Dzisiaj będzie niecenzuralnie i wybaczcie mi to, ale zostałam wyprowadzona z równowagi. Dzisiaj zrozumiałam jak bardzo nie lubię jednak mojego "drugiego domu" i w końcu (chyba na to sama czekałam) zrodził się we mnie bunt. Trysnęła ze mnie jakaś życiodajna energia i postanowiłam coś zrobić.
Już o 8 rano stawiłam się u lekarza pod gabinetem, żeby jak najszybciej zacząć tankowanie. Na moje szczęście prawie nikt nie miał wyników więc weszłam jako druga do gabinetu. Byłam spokojna i radosna, do czasu. Pani dr kazała się rozebrać i pokazałam jej nową opuchliznę na piersi - w jednym miejscu skóra nabrzmiała mocno, ale pod spodem jest miękka, tak jakby guz zaczął znikać. Pani dr powiedziała: No tak może być. Ale nie musi? No miejmy nadzieję, że to reakcja na chemię...
Ok, czyli nie wiadomo, czyli moje domysły pokrywają się Z DOMYSŁAMI lekarza. No dobrze, w tym fachu, jak codziennie zaczynam zauważać niewiele da się stwierdzić, większość to chyba jednak domysły. Odebrałam papiery na chemię, skierowania na badania i w oczy rzuciła mi się rubryka "rodzaj leczenia: leczenie paliatywne". (Dla niezorientowanych, a wiadomo, że nie wszyscy czytelnicy to pacjenci, medycyna paliatywna to dział medycyny, a także specjalność lekarska, która obejmuje leczenie i opiekę nad nieuleczalnie chorymi, którzy znajdują się w okresie terminalnym śmiertelnej choroby. Celem działań medycyny paliatywnej nie jest zatrzymanie procesu chorobowego oraz jego wyleczenie, ale poprawienie jakości życia osób w tej fazie choroby.)
Zaskoczona tym wpisem pytam o co chodzi? Czyli mam szansę na wyleczenie czy nie? Na co słyszę:
- No wie Pani, my samy nie wiemy czy uda się Panią wyleczyć, NA RAZIE nie ma przerzutów, ale mogą się pojawić, nie wiemy czy chemia zadziała, jeśli zadziała to oczywiście planowane jest leczenie radykalne z mastektomią.
Pokiwałam głową, wzięłam papiery, wyszłam z gabinetu i się poryczałam. Jak ma mnie wyleczyć ktoś, kto nie zakłada w ogóle, że może się udać? Najpierw było mi przykro, ale później zaczęłam myśleć i podsumowywać przed samą sobą moje leczeni w DCO.
Wszystko zaczęło się dwa lata temu (prawie dokładnie) i wtedy trafiłam najpierw na zjebaną Panią doktor, która mnie opierdoliła i powiedziała, ze rak tak szybko nie rośnie i jak tyle czekałam, to mogę jeszcze miesiąc na badania poczekać. Później trafiłam na dr T i Dr D, którzy byli kompetentni i bardzo mi pomogli w całej drodze. Na początku byłam priorytetowym pacjentem - fajnie, wszystkie badania szybko, chemię dostałam natychmiast, dr D i dr T zajmowali się mną i na prawdę nie mogę złego słowa powiedzieć. Przeszłam chemię, operację, radioterapię, potem herceptynę i jeszcze jedną chemię. Wszystko było ok. Niestety dr D (moja dr od chemii) przeniosła się na radioterapię. Wielka szkoda, bo jej zawsze ufałam. No ale cóż, są inni lekarze...Co akurat w przypadku Wrocławskiego DCO jest znamienne - bierzesz chemię co tydzień czy co trzy i za każdym razem w gabinecie jest inny lekarz, za każdym razem pobieżnie przegląda papiery i pobieżnie albo wcale, bada pacjenta.
Tym właśnie sposobem - sposobem przypadkowości i pobieżności a właściwie bylejakości, będąc u lekarza co 3 tygodnie została przeoczona wznowa w piersi! Nie byle jaka wznowa, tylko 3x4 cm! plus drugi guz 1,5x2 cm obok pierwszej. Żeby nie było - zgłaszałam, że coś mnie ciągnie i boli i łapią mnie straszne skurcze w plecach i łopatce po lewej stronie. Przez kilka miesięcy zostawałam zbywana, nie mówiąc o pewnym młodym doktorze, który nigdy praktycznie mnie nie zbadał, za to ze dwa razy zdążył powiedzieć, że jestem gruba i powinnam JAK NAJSZYBCIEJ zrzucić wagę (serio? w trakcie leczenia? po raku? jak najszybciej?) Na takie uwagi miał czas, ale już wypisać receptę to było mu kurwa ciężko i odesłała mnie do INTERNISTY. Chyba, żebym robiła sztuczny tłum.
Kiedyś owym gabinetem, do którego chodzę zajmował się mądry Pan dr H. Niestety on teraz opiekuje się tymi młodymi lekarzami-rezydentami i to oni przyjmują głównie pacjentów. Rozumiem, że musza się nauczyć, ale niektórzy (szczególnie wspomniany doktorek-wigorek lubiący zamiast badać pacjentów żartować sobie z pielęgniarkami) są po prostu nierasobliwi. I tym sposobem, trafiając na niezdecydowanych, mało wnikliwych, zdekoncentrowanych i aroganckich niekiedy lekarzy znalazłam się w miejscu, w którym jestem - na leczeniu paliatywnym,
Co więcej, kiedy już potwierdziło się, że to wznowa i to duża i nie byle jaka (jak nasza służba zdrowia) kazano mi czekać 2 tygodnie na chemię, mimo iż guz już od czasu biobsji urósł i było to widać gołym okiem, mimo iż mieli w rękach moje badania histopatologiczne, które jasno wskazywało, że guz BARDZO SZYBKO ROŚNIE (ki67-70%). Ale procedury nie przewidują, że przy wznowie cokolwiek pójdzie szybko. Jestem gorszym pacjentem (od wprowadzenia zielonej karty pacjenci po wznowie są na końcu kolejki według reformy). Na szczęście wyprosiłam przyspieszenie o tydzień. Dano mi chemię, która z guzem nie zrobiła kompletnie nic - i tutaj w sumie nie winię nikogo, jednym pomaga innym nie. Po pierwszym cyklu nie było poprawy, po drugim tez nie i na szczęście trafiłam ostatnio na Panią dr, która zmieniła mi tę chemię na cisplatynę, która chyba działa (nie wiem ja i nie wie lekarz, wszyscy tylko się domyślają).
Tymczasem czekają mnie badania w październiku - tk klatki piersiowej i usg jamy brzusznej - jaka kurwa niespodzianka będzie dla nich, że nie mam przerzutów. Dlaczego tak piszę? Dziwny, trafem jestem przekonana, że rak się nie rozsiał. Chyba już na tyle znam swój organizm, że wiem (i obym się, kurwa, nie myliła!)
I co oni wtedy poczną z tym moim paliatywnym leczeniem? Przecież pomysłu na mnie nie ma!
Nie lepiej wywieźć za miasto i odstrzelić? Nie, bo nie wyglądam na chorą, jak już stanę się blada, bezwłosa i bez energii to może wtedy...
To wszystko dzisiaj nakręciło mnie tak bardzo, że siedząc w sali chemioterapii zaczęłam ostrzegać pacjentów, edukować i tłumaczyć, żeby się konsultowali, nie ufali i słuchali siebie. Wiele osób, z którymi dzisiaj rozmawiałam było w szoku: "Pani? chora? przecież Pani tak pięknie i zdrowo wygląda". Przyznam, ostatnio na prawdę wyglądam zajebiście, nauczyłam się świetnie malować, kupiłam kilka fajnych ciuchów no i mam wyjebane na co myślą inni. W życiu nie czułam się tak dobrze we własnej skórze, niestety rak również czuje się tu dobrze... Na szczęście chyba w końcu mój chemo-mózg zaczął pracować na wyższych obrotach i powiedziałam sobie, że nie będę dłużej czekać "na gwiazdkę z nieba" tylko wypierdalam dalej się diagnozować i konsultować gdzie indziej, a być może w niedalekiej przyszłości zmienię tę umieralnię na szpital gdzie będą chcieli mnie wyleczyć i będą w to wierzyć, a nie wrzucą mnie do wora, który niedługo trafi do kostnicy.
A pierdol się, jebane DCO!
W czwartek jadę na konsultację do dr Wysockiego do Krakowa. Jak będzie trzeba pojadę i do Warszawy i do Niemiec i do Pekinu i znajdę kogoś kto uwierzy, że będę zdrowa i zrobi co w jego mocy a nie to na co system (zjebany) pozwala.
Nie pozbędziecie się mnie tak szybko o nie!
Nie bójcie się ryzykować, czasami to jedyna droga do sukcesu!
Anuk