję się wtedy jak myśliwy na polowaniu, detektyw rozwiązujący trudną sprawę (co może się mu/jej spodobać) albo świetny przedstawiciel handlowy. Tak właśnie podnoszę swoje ego. I pomyśleć, że inni muszą kupić drogie auto albo najnowszego smartphona, żeby się tak poczuć. Mnie wystarczy głowa i dziwne mało potrzebne umiejętności.
Ostatnio odkryłam również kursy online z certyfikatem MEN i postanowiłam robić jeden miesięcznie. Zaczynam od beauty coacha! Brzmi dziwnie, ale chodzi o dobór ciuchów, makijażu, analizę kolorystyczną i takie tam bzdety. Lubię to, więc czemu nie? I tak ślęczę całymi dniami w komputerze albo tablecie, przynajmniej się czegoś nauczę, będę mogła dręczyć koleżanki (i tak to robię, bo jestem wredną czepiającą się babą z ambicjami bycia najmąd-kurwa-rzejszą).
W czwartek kolejna chemia, ale perspektywa, że następna dopiero po świętach napawa mnie optymizmem. Mam zamiar sporo przez ten czas zrobić mało istotnych i nikomu nie potrzebnych rzeczy. A plany są po to, żeby je zmieniać, więc kto wie co koniec końców z tego wyjdzie.

Dziękuję wam za zainteresowanie, maile i komentarze. Uśmiecham się za każdym razem kiedy dostaję od was słowa wsparcia i bywa, że mocno podnosi mnie to na duchu. Dobrze wiedzieć, że są ludzie, którzy trzymają za mnie kciuki i jakoś łatwiej przychodzi znosić te chemie, w końcu nie mogę zawieźć tysięcy ludzi ;) Anuk wyzdrowieje dla narodu!

Bywajcie w zdrowiu i atmosferze świąt! A jak ktoś ma kłopoty z kupowaniem prezentów to walcie jak w dym!
Anuk

piątek, 21 października 2016

Daleko od noszy

Kiedy nie dzieje się po mojej myśli, mam wybór. Siąść i płakać, wkurzać się i denerwować, albo wycofać się do swojej mentalnej jaskini i ukradkiem obserwować ten "film". Lubię filmy, a jeszcze bardziej seriale, więc siadam i kręcę różne sceny na taśmie w głowie.

Problemy małżeńskie

Na korytarzu słyszę krzyki pacjenta i pielęgniarki.
- Proszę to odkręcić (nie mam pojęcia o co chodziło)
- Ile razy jeszcze do cholery? Już dwa razy się pakowałem. Łóżko złożyłem, torbę spakowałem. I co?
- No zdarza się
- Co się zdarza? Ile razy się zdarza? Już wychodziłem i wziął mnie ten na korytarz i mówi, że zostaje.
- Wyjdzie Pan po weekendzie
- Pani! Żona mi już nie wierzy i mówi, że krętacz jestem i kłamca! Przez was się ze mną rozwiedzie!
Nigdy bym nie pomyślała, że wizyty w szpitalu prowadzą do rozpadu małżeństw...

Opiekun pacjenta

Podchodzi do mnie po obchodzie Pan Adam - opiekun pacjenta. Zagaduje:
- Słyszałem, że miała pani raka piersi, której? Prawej?
- lewej, miałam i mam znowu.
- Strata dziecka?
- yyy nie... - wytrzeszczam gały
- musi Pani siebie zaakceptować
- ja siebie akcetuje w 100%
- no widać nie do końca
- nie do konca akceptuję bzdurne teorie, a siebie tak
- rak jest chorobą duszy, jeśli wyleczy się duszę, wyleczy się raka

Na szczęście ktoś go zawołał, bo ciśnienie mi już skoczyło i chciałam go opierdolić. Dlaczego ludzie myślą, że mają prawo gadać komuś kogo nie znają takie rzeczy?

Dieta

Przyszła pani dietetyk, żeby spytać czy możemy posłużyć jako przykładowi pacjenci dla studentów dietetyki 5 roku. Mówię - spoko - jestem ciężkim przypadkiem ;)
Przyszły do mnie trzy studentki. Zadawały dużo pytań, ja jak to ja dużo opowiadałam. Zdecydowanie jestem świadomym konsumentem i wiem co źle robię, ale walka z jedzeniem przy innych, które staczam jest dla mnie w tej chwili nie do przeskoczenia.
Mówię szczerze, że po chemii mam taki niesmak i tak mi niedobrze, że jem na co kam ochotę, bo inaczej rzygam i odczuwam straszny dyskomfort. Po sterydach mam wilczy apetyt i zajadam śledzie winogronem i frytkami...zdarza się po wlewie.
Na co jedna ze studentek:
- A może pani sobie tylko tak tłumaczy swoje podejście do jedzenia? Może po prostu Pani sobie nie radzi i w ten sposób zajada stres i zastępuje jedzeniem jakieś rzeczy?

Znowu miałam wytrzeszcz. Znowu mnie ktoś psychologicznie próbuje oceniać...kurwa!
- Wie pani dlaczego ja jem wszystko na co mam ochotę? Bo kocham wpierdalać! A rak zabrał mi wystarczająco dużo z życia, więc tak, rekompensuje sobie to czego mi brakuje jedzeniem - to moja wielka przyjemność.

Znowu intencje przerosły umiejętność dobierania słów.

Opiekun pacjenta 2

Dzisiaj z przypadku zostałam opiekunem pacjenta. Poszłam do sklepiku po parę drobiazgów i w drodze powrotnej zaczepiła mnie malutka staruszka. Była zgarbiona i miała powykręcane dłonie od reumatyzmu.
- Przepraszam, gdzie jest sekretariat okulistyczny?
- Nie wiem, ale zapytam.- od pielęgniarki dowiedziałam się, że piętro wyżej.
- A pokaże mi pani gdzie są schody
- Schody?! - patrzę na tę staruszkę i zastanawiam się jak ona ma zamiar tam wleźć - może lepiej windą?
- Ja się boję windy
- To ja z Panią pojadę.
Wzięłam staruszkę pod rękę i zasuwamy do windy. W drodze Pani zaczyna opowiadać:
- Ja nie umiem obsługiwać tych wind. To takie jest, że tego nie rozumiem. Jak jeszcze pracowałam 30lat temu to mało mi łba winda nie urwała, wie Pani, takie stare windy towarowe były. Od tamtej pory windami nie jeżdżę.
- i wszędzie pani po schodach chodzi?
- Wszędzie.

Nu ładna, a mi się nie chce czasami jednego piętra wchodzić do góry. Pojechałam z Panią do sekretariatu i odwiozłam później na dół prosto do drzwi wyjściowych.
- Bardzo Pani dziękuję i przepraszam, Pani tyle czasu przeze mnie straciła!
- Nie szkodzi i tak tu zostaję do poniedziałku.
- To Pani tu nie pracuje?
- Nie, jeszcze nie, ale kto wie...

Biorąc pod uwagę jakich tu mają opiekunów, to może powinnam złożyć cv?

Winda

Ogólnie to chyba jednak przejdę na tą dietę. Wczoraj Pan nie chciał mnie wieźć na oddział, bo jestem za duża, dzisiaj dietetyczka mnie próbowała przekonać że chemia to nie wymówka, a przed chwilą wchodzę do windy, wciskam guzik, winda ruszyła i stanęła. Rozległo się głośne
"WINDA PRZECIĄŻONA"
patrzę na napis: 1600 kg albo 21 osób.
Cholera, chyba naprawdę ze mną źle!

Pani Ania

Pani Ania to moja współlokatorka. Ma ponad 80 lat, trochę nie dosłyszy i trochę czasami odjeżdża od rzeczywistości, ale jest przesympatyczną staruszką.
Wczoraj wieczorem lekarz po wizycie zgasił światło w sali. Ja i druga współlokatorka, Pani Danusia, leżałyśmy już w łóżkach, a P.Ania jeszcze siedziała.
Ja: może zapalić jeszcze na chwilę światło?
P.A: Co?
- Może zapalić światło?
- Mam zapalić światło?
- Nie! Pytam się czy chce Pani, żebym zapaliła światło? - wrzeszczę
- No jak Pani chce to zapalę
- Ja nie chcę! Ale może Pani jeszcze chce, żeby się przygotować do spania! - drę ryja
Na co Pani Ania zrezygnowana:
- Nie wiem o co Pani chodzi
Ja zrezygnowana:
- aaa nic, dobranoc!
-Aha! Dobranoc!

Pani Ania 2

Jedzenie w tym szpitalu jest wyjątkowo smaczne jak na szpitale i zróżnicowane. Dzisiaj na obiad był śledź w śmietanie z cebulką, groszkiem, jabłkiem i marchewką i do tego ziemniaki. Dziwne połączenie dla niektórych, ale ja bylam zadowolona.
Pani Ania opróżniła już prawie cały talerz i nagle pyta się mnie z przerażeniem w oczach:
- To jest śledź?
- Tak
- O Boże! Ja nigdy nie jadłam śledzia, ja nienawidzę śledzi!
- No przecież zjadła Pani ze smakiem
- Nie! Ja teraz zobaczyłam, że to śledź! O Boże on mi stoi w gardle!
I zaczęła łapczywie popijać go kompotem. Dwadzieścia minut przeżywała jeszcze tego śledzia.

Dobre złego efekty

Zapomniałabym! Od dwóch dni przewijał się wątek mojej wagi. Ciągle mnie ktoś woził na wózku i ten wózek zamiast jechać to szurał po ziemi wydając przy tym nieprzyjemny chroboczący dźwięk. I tylko słyszałam:
- co jest z tym wózkiem?
- gruba jestem, psze Pani (bo nie widać)
- te koła jakieś niedopompowane...

Dzisiaj rano się budzę i słyszę z korytarza:
- Boże! Co się stało? Te wózki normalnie pływają! Ktoś je napompował?
Pewnie się któraś pielęgniarka wkurwiła co mnie wiozła. Jaki wniosek? Naprawiam Polską służbę zdrowia swoją nadwagą!

Czeka mnie jeszcze weekend w szpitalu, bo zostawili mnie na obserwacji. Może coś jeszcze się zdarzy, a ja to "nakręcę" i opiszę. Kto wie, nic obiecać nie mogę, ale w sumie nie mam tu do roboty zbyt wiele.

Bywajcie w zdrowiu
Anuk

czwartek, 20 października 2016

Jak nie urok...

Ostatnia chemia ostro dała mi w kość. Mdłości, słabości, rozpacz i kurwica. Po dwóch tygodniach powstałam z betów, przygotowana na kolejny cios, ale tym razem cios nie przyszedł z kroplówki, a z tętnicy płucnej!

Ale, że jak? Pewnie ciśnie wam się na usta, a ja już czem prędzej tłumaczę. Ano nazywa się to zatorowość płucna i jest niebezpieczna dla życia (a co dzisiaj nie jest?). Pani technik podczas robienia TK zauważyła skrzep w tętnicy i kazała z samego rana przyjść po opis. Przestraszona nie na żarty w środę rano, przed wizytą u lekarza wyciągałam wynik trzęsącą się ręką, bałam się ujrzeć tam jeszcze innych niespodzianek. Na szczęście tym razem tylko jedno gówno w pakiecie. Tymczasem guzy trochę zmalały - tzn są nieco większe niż na poprzedniej tomografii, ale ona była przed biobsją nim guz urósł. Chemia działa, bo w sumie dziada pomniejszyła o 1,5 cm. Nie jest to wynik zapierający dech w piersiach, tam dech wstrzymuje zator-kurwa-płucny.

Polazłam z wynikiem TK do lekarza, a tam panika i "wzywamy-pogotowie-natychmiast-szpital-kardiologia-nigdzie-pani-nie-wychodzi-siedzieć-czekać" I tylko wszyscy pytają mnie o objawy. Jakie objawy? Że po schodach wejść nie mogę z zakupami? A po której chemii mogłam? No ale dupa jasna, nie ma że ja nie chcę do szpitala, ja muszę, a chemia zaczeka z tydzień.
Na pogotowie czekałam bagatela 2,5 godziny. W tym czasie nie pozwolono mi nigdzie wychodzić. A ja nie wzięłam ze sobą anwi picia, ani jedzenia, pustynia w gębie, echo w brzuchu. Myślałam, że może w szpitalu tym drugim uda mi się coś zjeść i się napić...tiaa. Zawieziono mnie na SOR do wojskowego. A tam widok rodem z filmów z lat 80. Pomarańczowe obrzydliwe zasłonki, 2 krzesełka dla pacjentów i ogólny obskurw. Posadzili mnie i kazali czekać. Prócz mnie w poczekalni jeszcze 90-letnia Pani porucznik wojska polskiego po mikro wylewie, pan po padaczce alkoholowej, Pani, której gorąco, Pan pracoholik łamane przez alkoholik z migotaniem przedsionków (cytat z lekarza), Pani wyrywająca sobie cewnik i Pani wyrywająca sobie wenflon. Słowem- śmietanka towarzyska. Szczęśliwie opanowałam przez ostatnie dwa lata szpitalne zen - godziny czekania nie robią na mnie wrażenia - obserwuję i chłonę cudowną atmosferę:
Pani porucznik zaczyna marudzić, że na krześle niewygodnie. Staram się ją uspokoić. Ratownicy stojący z pacjentem drugą godzinę narzekają na głód, też bym coś zjadła, nie powiem. Pani na łóżku po raz trzeci wyrywa sobie cewnik i sika do wyrka (co Pani robi?! Zwariowała Pani?) Zakładają jej pieluchę, którą za chwilę ściąga. Pani od wenflona sika w majtki, wyrywa sobie wenflon i tryska krwią dookoła. Przybiegają salowe, słyszę tylko krzyki i awanturę zza winkla. Pani porucznik wpada w histerię. Lekarz mówi: są pacjenci w dużo gorszym stanie i to oni mają pierszeństwo. Ja nadal utrzymuję zen-postawę. W końcu przychodzą po mnie. Badania krwi, angiografia i czekać. Na zegarku już po 15. W międzyczasie Alina przywozi mi ciuchy. Siedzi na korytarzu i nie mogę do niej wyjść, ani ona nie może przyjść do mnie, w końcu udaje mi się przechwycić wodę w drodzę na angio. Po kolejnej godzinie w końcu kardiolog mówi, że zostaję na oddziale - zator jest i trzeba go obserwować. Mam czekać. Każą mi się przebrać w piżamę, dzięki czemu w końcu mogę zobaczyć się z Aliną, pozwalają jej zostać. Mija kolejna godzina, przychodzi pan z wózkiem i pyta gdzie ta Pani na oddział? Pokazują na mnie "Ta duża? Ja jej nie zawiozę, za ciężka" powiedział pan ważący conajmniej tyle co ja jak nie więcej i odchodzi. Co za miła obsługa. Zen.
W końcu o 18 przyjmują mnie na oddział intensywnej obserwacji kardiologicznej. Jestem podłączona do monitorków i mam zakaz wszystkiego, nawet odwiedzin, ale udaje mi się ubłagać pielęgniarki, żeby wpuściły o 20 brata z pierogami - mija 24h odkąd coś jadłam. Przychodzi doktor i mówi "Tylko proszę wszystkiego nie jeść, bo po kontraście może Pani zwymiotować", odpowiadam "już rzygałam" i wpierdalam ze smakiem wszystko.

Wieczorna zmiana okazuje się być cudowna i gawędzę godzinę z pielęgniarkami. Do sali dowożą Panią z bajpasami i pana pracoholika łamane przez alkoholika. W środku nocy przywożą jeszcze Panią z zapaleniem płuc, ale waleczna kochana pielęgniarka nie pozwala im położyć w sali z rakową panienką nikogo chorego. Uff.

Dzisiaj obudziłam się o 5, bo próbowali pobrać mi krew- za dziewiątym razem się udało! Teraz sobie leżę, wstrzymuję siku, bo nie umiem lać do basenu, i piszę do was. Mają mnie przenieść na normalną salę dzisiaj. Podobno mój zator jest tylko pośrednim zagrożeniem życia, więc pikuś. Podadzą mi clexanne, porobią badania i wyślą do domu. Oby przed weekendem...

To chyba tyle u mnie. Jak zwykle przygodowo, no ale ktoś musi mieć "wesoło", żeby ktoś się mógł nudzić!

Bywajcie w zdrowiu!
Anuk

wtorek, 27 września 2016

Dwa lata, kot i chemia

Muszę dziś zacząć od sprostowania, bo uraziłam osoby, których nigdy w życiu nie chciałam urazić! Dwa wpisy wstecz, kiedy wyzywałam Dco od najgorszych, napisałam, że jeden z lekarzy woli gadać z pielęgniarkami niż zajmować się pacjentami. Nie chodziło mi o pielęgniarki, tylko sekretarki, to raz. Dwa, że nie mam do tych Pań pretensji, tylko lekarz to dekiel. Co do pielęgniarek to zawsze starają się pomagać pacjentom i są empatycznymi duszami tego ociekającego chemią miejsca. Dlatego też przepraszam, jeśli poczuły się urażone. Bez nich pacjenci mieli by przerąbane!
(Na końcu umieściłam jeszcze kilka słów do lekarzy z dco, którzy czytają bloga)
Tymczasem siedzę właśnie w sali i pobieram moją dawkę chemii. Ale zacznijmy od początku.
O szóstej rano zadzwonił telefon. Zerwałam się na równe nogi, myśląc, że coś złego się stało, tym bardziej zaniepokoił mnie fakt, że to mama dzwoniła. Odebrałam przerażona, a w słuchawce usłyszałam:
- Zejdź na dół, mam Twojego kota.
I faktycznie, mama siedziała na ławce trzymając uciekinierkę w rękach. Zaniosłam Armiśkę do domu. Pies się ucieszył jak małpa blaszką, a kot zaczął łazić po chacie głośno miaucząc, wlazł do szafy i tam siedział nie przymykając przy tym jadaczki ani na moment.
Pewnie zastanawia was co moja mama robiła o szóstej rano u mnie na podwórku? Odpowiedź jest prosta - szukała kota. A serio, mieszka niedaleko, a ja wczoraj powiedziałam, że jak Miśka będzie chciała to sama wróci, a ja nie mam siły siedzieć po nocy godzinami i jej wypatrywać, więc mama wzięła sprawy w swoje ręce i będzie mogła mi teraz wypominać, że jestem wyrodną właścicielką, wyrodnego kota, a ona jest łowcą ninja.
Jak widzicie dzień zaczął się dobrze. Mimo iż data nie jest dla mnie miła. Dziś druga rocznica diagnozy. Jestem znowu jakby nie patrzeć na początku drogi a minęły dwa lata. Kurwa, dwa lata! Ludzie w tym czasie robią kariery, rodzą się dzieci, masa rzeczy się dzieje, a ja od dwóch lat mam po prostu raka i o tym piszę. Moje życie w gruncie rzeczy jest monotonne, pomijając chwile kiedy coś wymyślę i mój słomiany zapał do czegoś się przyłoży. No dobra, ale nie ma co narzekać, żyję i staram się dostrzegać małe rzeczy. Teraz to wydaje się takie ironiczne - dostrzega małe rzeczy, bo ma za dużo czasu i pierdołami się zajmuje. W sumie fakt.
Pomijając datę, to powrót kota (króla;) rozpoczął całkiem udany dzień. Udało się! Dostałam nową chemię! Ten prof. Wysocki to chyba szycha wśród Polskich onkologów klinicznych, bo bez dyskusji zastosowano się do jego zaleceń. Kamień spadł mi z serca i po raz kolejny zakwitła we mnie nadzieja - jesienią, a co! I znowu mam wpisane "leczenie radykalne"!
Tak sobie myślę, że równowaga w świecie musi być. Raz na wozie, raz pod wozem, swoista sinusoida. Kilka dni temu miałam ochotę rozpirzyć świat, oblać wszystko benzyną i podpalić, dzisiaj siedzę spokojna i cieszę michę. Powraca porządek, wraz z kotem i nową chemią! Cieszę się, że Pani Dr wpisała to leczenie paliatywne, gdyby nie to, nic bym nie zrobiła. Cieszę się, że tak bardzo wszystko mnie wściekało w ostatnim czasie, dzięki temu wyjaśniłam sporo spraw i teraz mogę znowu być spokojna. Mam tylko nadzieję, że zbyt dużo dzieci nie narodzi się w najbliższym czasie, bo dla równowagi ktoś będzie musiał umrzeć, obym to nie była ja ;)
Ps. I jeszcze raz przepraszam pielęgniarki z dco, mam nadzieję, że wybaczą moje fopa (wiem, że pisze się inaczej, ale nie wiem jak;)
Ps2. Edit: Wiem, że kilku lekarzy z Dco czyta mojego bloga. Odniosłam wrażenie, że są na mnie źli, obrażeni? Jest mi przykro, bo na prawdę szanuję waszą pracę i podziwiam za wybór, bądź co bądź trudnej specjalizacji. Tylko, że tu chodzi o moje życie, nie o to, czy ktoś mnie lubi czy nie, czy dostanę awans w pracy i będę miała więcej kasy czy nie, tylko chodzi o życie i śmierć. O to czy będzie mi dane pochodzić jeszcze trochę na tej ziemi czy nie. Jestem tylko człowiekiem, tak jak i wy, moim życiem targają emocje, bo nie mogę robić planów na przyszłość, być może jej nie mam. Czy napisałam coś co jest nieprawdą? Wiem, że wielu pacjentów narzeka na różne pierdoły i pomija się wiele z tego, bo nie ma środków na wszystkie badania a ludzie panikują, wiem. Ale ja chodziłam z wciągającą się piersią i szybko rosnącym guzem, widziało to kilku lekarzy i każdy to olał. Efekt jest taki, że siedzę od czterech godzin na chemii, a szansę na operacje nie są zbyt wielkie. Mogłabym też obwiniać dr T, że zrobił tę oszczędzającą operację, ale wiem, że chciał dobrze, a ja się na to zgodziłam. Tu na prawdę nie chodzi o to, kto zawinił, to w tej chwili nie jest istotne. Jeżeli przez swoją szczerą wypowiedź uraziłam kogoś to trudno. Bardzo lubię Was jako ludzi i lekarzy, wiem, że się staracie, wiem, że system jest chujowy, wiem, że macie za dużo roboty, ale czy napisałam coś nieprawdziwego? Czy nie zignorowaliście mojego bólu, czy nie postawiliście na mnie krzyżyka pisząc "leczenie paliatywne" czy w walce o swoje życie nie mogłam się poczuć zawiedziona?
A może tak jak słowa "leczenie paliatywne" pomogły mi, żeby działać, tak moje niezbyt przychylne słowa zmotywują was do bycia bardziej uważnymi?
Widząc dziś wyraz twarzy dr K-K i Dr Ś...myślę, że czytali. Pozdrawiam ich serdecznie.

Bywajcie w zdrowiu
Anuk

niedziela, 25 września 2016

Kawał zarozumiałego tekstu

W czwartek pojechałam na konsultacje do Krakowa. Po zobaczeniu na swojej karcie "leczenie paliatywne" poczułam się jakbym dostała obuchem w łeb i skłoniło mnie to w końcu do mobilizacji wszystkich sił i zajęcia się ratowaniem swojego życia. Brzmi to wszystko trochę heroicznie i może górnolotnie, ale niestety własnie tak jest.

Jestem świadoma zagrożenia śmiercią jakie noszę pod bluzką. Czasami nawet chcę z kimś o tym porozmawiać, co będzie jeśli się nie uda. Chciałabym mieć w głowie wszystko ułożone, chciałabym, żeby w razie czego moi bliscy nie mieli zbyt wiele powodów do zmartwień, oprócz tego, że odeszłam. Ale nikt nie chce o tym ze mną gadać, i ja to rozumiem, ludzie wolą wypierać z głowy problem, to daje im złudne poczucie zniknięcia problemu. Jeśli nie będziemy rozmawiać o tym, że umrzesz, to nie umrzesz. Jeśli nie będziemy rozmawiać o przerzutach, to nie będziesz miała przerzutów itd. Swego czasu studiowałam etnologię, choć nie byłam prymusem to jeszcze co nieco pamiętam. Fachowo rzecz ujmując takie myślenie, jest "myśleniem magicznym". Każdy z nas stosuje je nieświadomie na co dzień. Ile razy próbowaliście zaklinać rzeczywistość? "Jeśli zaświeci słońce, wszystko się ułoży" albo "wyzdrowieję, wyzdrowieję, wyzdrowieję" itd. Jest wiele teorii na ten temat, książek bardziej lub mniej racjonalnych. Są ludzie, którzy będą się upierać, że istnieje "prawo przyciągania" (choćby film "Sekret"- wiem, ze istnieje grupa wyznawców) i będą wizualizować swoje sukcesy i wierzyć, że dzięki temu właśnie życie im się układa. Ja to wszystko rozumiem, bo tacy jesteśmy, potrzebujemy w życiu trochę "magii" i często nawet nazywamy ją "racjonalnym myśleniem" i "twardym stąpaniem po ziemi". Mniejsza o terminologię, chyba mniej więcej zarysowałam zagadnienie?

Pisze o tym wszystkim właśnie w związku z moją chorobą i ostatnimi konsultacjami. Dostałam po moim łbie, który może gdzieś zamroził się nadto po nawrocie choroby i nie działał w 100% logicznie. Na szczęście, i mam nadzieję, że w porę, zobaczyłam ten przerażający zwrot "leczenie paliatywne". Niewiele myśląc pojechałam do prof. Wysockiego z Krakowa. Wizyta u niego kosztuje krocie (3/4 zasiłku mojego, na szczęście mam wsparcie finansowe), ale czego się nie robi dla ratowania życia? Pan dr przyjrzał się moim papierom, wysłuchał mnie i stwierdził: Jest jeszcze szansa, żeby usunąć raka nim się rozprzestrzeni. Trzeba tylko zintensyfikować leczenie i dołączyć do tej chemii, którą Pani przyjmuje jeszcze dwie inne, które pozwolą zadziałać na guza z każdej strony, wtedy być może nam się uda.

Po tej wizycie jak nigdy poczułam jak bardzo na krawędzi się znajduję. Cień nadziei z jednej i palące słońce porażki z drugiej, krok nad przepaścią. Jeśli się nie uda i rak się rozsieje to już nigdy nie usuną guza z mojej piersi a komórki rakowe będą po kolei zajmowały kolejne pozycje w moim ciele, żeby w końcu dopaść do płuc, serca czy mózgu, a w zasadzie wystarczy, że do wątroby i wyłączą zasilanie - one albo chemia, która jak wszyscy dobrze wiedzą działa leczniczo ale też zabójczo.
Po chemii mam ciągle mdłości i przeszkadzają mi wszelkie zapachy i smrody. Nie chcę do końca życia tego przeżywać. Nie chcę leczenia paliatywnego. Chcę żyć.

Czasami próbuję z kimś o tym porozmawiać i wtedy trafiam na ten mur magicznego myślenia. Na początku leczenia, kiedy starałam się ludziom racjonalnie tłumaczyć jak ta choroba wygląda i co się może zdarzyć, wszyscy wokół zaklinali rzeczywistość, że nigdy nie będę miała nawrotu, że dożyję później starości itp. Dzisiaj już tak nie mówią, albo nawet w ogóle się do mnie nie odzywają. Magiczne myślenie i hiperoptymizm nie zadziałał, więc lepiej się wycofać i udać, że nic się nie stało.
Nie mam pretensji, tylko sobie myślę "jaki jesteś głupi". Wiem, że to niepoprawne i niemiłe. Mam to gdzieś. Jestem zarozumiałym skurwysynem a Ty głupim człowiekiem. A już najgłupszym na świecie jest stwierdzenie: "Każdy może umrzeć, mogę dziś wyjść na ulicę i potrąci mnie ciężarówka, nie ma sensu o tym myśleć". Do chuja, jak ja nienawidzę tej durnej retoryki! Ja moją ciężarówkę widzę codziennie w lustrze. Nawet sobie nie wyobrażasz jak strasznie wygląda. Nie pokażę Ci zdjęcia, bo mój rak wygląda drastycznie, na dodatek boli. To nie jest do kurwy nędzy żadna figura retoryczna. Podejrzewam, że mam taką samą szansę na dożycie starości co Ty na tą pierdoloną ciężarówkę, która Cię potrąci. I nie mów, że statystycznie ja i mój pies mamy po trzy nogi, bo to kolejna idiotyczna wymówka, której używasz, żeby nie myśleć o realnym zagrożeniu. Możesz mnie nie lubić, możesz uważać mnie za zarozumiałą chorą pizdę, która myśli, że jest lepsza. Ale możesz też pierdolnąć się w głupi łeb i nie czekać aż dopadnie Cię śmiertelna choroba tylko tu i teraz zacząć żyć i przestać bać się rozmawiać o tym co Ciebie i Twoich bliskich boli.

Większość chorych, których znam zaczyna doceniać każdą chwilę, cieszyć się promieniami słońca i deszczem i największymi pierdołami, które nas otaczają. Przestają istnieć przyziemne problemy, bo nagle dociera do nich, że najważniejsze jest po prostu szczęście, miłość, rodzina, przyjaciele a nie za duża dupa czy możliwość awansu. I najprawdopodobniej, jeśli jesteś zdrowy to tego nie rozumiesz. Wiesz, że tak jest, ale wciąż i wciąż będziesz zaprzątać swoją głowę milionami pierdół, nieistotnych okoliczności życia i ciągle będziesz czegoś szukał. A to co jest sensem życia jest koło Ciebie i w Tobie.

Wczoraj strasznie się wściekłam na moją przyjaciółkę. Kocham ją, ale jest czasami strasznie głupia. Zadzwoniłam do niej, żeby wybrała się ze mną na obiad, Po tej wizycie u lekarza postanowiłam już nie tracić ani chwili tylko być z tymi, których kocham, i żyć jakby każdy dzień był ostatnim.
Ona stwierdziła, że zrobiła wczoraj gulasz i nie może ze mną na obiad, bo jej się zepsuje. Po dwóch godzinach przyszło jej do głowy, żeby mnie zaprosić na ten gulasz, ale było już za późno. W myślach zwyzywałam ją od najgorszych, wściekłam się i ryczałam przez godzinę.
Nie dlatego, że jestem taka kurwa mądra. Tylko dlatego, że jestem tak bezsilna wobec śmierci i nie potrafię wytłumaczyć innym, dlaczego tak bardzo ważny jest dla mnie głupi obiad czy czas spędzony na graniu w planszówki. I chciałabym wykrzyczeć "ja umieram, a Tobie zepsuje się jebany gulasz". I nie wiem czy całkiem zwariowałam czy to świat jest tak popierdolony. Wymagam od wszystkich, żeby byli mądrzy czy tak samo zdesperowani i pragnący życia jak ja?
Wiem, że nie wszystko co robię jest mądre, chwalebne i zasługujące na poklask. Jestem tylko człowiekiem, choć coraz mniej się identyfikuję z tym rodzajem. I już nie wiem czy choroba mnie odhumanizowała czy wręcz przeciwnie? I w sumie mam to w dupie, bo po prostu chcę wyrwać każdy możliwy moment szczęścia póki tu jestem i dopóki moje płuca działają, moja wątroba filtruje toksyny, a moje serce bije będę jebaną zarozumiałą pizdą, która będzie wam wytykać jacy jesteście głupi i jak bardzo nie doceniacie życia.



Tymczasem mam zamiar zawalczyć o te dodatkowe dawki chemii, która może mnie uzdrowi a może zabije. Jak nie w DCO to gdzie indziej, najwyżej będę jeździć do Krakowa, trudno. Dam radę, i nawet jeśli umrę to nigdy nie mówcie, że przegrałam, Przegrywają tylko Ci, którzy nie robią nic. Więc rusz dupę i wygrywaj codziennie życie jak ja.  

Bywajcie w zdrowiu!
Zarozumiały Anuk

wtorek, 20 września 2016

Je*ać raka i je*ać DCO

Dzisiaj będzie niecenzuralnie i wybaczcie mi to, ale zostałam wyprowadzona z równowagi. Dzisiaj zrozumiałam jak bardzo nie lubię jednak mojego "drugiego domu" i w końcu (chyba na to sama czekałam) zrodził się we mnie bunt. Trysnęła ze mnie jakaś życiodajna energia i postanowiłam coś zrobić.

Już o 8 rano stawiłam się u lekarza pod gabinetem, żeby jak najszybciej zacząć tankowanie. Na moje szczęście prawie nikt nie miał wyników więc weszłam jako druga do gabinetu. Byłam spokojna i radosna, do czasu. Pani dr kazała się rozebrać i pokazałam jej nową opuchliznę na piersi - w jednym miejscu skóra nabrzmiała mocno, ale pod spodem jest miękka, tak jakby guz zaczął znikać. Pani dr powiedziała: No tak może być. Ale nie musi? No miejmy nadzieję, że to reakcja na chemię...
Ok, czyli nie wiadomo, czyli moje domysły pokrywają się Z DOMYSŁAMI lekarza. No dobrze, w tym fachu, jak codziennie zaczynam zauważać niewiele da się stwierdzić, większość to chyba jednak domysły. Odebrałam papiery na chemię, skierowania na badania i w oczy rzuciła mi się rubryka "rodzaj leczenia: leczenie paliatywne". (Dla niezorientowanych, a wiadomo, że nie wszyscy czytelnicy to pacjenci, medycyna paliatywna to dział medycyny, a także specjalność lekarska, która obejmuje leczenie i opiekę nad nieuleczalnie chorymi, którzy znajdują się w okresie terminalnym śmiertelnej choroby. Celem działań medycyny paliatywnej nie jest zatrzymanie procesu chorobowego oraz jego wyleczenie, ale poprawienie jakości życia osób w tej fazie choroby.)
Zaskoczona tym wpisem pytam o co chodzi? Czyli mam szansę na wyleczenie czy nie? Na co słyszę:
- No wie Pani, my samy nie wiemy czy uda się Panią wyleczyć, NA RAZIE nie ma przerzutów, ale mogą się pojawić, nie wiemy czy chemia zadziała, jeśli zadziała to oczywiście planowane jest leczenie radykalne z mastektomią.
Pokiwałam głową, wzięłam papiery, wyszłam z gabinetu i się poryczałam. Jak ma mnie wyleczyć ktoś, kto nie zakłada w ogóle, że może się udać? Najpierw było mi przykro, ale później zaczęłam myśleć i podsumowywać przed samą sobą moje leczeni w DCO.

Wszystko zaczęło się dwa lata temu (prawie dokładnie) i wtedy trafiłam najpierw na zjebaną Panią doktor, która mnie opierdoliła i powiedziała, ze rak tak szybko nie rośnie i jak tyle czekałam, to mogę jeszcze miesiąc na badania poczekać. Później trafiłam na dr T i Dr D, którzy byli kompetentni i bardzo mi pomogli w całej drodze. Na początku byłam priorytetowym pacjentem - fajnie, wszystkie badania szybko, chemię dostałam natychmiast, dr D i dr T zajmowali się mną i na prawdę nie mogę złego słowa powiedzieć. Przeszłam chemię, operację, radioterapię, potem herceptynę i jeszcze jedną chemię. Wszystko było ok. Niestety dr D (moja dr od chemii) przeniosła się na radioterapię. Wielka szkoda, bo jej zawsze ufałam. No ale cóż, są inni lekarze...Co akurat w przypadku Wrocławskiego DCO jest znamienne - bierzesz chemię co tydzień czy co trzy i za każdym razem w gabinecie jest inny lekarz, za każdym razem pobieżnie przegląda papiery i pobieżnie albo wcale, bada pacjenta.
Tym właśnie sposobem - sposobem przypadkowości i pobieżności a właściwie bylejakości, będąc u lekarza co 3 tygodnie została przeoczona wznowa w piersi! Nie byle jaka wznowa, tylko 3x4 cm! plus drugi guz 1,5x2 cm obok pierwszej. Żeby nie było - zgłaszałam, że coś mnie ciągnie i boli i łapią mnie straszne skurcze w plecach i łopatce po lewej stronie. Przez kilka miesięcy zostawałam zbywana, nie mówiąc o pewnym młodym doktorze, który nigdy praktycznie mnie nie zbadał, za to ze dwa razy zdążył powiedzieć, że jestem gruba i powinnam JAK NAJSZYBCIEJ zrzucić wagę (serio? w trakcie leczenia? po raku? jak najszybciej?) Na takie uwagi miał czas, ale już wypisać receptę to było mu kurwa ciężko i odesłała mnie do INTERNISTY. Chyba, żebym robiła sztuczny tłum.

Kiedyś owym gabinetem, do którego chodzę zajmował się mądry Pan dr H. Niestety on teraz opiekuje się tymi młodymi lekarzami-rezydentami i to oni przyjmują głównie pacjentów. Rozumiem, że musza się nauczyć, ale niektórzy (szczególnie wspomniany doktorek-wigorek lubiący zamiast badać pacjentów żartować sobie z pielęgniarkami) są po prostu nierasobliwi. I tym sposobem, trafiając na niezdecydowanych, mało wnikliwych, zdekoncentrowanych i aroganckich niekiedy lekarzy znalazłam się w miejscu, w którym jestem - na leczeniu paliatywnym,

Co więcej, kiedy już potwierdziło się, że to wznowa i to duża i nie byle jaka (jak nasza służba zdrowia) kazano mi czekać 2 tygodnie na chemię, mimo iż guz już od czasu biobsji urósł i było to widać gołym okiem, mimo iż mieli w rękach moje badania histopatologiczne, które jasno wskazywało, że guz BARDZO SZYBKO ROŚNIE (ki67-70%). Ale procedury nie przewidują, że przy wznowie cokolwiek pójdzie szybko. Jestem gorszym pacjentem (od wprowadzenia zielonej karty pacjenci po wznowie są na końcu kolejki według reformy). Na szczęście wyprosiłam przyspieszenie o tydzień. Dano mi chemię, która  z guzem nie zrobiła kompletnie nic - i tutaj w sumie nie winię nikogo, jednym pomaga innym nie. Po pierwszym cyklu nie było poprawy, po drugim tez nie i na szczęście trafiłam ostatnio na Panią dr, która zmieniła mi tę chemię na cisplatynę, która chyba działa (nie wiem ja i nie wie lekarz, wszyscy tylko się domyślają).
Tymczasem czekają mnie badania w październiku - tk klatki piersiowej i usg jamy brzusznej - jaka kurwa niespodzianka będzie dla nich, że nie mam przerzutów. Dlaczego tak piszę? Dziwny, trafem jestem przekonana, że rak się nie rozsiał. Chyba już na tyle znam swój organizm, że wiem (i obym się, kurwa, nie myliła!)
I co oni wtedy poczną z tym moim paliatywnym leczeniem? Przecież pomysłu na mnie nie ma!
Nie lepiej wywieźć za miasto i odstrzelić? Nie, bo nie wyglądam na chorą, jak już stanę się blada, bezwłosa i bez energii to może wtedy...

To wszystko dzisiaj nakręciło mnie tak bardzo, że siedząc w sali chemioterapii zaczęłam ostrzegać pacjentów, edukować i tłumaczyć, żeby się konsultowali, nie ufali i słuchali siebie. Wiele osób, z którymi dzisiaj rozmawiałam było w szoku: "Pani? chora? przecież Pani tak pięknie i zdrowo wygląda". Przyznam, ostatnio na prawdę wyglądam zajebiście, nauczyłam się świetnie malować, kupiłam kilka fajnych ciuchów no i mam wyjebane na co myślą inni. W życiu nie czułam się tak dobrze we własnej skórze, niestety rak również czuje się tu dobrze... Na szczęście chyba w końcu mój chemo-mózg zaczął pracować na wyższych obrotach i powiedziałam sobie, że nie będę dłużej czekać "na gwiazdkę z nieba" tylko wypierdalam dalej się diagnozować i konsultować gdzie indziej, a być może w niedalekiej przyszłości zmienię tę umieralnię na szpital gdzie będą chcieli mnie wyleczyć i będą w to wierzyć, a nie wrzucą mnie do wora, który niedługo trafi do kostnicy.


A pierdol się, jebane DCO!

W czwartek jadę na konsultację do dr Wysockiego do Krakowa. Jak będzie trzeba pojadę i do Warszawy i do Niemiec i do Pekinu i znajdę kogoś kto uwierzy, że będę zdrowa i zrobi co w jego mocy a nie to na co system (zjebany) pozwala.
Nie pozbędziecie się mnie tak szybko o nie!

Nie bójcie się ryzykować, czasami to jedyna droga do sukcesu!

Anuk

piątek, 16 września 2016

Wczoraj, dziś i jutro

Powinnam posprzątać (chcę, bo mam dzisiaj gości, więc coś napiszę, w końcu syf z chaty sam nie ucieknie (a szkoda).

Ostatnio strasznie dużo się dzieje, a może mam takie wrażenie dlatego, że ciągle jestem zmęczona. I już nie wiem czy to chemia odbiera mi siły czy pieprzony rak. Mówiąc szczerze ostatnio bardzo mnie straszy ten mój burak... Dostałam dwa cykle Xelody (tej chemii w tabletkach) i niestety niewiele mi to dało, prócz kilku efektów ubocznych. Mój stworek nie chce się wyprowadzać. Za to pojawił się znowu syndrom chemo-brain. Pewnie dlatego ostatnio zamiast pójść do lekarza w środę, poszłam w czwartek! Przy pierwszym starciu poszłam do szpitala dzień wcześniej, tym razem dzień później. Na szczęście Pani doktor była wyrozumiała i bez problemu mnie przyjęła.Trafiłam na osobę, która mnie nie zna, ale od razu wyczuła. Pani dr przyjrzała się moim wynikom i postanowiła zmienić mi chemię. Ucieszyłam się jak pies na widok kości, a przecież chodzi o chemię! Wlało to w moje serce nieco nadziei, że może jednak się uda...




Długo nie pisałam, ale naprawdę straciłam w sobie wiarę, że wyzdrowieję. Nadal jest jej we mnie niewiele, ale gdzieś pojawiło się światełko w tunelu i za słowami piosenki Natalii Nykiel (która właśnie leci w tle) "i coś mi każe biec, znów mi każe biec". Biorę głęboki oddech i biegnę dalej (oczywiście metaforycznie ;)).

modelka: Magda Klepacz, autor:ja

Ostatnio stałam się mistrzem w maskowaniu wszystkich strachów i chowaniu ich nawet przed sobą. I tak potrafię w ciągu dnia popłakać się przy myciu naczyń, a potem wrócić do pokoju i śmiać się z głupot. Czasami na 30 sekund wpadam w dołek i tracę oddech a za minutę myślę o czymś miłym i zapominam o chwilowej "depresji". jedyne czego nie potrafię przeskoczyć to planowania przyszłości...nie umiem wybiec nawet o miesiąc w przód. Próbując to zmienić kupiłam sobie dwie pary sandałów na przyszły rok, tak jakby miały mnie tam zaprowadzić.

Gdzieś we mnie strach, ból i obawy mieszają się z radością życia i nadzieją. Wszystko współgra ze sobą jak w dobrej orkiestrze, tak, że sama nie zauważam, kiedy ze strachu przeskakuję w radość. To trochę schizofreniczne uczucie, nie spodziewałam się nawet, że o tym napiszę kiedy zasiadałam do pisania. Chciałam tylko odwlec sprzątanie.
I nie wiem czy to dojrzewanie czy już starzenie się? Mam wrażenie, że ostatnie dwa lata przyniosły dla mojej duszy co najmniej dziesięć, jeśli nie dwadzieścia lat. Szkoda, że przyniosły również z 15 kilogramów. Gdybym miała ciało i zdrowie sprzed kilku lat i mózg z dzisiaj mogłoby mi odbić, na punkcie mojej zajebistości, dlatego pewnie muszę być gruba i chora, żeby zachować równowagę w świecie.

A teraz zupełnie bez żartów. Widzicie mnie po lewej? Byłam strasznie zakompleksiona i nie wierzyłam w siebie. Wydawało mi się, że jestem za gruba (haha), za brzydka, za głupia, że brakuje mi wszystkiego. No i fakt, teraz jak o tym myślę, to byłam strasznie głupia - bo tak myślałam. Teraz popatrzcie na mnie po prawej - nie mam zdrowia i figury, ale tak na prawdę mam wszystko, a dzisiaj to najlepszy czas, żeby zrobić to co chcę. Mam masę fizycznych ograniczeń, ale w końcu to głowa mnie nie ogranicza. Piszę to do wszystkich kobiet, którym się wydaje, że są za głupie, za brzydkie, za grube - wiecie, że nigdy już może nie być lepiej? Jesteście piękne i tylko wy widzicie te rozstępy czy cellulitis i tylko od was zależy czy weźmiecie z życia to co najlepsze czy nadal będziecie przejmowały się pierdołami. Ja w siebie nie wierzyłam. Nikt nie powiedział mi, że jestem piękna. W ciągu ostatniego miesiąca usłyszałam to 3 razy. Wiecie dlaczego? Bo w końcu w to uwierzyłam i zaczęłam być piękna, nie ważne, że z dużą nadwagą, nie ważne, że z rakiem. Dwa lata temu z bólem patrzyłam na to zdjęcie po lewej, dzisiaj patrzę z pobłażliwością i myślę "oj, Anka, jaka Ty byłaś głupiutka". Nie cofnę już czasu, ale mogę korzystać z tego co mi przyniósł (nawet jeśli to nadwaga i rak ;)) 

Wracając do meritum, czyli do zmiany chemii - będę przyjmować teraz wlewy z cisplatyny co tydzień. Trochę mnie to zwala z nóg, a raczej zapędza do muszli sedesowej głową w dół - nic przyjemnego - ale co zrobić? To musi zadziałać, bo rak działa szybko. Urósł od czasów biobsji o 2 cm w jedną stronę i centymetr w drugą co dzisiaj daje mu 6x4 cm. Na domiar złego jest też drugi guz w tej samej piersi o rozmiarach 3x2 cm...nieźle, co? Wciąż ciężko mi uwierzyć, że jakieś tam zmutowane komórki chcą mnie zabić. Moje kurwa własne komórki. I kiedy tak sobie płaczę po cichu, to w duchu nie wierzę w raka, w to, że może mnie zabić. Pamiętam, że jako nastolatka wyobrażałam sobie, że jak nie będę chciała umierać to po prostu nie umrę. Wierzyłam, że nic nie jest mnie w stanie pokonać. Czasami staram się znów tak myśleć i po prostu nie wierzyć w choroby. Nie przestają istnieć, ale przynajmniej w mojej głowie robi się jaśniej.
Staram się nie rozmawiać z bliskimi zbyt często o mojej chorobie. Troska o nich nie pozwala mi się poddać. Jestem pewna, że beze mnie sobie nie poradzą, niezły tupet co? Przecież nie ma ludzi niezastąpionych, ale przez 30 lat idzie się przyzwyczaić nawet do najgorszej pindy. No cóż, chyba się jeszcze ze mną pomęczą, bo mam zamiar ponosić swoje grube dupsko po świecie dobrych parę (dziesiąt?) lat.

Chyba pora kończyć ten wywód i powrócić do sprzątania. Pękła mi ponad godzina, a brud sam się nie wyniósł, Przed nami weekend, kochani. Wykorzystajmy go jak najlepiej potrafimy!
Pamiętajcie, że jesteście piękni i tylko od waszej głowy zależy jakie będzie wasze życie!

Bawcie się dobrze robaczki!
Anuk


piątek, 26 sierpnia 2016

Polowanie na kota

U mnie jak zwykle cyrk na kółkach. Pamiętacie moje polowanie na kota w zeszłym roku? W tym roku mam powtórkę, tylko tym razem pod moim domem, nie rodziców...

Od ponad miesiąca u nas pod kamienicą szwędał się rudy kundel. Niczyj, trochę dziki, bo bał się ludzi, ale fajny całkiem. Cała kamienica zaczęła go dokarmiać. Nawet stwierdziliśmy, że go adoptujemy, zbudujemy mu kojec i budę i będzie sobie mieszkał na koszt wspólnoty. Trochę go oswoiliśmy (Awaria pomogła) i nawet dał nam się złapać. Akurat miałam na tydzień gości, koleżankę Asię i Kudłatego. Zapalili się do pomysłu i pomagali co sił. W czasie kiedy budowaliśmy mu kojec, noce spędzał u nas. Budowa trwała 3 dni. Moje zwierzaki musieliśmy izolować, bo trochę się denerwowały. W końcu udało się kojec wybudować. Niestety psu zajęło 15 sekund wyjście z niego. Zabezpieczyliśmy kojec i znowu go wpuściliśmy... po 15 minutach znowu latał po ulicy a siatkę z kojca doszczętnie rozpierdzielił...z ciężkim sercem oddałam go do adopcji, bo tu prędzej czy później wpadł by pod auto... No ale co to wszystko ma wspólnego z moim kotem?

Otóż kota się obraziła. Śmiertelnie, że jakiś drugi rudy kundel obija się po JEJ domu i spierdoliła. Kiedy i jak nikt nie wie. Było to dwa tygodnie temu. I gdyby to był jej pierwszy raz to płakałabym i szukała jej po nocach w okolicy, ale znam już tę małą kutwę jak własną kieszeń. W domu księżniczka, a na podwórku jebany NINJA. Nikt jej nie widzi, a żarcie znika. Co więcej, potrafi oszukać żywołapki na kuny! wyżera żarcie, a klatka się nie zamyka! Od dwóch tygodni na nią poluję i dopiero wczoraj zobaczyłam ją z okna jak wpierdala żarcie, które jej zostawiłam. Powiedziałam:
- Widzę Cię czarna dziwko! - popatrzyła na mnie i zniknęła. Mówię wam - NINJA jak nic.



Dzisiaj po 20 wyszłam z psem na spacer - jak zwykle na tereny kolejowe, które mam za płotem. Awaria sobie pobiegała, załatwiła się i wracając coś mnie podkusiło... powiedziałam "Awaria, szukaj kota". Postawiła tylko uszy i zaczęła węszyć. Po 30 sekundach szamotała się już w krzakach z Armiśką, próbując ją przytrzymać (tak się zwykle w domu bawiły). Ale pierdolony Ninja to pierdolony Ninja - okazało się, że umie latać. Serio, w życiu nie widziałam latającego kota- do dzisiaj! Pies latał trochę gorzej, ale też niczego sobie. Popieprzały tak po krzaczorach ze dwie minuty, aż Awaria zapędziła czarną pod płot. Po drugiej stronie płota, na podwórku sąsiedniej kamienicy było drzewo. Kot wleciał 4 metry do góry, złapał się pnia i ani myśli schodzić. Udaje KOALĘ! Nie wiem gdzie się tego nauczyła, ale gdybym nie wiedziała, ze w Polsce Koala nie występuje to by mnie oszukała.
Wracając do sedna - sytuacja wygląda tak: kot ninja udaje koalę 4 metry nad ziemią, pies dostał szału i ujada pod drzewem, próbuje się wspiąć (!) a ja stoję w krzakach, cała już podrapana i drę ryja; "AWARIA! ZOSTAW KOTA DO KURWY!" Oczywiście pies ni chuja się nie słucha, więc musiałam wejść głębiej w krzaki, żeby przypiąć ją do smyczy. W końcu się udało i zapierdalam dookoła budynku na podwórko sąsiadów, żeby z tamtej strony podejść kota. Pies oczywiście podjarany ciągnie mnie jak szalony, mało sobie ryja nie rozbiłam o kamienie! Dobiegłyśmy do drzewa, patrzę, no siedzi. Teraz udaje wiewiórkę, taką górską, bo one są czarne. Myślę sobie - no przecież nie zejdzie jak tu z psem będę stała! Więc psa przypięłam do ławki niedaleko i wołam:
- Armisia! kici kici, chodź do mnie! A ona ani myśli. A Awaria w tym czasie piszczy i ujada przypięta do ławki. No tak, kot nie zejdzie jak ta suka będzie się tak zachowywać. No ale jak sobie pójdę to kot mi spierdzieli. Niewiele myśląc dzwonię po Agatę, moją sąsiadkę, żeby przyszła i zabrała psa do domu (akurat jak na złość dzisiaj sama jestem). Agata przyszła i stoimy pod drzewem jak dwa ciecie i wołamy kota. No i nic.
W końcu Agata zaprowadziła psa do domu i przyniosła mi jedzenie - może tak ją skusimy. Ni chuja. Ninja nie przychodzą do jedzenia!
Usiadłam więc na ławce, Agata poszła do domu, a ja jak ostatnia pizda czekam aż kot zejdzie. A pierdolonej wiewiórce podoba się siedzenie na drzewie! Oczywiście zaczęli pałętać się sąsiedzi, bo co ja robię pod drzewem na ich podwórku? A co jest dziwnego w siedzeniu o 22 pod drzewem?
Przypałętał się podpity sąsiad i zaczyna:
- Weźże tą swoją procę i ją zestrzel! Jakbym miał drabinę to bym tam wszedł i ją zrzucił, ale nie mam. Po chuj Ci taki kot co spierdala? Ja bym go zostawił w pizdu.
I tak mi pieprzy farmazony przez 10 minut, W końcu się wkurwiłam i mówię do niego: "Ten kot mieszka ze mną sześć lat, w domu jest kochaną przytulanką a na dworze zamienia się w ninję"
Sąsiad na to: "To tak jak ja! Też w domu jestem kochany i do przytulania..." Nie wytrzymałam w końcu ii mówię "Idź Pan w chuj bo mnie Pan wkurwiasz i kota też!" nie podziałało, dopiero jak zaczęłam go ignorować to poszedł. Minęła już godzina w tym czasie a kot nadal ani myśli złazić. A z okna sypialni dobiega mnie wycie mojego psa, który jest bardzo nieszczęśliwy, że nie może tam stać i polować na kota.
Dom wariatów. Zostawiłam jedzenie i poszłam  w pizdu, bo ten uparty kiciuch nie zlezie póki tam siedzę.
Wygląda na to, że polowanie tak szybko się nie skończy...

edit: po trzech godzinach zlazła menda z drzewa, nie było mnie przy tym, bo mi się znudziło patrzenie w ciemnościach w gałęzie drzewa. Poszła wyczyścić miski i teraz śmieje się ze mnie pewnie w krzorach za płotem...wychowałam bestię;)

czwartek, 11 sierpnia 2016

Dobre rady, trudne sprawy



Wróciłam z Bieszczad i całkiem nieźle się trzymam. Chemia mną nie zamiata, tylko chce mi się spać ciągle.

Dziękuję wszystkim za wsparcie i dobre rady.
Przejrzałam masę stron o alternatywnym leczeniu, o dietach, terapiach, hipertermiach, ziołolecznictwie i mam dosyć. Cały mój spokój niknie kiedy ludzie zaczynają mi mówić co powinnam, co muszę a czego nie mogę. Wytłumaczę może pokrótce jedną rzecz:

Zachorowałam na raka w wieku 28 lat. Rozmawiałam z wieloma lekarzami i przeczytałam wiele publikacji. Mój rak wziął się najprawdopodobniej z jakiejś mutacji, której jeszcze się nie bada. Brytyjczycy odkryli w tym roku 96 genów odpowiedzialnych za raka piersi. W PL bada się 3, każdy na 2-3 mutacje, a każdy z nich ma tych mutacji od kilku do kilkunastu. I tak, wiem, żywienie, sposób i tryb życia mają znaczenie i wpływ na choroby, ale czynniki zewnętrzne nie wywołują raka piersi w tak młodym wieku (genetyk powiedział, że jest na to 1% szansy). Gdyby stres, używki i złe odżywianie tak bardzo wpływały na raka jak próbują wmówić wszystkim "mądre głowy" to dożywalibyśmy ledwie 30 lat i 90% społeczeństwa umierała by na raka w młodości.
Stres, parabeny w kosmetykach, syf w żarciu, picie, palenie, słońce, brak słońca itp itd, tak to wszystko ma wpływ na raka, dlaczego więc wszyscy go nie macie?
Chorowanie po raz pierwszy różni się od chorowania drugiego.
Za pierwszym razem byłam wikingiem i machałam mieczykiem z uśmiechem wierząc, że wyjdę, jebnę i wrócę. Odstawiłam masę rzeczy a masę zaczęłam przyjmować - bo przecież jak będę jadła kurkumę, odstawie cukier i połknę tysiące suplementów to rak nie wróci. Otóż wrócił. I teraz masa kurkumożerców i jarmużopijców powie, że nie zrobiłam wszystkiego co mogłam, że przecież wszystko ma znaczenia blablabla. Cudownie jest teoretyzować zza monitora, czytać sobie w internetach o cudownym działaniu sody oczyszczonej i innych dziwnych praktykach i wciskać chorym, że chemia zabija, kiedy jest się zdrowym. Prawie nigdzie tego nie przeczytacie, ale rak piersi w młodym wieku ma ch*jowe rokowania, i niech mi nikt nie pisze w komentarzach, że jak wziąć psa i człowieka, to każdy statystycznie ma trzy nogi, bo nie ręczę. Odkąd choruję pożegnałam kilkanaście koleżanek, młodych, pięknych, które miały dzieci i całe życie przed sobą. To nie jakieś pierdolone statystyki a rakowa rzeczywistość.
Kiedy choroba wróciła, uświadomiłam sobie, że nie wystarczy magiczne myślenie i sztuczki ziołowe i uwierzcie mi, gdybym wiedziała, że coś mi pomoże to rzuciłabym się na to jak złomiarz na miedziane druty! Niestety jestem wnikliwa i drążąca temat, jak widzę "lek na raka" to prócz superlatyw szukam też drugiej strony medalu - większość "cudownych środków" była przebadana na szczurach albo myszach i tam wykazywała antyrakowe działanie, ale na ludziach niestety zawodziły. To niestety tyczy się pestek (amigdaliny, która swoją drogą w dużych dawkach bardzo szkodzi), wilkakory, grawioli i wielu innych substancji. Mimo tego, żeby nie mieć później wyrzutów sumienia żrę kurkumę, piję graviolę, odstawiłam cukier i zrobiłam wiele innych rzeczy, które podobno pomogą, z których nie mam zamiaru się zwierzać i się nimi jarać, bo zwyczajnie i tak w to nie wierzę.
Zaraz znajdzie się stado wszystkowiedzących, którzy powiedzą, że "nastawienie jest najważniejsze" i "trzeba myśleć pozytywnie". I będą mieli trochę racji, ale tylko trochę. Placebo niestety nie działa na nowotwory, jest parę urban legends na ten temat, ale w nie też ciężko mi uwierzyć. Wiele osób pomyśli sobie teraz, że się poddaję, że rezygnuję i dlatego umrę. Nic bardziej mylnego, po prostu zmieniam podejście, odrzucam hiperoptymizm, pozytywne myślenie zamieniam na zdrowe, przepoczwarzam się w niedźwiedzia zen ;) To nie znaczy, że przestanę żartować i śmiać się ze wszystkiego, po prostu to co miało być uniwersalną bronią na zło tego świata nie zadziałało, słuchałam wszystkich dobrych rad i jestem tu gdzie jestem.


Tym wpisem staram się też delikatnie powiedzieć pewną rzecz. Otóż to, że dzielę się z Wami moją drogą z Burakiem i częścią mojego życia nie uprawnia nikogo do mówienia mi co mam robić i krytykowania tego co robię, jeśli nie jest moją najbliższą rodziną czy przyjacielem. I nie wiem czy niektórzy ludzie nie rozróżniają tonu wypowiedzi doradzającej od oceniającej, czy po prostu chcą mi dopiec i powiedzieć "Widzisz? Gdybyś mnie słuchała nie miałabyś raka po raz drugi!" Tym samym dowiedziałam się, że mam raka bo:
- piszę o raku, rozmawiam o raku i udzielam się w grupach rakowych
- nie pije miliona mikstur, o których piszą w internetach i nie łykam jak pelikan każdego suplementu antyrakowego
- farbuję włosy (poczytajcie sobie komentarze pod ostatnim wpisem ;))
i jeszcze długa lista innych rzeczy. A jeśli umrę jednak na tego raka, bo zrobi przerzuty, chemia nie zadziała i mój hiperszybkorosnący dziad zwyczajnie zabierze mnie na drugą stronę tęczy (tam chyba odchodzą psy, ale biorąc pod uwagę niektórych ludzi to wolę siedzieć z duszami psów) wtedy niektórzy dopiero będą mogli się wyżyć. I będą pisać "Umarła bo nie piła czystka/ farbowała włosy/ niezdrowo się odżywiała/ była gruba/ straciła wiarę/ bo mówiła o raku/mówiła o śmierci/za dużo mówiła/za dużo myślała itd" Ale na szczęście jeśli umrę to już tych pierdół nie przeczytam. Moje życie to nie jest serial "Trudne sprawy" ani "Dlaczego ja?" Tu jest prawdziwa, żywa i kochająca życie istota, nie jakiś kiepski scenariusz zawsze kończący się happy endem.

I jeszcze jedna rzecz, której, mam wrażenie, wiele osób nie rozumie - w życiu nie chodzi o długość życia tylko o jego jakość. Nie chodzi o to, żeby przejść na obrzydliwą dietę, robić rzeczy, których się nie cierpi nie robić rzeczy, które się lubi tylko po to, żeby pożyć rok czy dwa dłużej. Pomyślcie jakie byłoby wasze życie, gdyby zabrać wam to co najbardziej lubicie i kazać robić to czego nie cierpicie? Nie wolelibyście żyć krócej ale szczęśliwie? Ja wolę. Nie znaczy to, że jem wszystko co wpadnie mi w rękę, piję hektolitry alkoholu (niestety żołądek po xelodzie nie przyjmuje nawet pół piwa) i mam w dupie wszystko. Nie. Ale nie będę odbierać sobie wszystkiego na rzecz długości życia. Wolę rok być szczęśliwa niż trzy lata tęsknić za tym co lubię i chcę. Taki jest mój wybór. Jak to powiedziała moja koleżanka Lucyna"Dziękuję, ale żyję i umrę po swojemu"

Bywajcie w zdrowiu, ale przede wszystkim w szczęściu, nawet jeśli zdrowia brakuje ;)

Anuk

PS. To wszystko nie znaczy, że nie chcę żebyście podrzucali mi różne ciekawostki i nowinki nt leków na raka. Nadal z chęcią wszystko czytam i rozkminiam i nie mam zamiaru zrezygnować z poszukiwań, tylko do jasnej Anielki, nie wciskajcie mi jak mam żyć!

sobota, 30 lipca 2016

List do B


Drogi Buraku!

Przepraszam, że ostatnio byłam wobec Ciebie taka brutalna. Uwierz, że odbiło się to również na mnie a skutki działań jakie podjęłam chyba bardziej uderzyły we mnie niż w Ciebie. Chciałabym, żebyś dobrze zrozumiał sytuację. Wiem, że bardzo chcesz ze mną być, niestety ten związek jest dla nas obojga śmiertelnie niebezpieczny.

Podziwiam Twój upór i spryt, jesteś godnym przeciwnikiem, dlatego chciałabym, żebyś został moim sprzymierzeńcem. Mieć u boku tak twardego wojownika jak Ty to sama przyjemność, lecz nie możesz dłużej zostać w moim ciele. Według Ciebie to najlepsze miejsce na Ziemi, ale jeśli zostaniesz to szybko oboje trafimy do innego świata i tam nie będziemy mogli być razem. Rozumiem Twój romantyzm i wiarę w miłość na zabój, ale chyba pora z niego wyrosnąć. Nie będziemy bawić się w Romea i Julię, zawsze uważałam, że zakończenie było idiotyczne.
Nie zrozum mnie źle, nie chcę Cię rozwścieczyć. Wiem jak potrafisz być przebiegły, ciągle wyprzedzasz mnie o krok. Chciałabym, żebyś pozwolił mi żyć. Jeśli naprawdę mnie tak bardzo kochasz, powinieneś  pozwolić mi odejść. Obiecuję nigdy o Tobie nie zapomnieć. Będziesz miał honorowe miejsce w moich myślach, rozmowach i snach.

Na początku myślałam, że jesteś zwykłym natrętem, ale masz większe jaja niż sądziłam. Z czasem nabrałam do Ciebie szacunku. Widzę, że bardzo się starasz i dwoisz się i troisz, żebym zwróciła na Ciebie uwagę, jak widzisz, udało Ci się osiągnąć cel. Nie wiem dlaczego mnie wybrałeś, ale powiem Ci kilka rzeczy na swój temat.
Dopiero co skończyłam 30 lat. We wrześniu miałam założyć firmę, mam całkiem niezły pomysł i bardzo chciałabym móc go zrealizować. Ostatnia ostra walka z Tobą bardzo mnie wykończyła i dopiero zaczęłam wracać do formy. Nie zdążyłam dobrze zacząć chodzić na basen, a przecież wiesz jak lubię pływać. Nim odkryłam, że ze mną jesteś co dwa dni robiliśmy razem conajmniej kilometr krytą żabką. Chciałabym też w końcu zacząć normalnie żyć, bez strachu, że gdzieś znowu się schowasz i na śmierć wystraszysz... zrozum, Mój Drogi, nie możemy być razem.

Pamiętaj, ten list nie jest białą flagą, jest stanowczą prośbą o pojednanie i zakończenie walki. Każdy dzień zastanowienia będzie nas oboje dużo kosztował, gdyż mimo mojej niechęci zostały zastosowane środki trujące wprowadzone do mojego organizmu. Zrozum, że ani ja ani Ty tego nie potrzebujemy i prawdopodobnie, któreś z nas w końcu nie wytrzyma. Dlatego mam propozycję - zostaw mnie teraz, pozwól żyć i wróć za 40 lat. Opowiem Ci jak żyłam, co osiągnęłam, a co straciłam i ominęłam. Na pewno będę miała sporo do powiedzenia i Cię nie zanudzę. Wtedy może już będę gotowa na romantyczną wspólną śmierć. Możemy jeszcze podyskutować na temat warunków Twojej kapitulacji, ale jeśli naprawdę mnie kochasz zrobisz to według mojego planu - znikniesz na półwiecze, ewentualnie nieco krócej. Składam broń i czekam na odpowiedź. Nie zastanawiaj się zbyt długo, proszę. Przemawiam do Twojego rozsądku, bo wiem, że potrafisz być bardzo złośliwy, ale w końcu jesteś częścią mnie, więc jaki masz być? Ja odpuszczam i proszę o to samo.

Z wyrazami szacunku
ANUK

czwartek, 28 lipca 2016

Burak zmiennym jest...

Miałam dostać chemię we wtorek. Nie dostałam. Miałam dostać w środę i się udało, ale dostałam inne leki niż zamierzano. W końcu plany są po to, żeby je zmieniać.

Nie wiem czy moja chorobliwa chęć bycia wyjątkową i wyróżniającą się z tłumu ma wpływ również na mojego raka czy to tylko przypadek, ale od początku skurwiel był inny...
We wtorek poszłam po chemię. Okazało się, że musi być jeszcze jedno badanie zrobione- czy nie jestem w ciąży i kazali przyjść w środę. Dzień obsuwy, mówi się trudno. W środę mimo niezadowoleniu kolejki pod gabinetem lekarskim, wbiłam się po skierowanie na badania, a potem z wynikiem po chemię. Wypełnianie papierów do programu z lapatynibem trwało 40 min (pacjenci pewnie chcieli mnie zabić) i już prawie prawie kończyliśmy, kiedy Pani dr zapytała o wyniki histopatologiczne, żeby dołączyć je do papierów. Wynik receptora her był niepewny, jak za pierwszym razem, kiedy zaczynałam leczenie, więc wycinki zostały wysłane do dokładniejszych badań tzw FISH. Okazało się, ze w laboratorium już są wyniki i mogę po nie iść. Poszłam, odebrałam i usiadłam. Receptor her2 okazał się być ujemny. Mój Burak znowu zmutował. To by tłumaczyło, dlaczego odrósł mimo podawanej herceptyny, która miała go powstrzymać.
Wiem, że możecie nie wiedzieć o czym mówię, więc postaram się w skrócie wyjaśnić- są trzy receptory które się bada w przypadku raka piersi - dwa hormonalne progesteronowy i estrogenowy oraz her2. Jeśli guz jest wrażliwy na receptory hormonalne, pacjentka dostanie leki blokujące hormony, w przypadku receptora her 2 bada się jego nadekspresję - oznacza ona bardziej agresywną postać raka, lecz są na to leki (herceptyna i lapatinib). Mój rak na początku był hormonozależny (oba receptory wrażliwe ponad 50% na hormony) a her 2 był niejasny i tak jak teraz poszedł do badań. Dodatkowe badanie nie wyjaśniło sprawy i zdecydowano zbadać to co zostanie po operacji. Przeszłam 7 kursów chemii, guz się zmniejszył i z tej resztki która została wyszło iż guz się zmutował i przestał być wrażliwy na hormony, ale za to her2 był dodatni. Dlatego podjęłam leczenie herceptyną. Teraz, po nawrocie guz znowu zmutował i her2 jest ujemny. To niestety postać raka tzw. trójujemnego, najtrudniejszego w leczeniu, ponieważ nie ma na niego dodatkowych leków prócz chemii. 
Dodatkowo guz zdążył już sporo urosnąć, przynajmniej tak palpacyjnie jest ok 2 razy większy niż podczas biobsji. 
Nie załamałam się, ale po prostu przestałam wierzyć, że uda się go wyprzedzić. Jest szybszy i sprytniejszy. Zmienia receptory jak ja kolory włosów, rośnie tak szybko jak ja potrafię przytyć...może trzeba przestać z nim walczyć a się z nim zaprzyjaźnić? Sama nie wiem, są różne teorie. Może ta cała walka tylko go drażni? Jeśli jest tak uparty jak ja, to za wszelką cenę chce wygrać, a ja widać jest między nami dużo podobieństw. Może ten rak to rodzaj lustra? W końcu też jestem burakiem ;)
Może trzeba go polubić, pokochać a wtedy on pozwoli mi żyć? Wiem, że brzmi to dziwnie, ale zawsze uważałam, że jeśli bardzo się kogoś kocha powinno się mu pozwolić odejść...w odniesieniu do powyższych słów brzmi śmiertelnie poważnie. Chodzi mi o to, że może jak go pokocham to on mnie zostawi dla mojego dobra i z miłości do mnie? Czy to brzmi choć odrobinę logicznie czy zaczynam świrować?:)



Wracając do meritum - dostałam w końcu nevalbinę i xelodę- ten pierwszy lek biorę raz na cykl 4 tabletki pierwszego dnia, a xelodę codziennie 4 tabletki rano i 4 wieczorem przez dwa tygodnie, potem tydzień przerwy i kolejny cykl. Wczoraj zaczęłam brać te cholerne tabsy i zwijałam się z bólu brzucha, dzisiaj jest troszkę lepiej.


Jutro za to jadę w Bieszczady, nie wiem jak zniosę podróż, ale nie mam zamiaru rezygnować. Tym razem nie chcę rezygnować z niczego. Tak jak poprzednio czułam, że na końcu będzie dobrze, tak teraz nie mam już takiej pewności. Nikt nie jest w stanie mi powiedzieć ile będzie kursów chemii i co będzie dalej. Poprzednia walka skończyła się złudnym sukcesem, tym razem muszę podejść do sprawy strategicznie i subtelnie. Spróbować dogadać się z wrogiem, być bardziej jak Tyrion Lannister niż John Snow (którego w końcu zabili sprzymierzeńcy i wiem, że wrócił do żywych jakimś dziwnym sposobem, ale i tak ma wyraz twarzy jak srający kot na pustyni). 


Jest jeden efekt uboczny xelody, który mi się podoba - utrata wagi, hehe. 

Nie martwcie się jakbym milczałam przez najbliższe dwa tygodnie - będę odpoczywać od wirtualnego świata, może uda mi się zrobić jakieś fajne zdjęcia, to wam pokażę po przyjeździe. Jedzie ze mną mój nowy amulet zakupiony z okazji nowego starcia - brat niedźwiedź;)


Życzę wam udanych wakacji i wracam do sprzątania :)

Bywajcie w zdrowiu!
Anuk


piątek, 22 lipca 2016

Różowe włosy, zamiast okularów

Przez prawie dwa lata szłam ciemnym tunelem w stronę światła. Nie przejmowałam się błotem pod nogami, wilgotnymi ścianami dookoła, dziwnymi dźwiękami ani zwierzyną ukrywającą się w ciemnościach, szłam przed siebie bo tam na końcu miała być łąka pełna kwiatów i świat stojący przede mną otworem. Już czułam powiew wiatru na twarzy, słyszałam śpiew ptaków, wyszłam i zobaczyłam przed sobą wysoki zarośnięty mur i drzwi zamknięte na kłódkę. Stoję między murem a tunelem i po prostu nie wierzę.


Od kilku dni staram się podnieść z kolan, otrzepać i iść w kolejne nieznane z podniesioną głową. Mam jednak ze sobą już plecak, który ciąży mi jakbym niosła słonia.

W czwartek dowiedziałam się z wyniku tk, że mam wznowę. Pobiegłam do lekarki, ta sprawdziła wyniki biobsji i niestety wszystko się potwierdziło. Guz ma 4x3 cm. W międzyczasie zadzwoniłam do dr T i już w piątek byłam na wizycie. On zadzwonił gdzie trzeba i we wtorek miałam konsylium.
Na konsylium byli na szczęście lekarze, którzy mnie znają, więc wszystko poszło sprawnie. Zadecydowano, że będzie chemia, tym razem w tabletkach - xeloda i dodatkowo lapatinib - lek celowany dla raka her dodatniego. Zamiennik herceptyny, dla tych, na których ona nie zadziałała. Czyli dla mnie. Z tego co zdążyłam się zorientować tę mieszankę stosuje się głównie przy przerzutach ale i w rzadkich przypadkach nawrotu podczas stosowania herceptyny.
Po konsylium pobiegłam prosto do chemików na wyznaczenie terminu rozpoczęcia leczenia. Ponieważ lapatinib nie jest dostępny ot tak, tylko w programie badań klinicznych, muszę najpierw zrobić badania. Wyprosiłam u lekarza jak najszybszy termin i obiecałam zrobić chociażby echo serca prywatnie (na szczęście tomografie mam już zrobione). Dzięki temu kazano mi czekać tylko tydzień i już we wtorek dostanę swoje piguły. Ta forma chemii to zupełnie inna bajka niż wlewy. Dostanę wór tabletek, które mam łykać przez 14 dni codziennie, potem tydzień przerwy, badania i kolejny wór tabletek. Nauczona doświadczeniem zapytałam od razu o efekty uboczne. Jest szansa, że włosy zostaną na swoim miejscu, jednak najczęstszymi skutkami ubocznymi jest pękająca skóra i kłopoty żołądkowe. To drugie trochę mnie przeraża, bo już teraz mam refluks i przepuklinę żołądka, które utrudniają życie. No ale mus to mus.
Bardzo żałowałam, że nie mogę dostać tych leków natychmiast. Tydzień to niby mało, ale chciałam przypomnieć, że przez pół roku (a może i krócej) guz urósł do 4cm. Teraz jest już większy bo po biobsji ruszył (od tamtej pory minęły prawie 4 tyg)...mam nadzieję, że nie ruszył razem z krwiobiegiem do innych narządów...TFUUU, na psa urok i tysiące żabich odchodów!

Tego samego dnia, po konsylium i ustaleniu daty w końcu oficjalnie poszłam po wyniki biobsji. Co za paranoja z tą biurokracją szpitalną! Wyobraźcie sobie, że aby móc odebrać wynik trzeba zadzwonić między 8 a 9 rano pod konkretny nr tel (nie, nie można pójść do rejestracji, jakiegoś gabinetu czy gdzieś, można tylko i wyłącznie dzwonić!) i wtedy dopiero wyznaczają termin odbioru w gabinecie. Nie ważne, że ja już znałam wynik, nie ważne, że byłam w szpitalu pięć po dziewiątej, inaczej się tego nie załatwi. Co więcej odbiór wyników jest w innym miejscu niż cała reszta gabinetów, w strasznym budynku zajmującym się leczeniem paliatywnym (boję się tego terminu jak najgorszych koszmarów z dzieciństwa). Wyobraźcie sobie jakież było zdziwienie chirurga, któremu oznajmiłam, że już wszystko wiem, jestem po konsylium i mam wyznaczony termin leczenia! Był pod wrażeniem, a ja ucieszyłam się, że dzięki determinacji chociaż raz udało mi się pokonać biurokrację. Wynik histopatologiczny okazał się taki sam jak ten po operacji - hormony 0% i her +2 czyli nieokreślony, wysłany na fisha, jednak lekarze są pewni, ze będzie dodatni jak poprzednio.
Ogólnie nie jest mi wcale do śmiechu, jednak staram się nie dawać owładnąć strachom i widmom przerzutów i śmierci (mimo iż depczą mi po piętach). Na nową walkę przygotowałam nowy wizerunek - pofarbowałam włosy na różowo. Skoro nie mam różowych okularów, może włosy mi je zastąpią. Zawsze takie chciałam, ale nie miałam odwagi. Dzisiaj to one mi jej dodają.



Z lepszych wiadomości, mam nowy komputer - prezent urodzinowy od Radka. W końcu go odebrałam i uruchomiłam - nic nie furczy i nie wiesza się, a windows uruchamia się w 5 sekund!. W przeddzień konsylium prócz różowych włosów sprawiłam sobie różowe trampki i jeszcze dwie pary innych butów (kompulsywne nerwowe wydawanie pieniędzy, na szczęście są przeceny i wydałam tyle co za jedną parę niedrogich butów ;)


Od środy czekam. Staram się nie myśleć obsesyjnie o krążących w moim ciele komórkach nowotworowych, które chcą mnie zeżreć. Odkąd oznajmiłam światu, że mam wznowę dostałam masę wiadomości, komentarzy i maili ze wsparciem od was. Jestem wdzięczna, wasza wiara w moją siłę nie pozwala mi się poddać, nie mogę zawieść dziesiątek ludzi ;). Ambicja i upartość mi na to nie pozwalają. Jednak nie powiem, że jest łatwo. Jest dużo ciężej niż poprzednio. Straciłam wiarę w lekarzy i łut szczęścia. Jestem zawiedziona i wkurwiona. Tym razem chyba sięgnę dalej i postaram się jakoś wspomóc leczenie. Mam kilka pomysłów, ale wciąż szukam i wierzę tylko, że coś wymyślę, tym razem skutecznego. Ciężko mi tylko z moim cholernym racjonalnym podejściem, trudno będzie znaleźć skuteczne placebo, uwierzyć naiwnie, że coś pomoże. Jednym słowem rak upierdolił mi skrzydła i muszę pieszo zapierdalać do celu, rozpiździć tę kłódkę w drobny mak, wyciąć krzaki, zarośla, odgonić dzikie zwierzęta i szukać mojej łąki i nowego lądu do podbicia. Może nie sprzedam duszy diabłu, bo to by było zbyt proste, ale postaram się dogadać z każdym Bogiem czy inną siłą nadprzyrodzoną, żeby przeżyć i po raz kolejny nie stanąć przed cholernym murem czy innym tunelem. W końcu jestem Anukiem, a to podobno w jakimś indiańskim języku oznacza "niedźwiedź". Widzieliście kiedyś płaczącego niedźwiedzia? (prócz pizdowatego Kolargola?:))

Bywajcie w zdrowiu, przynajmniej wy, skoro mi to nie wychodzi...
Anuk


 

piątek, 15 lipca 2016

Burak 2.0

Nieszczęścia nie chodzą parami. Napieprzają stadami, jak jakieś stonki czy inna szarańcza. W Nicei zamach, koledze zalało dom a ja po raz kolejny mam raka. Wznowę.

Wczoraj odebrałam wyniki, szczęście w nieszczęściu to wznowa w tej samej piersi i nie mam przerzutów. Ale guz na tomografii ma 3x4cm, dzisiaj już ponad 5cm. Nie nadaje się do usunięcia tylko najpierw dostanę chemię. A wszystkiego dowiem się konkretnie we wtorek na konsylium.
Dobrze, że jestem na tyle rozgarnięta, że wszystko udało mi się załatwić w dwa dni. Wyniku biobsji nie mam tylko w ręce, ale jest już w mojej karcie i w komputerze w szpitalu. Gdyby nie to, że wczoraj po odebraniu wyniku tk poleciałam do lekarki od chemii, musiałabym czekać kolejnych kilka dni na odbiór biobsji. Zadzwoniłam do chirurga i wizyta była dzisiaj. Wyraz jego twarzy nietęgi. Bo jak to się kurwa stało, że będąc pod kontrolą chemików co trzy tygodnie, biorąc herceptynę mam wielkiego guza w piersi? Nie wiem do chuja jak.
Nie będzie wyjazdu w Bieszczady, nie będzie własnej firmy, będzie szpital, chemia, operacja i miesiące rehabilitacji jak wszystko dobrze pójdzie.
Wczoraj byłam smutna, dzisiaj jestem wściekła.
Wychodząc z przychodni jeszcze zaczęło padać, wyciągając parasol potknęłam się i wyjebałam jak dziecko, które uczy się chodzić. siedziałam na tej mokrej ziemi, ryczałam i rzucałam teczką z wynikami badań. Podszedł do mnie jakiś miły Pan a ja bardzo niegrzecznie powiedziałam, że sobie poradzę. Rycząc wyszłam ze szpitala i chciałam otworzyć parasol, ale okazał się popsuty.
Taki to miałam dzień.
Jestem zła. Wściekła i mam ochotę coś rozwalić. Czy to się kiedyś skończy? Czy ten jebany Burak wciąż będzie mnie kiwał jak struś pędziwiatr kojota? Pieprzę to, dzisiaj się upiję, porzygam i poryczę do nieprzytomności. Albo zrobię coś innego? Nie wiem. Jest chujowo.

Anuk

piątek, 8 lipca 2016

Dobry tynk, nie jest zły

Dzisiaj znowu turlam kulę łajna przed sobą, ale jakoś mi lżej. Nie zmieniłam się, nadal jestem gruba, krytyczna, leniwa i uważam, że większość ludzi to idioci, ale ci którzy mnie otaczają są wspaniali (duża część) i pozwalają mi upadać i podnosić się na nowo i pomagają pchać to gówno, żeby niezbyt często spadało mi na łeb. Tynkuję grzyba na nowo.

Dwa dni temu miałam tomografię klatki piersiowej i brzucha oraz miednicy mniejszej. ta druga to bardzo nieprzyjemna sprawa. Najpierw musiałam dzień wcześniej nic nie jeść i wypić środki przeczyszczające, co jak się domyślacie dało w efekcie cały dzień siedzenia na tronie (chociaż żadna ze mnie królowa). Na szczęście można było pić soki i rosół, inaczej spłakałabym się z głodu. Następnego dnia od rana już nic nie mogłam jeść ani pić aż do badania (w moim przypadku do 12). Samo badanie nie jest specjalnie nieprzyjemne, ale musiałam ściągnąć przed nim stanik, czego nie cierpię zważywszy na brak równowagi między moimi piersiami. Potem pielęgniarka kazała mi włożyć sobie tampon w wiadome miejsce i musiałam tak wędrować przez korytarz pełen ludzi bez uzbrojenia na klatce piersiowej do WC. Następnie kazano mi się położyć na leżance gdzie miałam wypiąć goły tyłek w celu zrobienia lewatywy. Jakoś by mnie to strasznie nie wkurzyło, gdyby nie fakt, że w sali byli inni pacjenci a ja byłam od nich oddzielona jedynie cienką zasłonką, a pielęgniarka nim zrobiła co miała zrobić nagle sobie gdzieś poszła. W tym czasie mogłam obserwować przez dość szeroką szparę kto wchodzi i wychodzi z gabinetu. Skoro ja ich widziałam, to raczej każdy mógł zobaczyć mój wypięty tyłek. Na szczęście nie jestem zbyt wstydliwa i wrażliwa na takie rzeczy, ale nie było to zbyt komfortowe. Potem z ligniną w gaciach czekałam na swoją kolej. Gdybym była w stanie psychicznym sprzed dwóch dni chyba bym się tam popłakała. na szczęście zdążyłam się ogarnąć.
Na wyniki trzeba czekać co najmniej tydzień.
Czekam, ale nie myślę o niczym złym, nie tworzę w głowie filmów bez happy endu.



Po moim ostatnim wpisie dostałam od was dużo wsparcia. Komentarzy, maili, prywatnych wiadomości. To na prawdę mi pomogło i poprawiło humor, dziękuję. Znowu staram się w sobie pielęgnować rytuał codziennej wdzięczności za to co mam i nie myśleć o tym czego mi brakuje. A brakuje mi głównie okrzesania i powściągliwości ;)
W ostatnim wpisie wspominałam o metodzie Simontonowskiej, która pewnie wielu z was niewiele mówi, a warto się nią zainteresować. Jedna z zasad to własnie codzienne myślenie o tym za co jesteśmy wdzięczni, ale dzisiaj chciałam powiedzieć wam o innym aspekcie tejże metody "tynkowania" rzeczywistości.



Nigdy nie lubiłam sprzątać. Ba! Wręcz nienawidziłam! Do tego zawsze twierdziłam, że nie umiem i się nie nauczę.
Dwa tygodnie temu byłam na warsztatach organizowanych przez Stowarzyszenie Niebieski Motyl w Krakowie. Mieliśmy różne zajęcia, m.in. z psychoonkologii metodą Simontonowską. Byłam do niej niezbyt przychylnie nastawiona, bo co jakaś tam Pani psycholog może mi powiedzieć czego jeszcze nie wiem (hehe). Ale starałam się słuchać wszystkiego (najwyżej później będę mogła wykpić). Zostałam jednak pozytywnie zaskoczona, nie dość, że przypomniało mi się to co już wiedziałam, to nauczyłam się czegoś nowego, bardzo prostego. By wykluczyć ze swojego słownika słowo "muszę" i "powinnam". Powiecie pewnie, no ale jak? Przecież czasami coś muszę, coś powinnam zrobić. Otóż wcale nie. Możesz lub chcesz.
Tak jak wyżej wspomniałam, zawsze miałam kłopoty ze sprzątaniem. Sama myśl o nim to była katorga. "MUSZĘ POSPRZĄTAĆ" od razu w głowie pojawia się poczucie winy gdy tego nie zrobię, złe samopoczucie, a kiedy w końcu biorę się za sprzątanie, robię to od niechcenia, jakby była to kara, jestem niezadowolona i wkurzona, bo MUSZĘ. A przecież wcale tak nie jest. Mogę siedzieć w syfie. Mogę przyjąć gości w pokoju pełnym śmieci i sierści. Mogę przyklejać się do podłogi. Ale CHCĘ, żeby było czysto, więc chcę posprzątać. Ta jedna mała zmiana wywołała lawinę zmian w moim zachowaniu i otoczeniu. Nagle zamieniłam w głowie "muszę" na "chcę" i chociaż wrodzone lenistwo jest silniejsze, to jednak wstaję i biorę się za sprzątanie. W jego trakcie myślę o przyjemnych rzeczach, o tym co mogę jeszcze chcieć. Może wydać się to nieprawdopodobne albo śmieszne nawet, ale spróbujcie to poćwiczyć.
Opowiedziałam o moich przemyśleniach bratu, który stwierdził:
"No dobrze, ale ja muszę sprawdzić dzienniki (jest nauczycielem) bo inaczej wywalą mnie z pracy".
"Racja- odpowiedziałam - ale przecież nie musisz być nauczycielem, nikt Cię tam na siłę nie trzyma. Lubisz tę pracę i chcesz ją wykonywać, więc tak na prawdę chcesz wypełnić dzienniki, żeby spokojnie móc pracować dalej. Jeśli zaczniesz tak myśleć, przestaniesz się męczyć takimi rzeczami."
Wiele od tego co się dzieje w Twoim życiu zależy od Ciebie. Nie wszystko, ale bardzo dużo. Zmiana myślenia jest początkiem dobrych zmian w Twoim życiu.
Od dwóch tygodni mam czysto w domu. Kiedy wokół mnie gromadzi się nadto śmieci i kurzu myślę "chcę, żeby było czysto". I po prostu sprzątam. Okazuje się, że nie musi być to wcale takie straszne jak mi się wydawało. Tak samo jest z każdą inną czynnością, chociażby wyjście z psem. "MUSZĘ wyjść z psem". Nie muszę, mogę pozwolić, żeby Awaria się męczyła, żeby w końcu nasikała ze wstydem w domu i wcale nie muszę tego potem sprzątać, przecież może śmierdzieć!
Chcę wyjść z moją psiną, bo ją kocham i chcę, żeby była szczęśliwa i zdrowa. I zamiast z wkurwem na twarzy i czarną chmurą nad głową, wychodzę na spacer z uśmiechem a Awaria odwdzięcza się dobrym humorem.
Kluczem do sukcesu jest trening zdrowego myślenia. Tak samo jak mięśnie potrzebują treningu, żeby pokonywać dłuższe dystanse, tak i mózg potrzebuje treningu, żeby radzić sobie z większymi problemami.

Dla mnie to taka dieta dla mózgu, pozwalająca zrzucić co nieco niepotrzebnego syfu z żuczkowej kuli.

Podsumowując - wracam na dobre tory, w dużej mierze dzięki tym nie-idiotom, za których jestem wdzięczna światu, ale też dzięki sobie bo mimo wielu wad, mam też jedną ważną zaletę - myślę i lubię tą swoją głowę, nawet jeśli czasem spada na nią kawał śmierdzących spraw.

Myślcie zdrowo kochani!

Anuk